Is it magic?
- Tubylcy wyglądają na nastawionych pokojowo. Ich poziom rozwoju to mniej więcej nasze średniowiecze, chociaż jak twierdzi Daniel budowle przypominają bardziej styl barokowy. - Powiedziała Sam.
- Czyli broń średniowieczną, budowle barokowe? Gdzie jest Daniel? - Zapytał Jack.
- Ma się zaraz pojawić.
Do sali odpraw wszedł doktor Jackson. Niósł sterty papierów i filiżankę kawy.
- Przepraszam za spóźnienie. - Powiedział.
- To jak możemy ruszać generale? - Spytał zniecierpliwiony Jack.
- Dobrze pułkowniku wyruszacie za dwie godziny.
- Fajnie. Idziecie grać? - Spytał O'Neill.
- Właściwie nie mam nic innego do roboty, mogę iść. - Powiedział Daniel.
- Ja także. - Powiedział Teal'c.
Jack spojrzał błagalnym wzrokiem na Samanthę.
- No dobrze.
Do pracowni komputerowej wszedł Tamusomi Yamura. Cała drużyna SG-1 siedziała w skupieniu przed monitorami.
- Counter Strike? - Zapytał informatyk.
- Aha. - Powiedział Jack.
- Jakie drużyny?
- Ja i major Carter, Daniel i Teal'c.
- A jaki wynik?
- 12 do 3 dla nas. Może dojdzie pan do nich?
- Mogę spróbować.
Tamusomi usiadł przy wolnym komputerze, podłączył się. Rozpoczął się następny mecz. Yamura wrzucił do magazynu granat oślepiający. Jack czekający przy głównym wejściu stracił na chwilę wzrok. Informatyk wykorzystał to wycelował pułkownikowi w głowę i oddał jeden celny strzał. Sam zauważyła, że jest sama. Rozpoczęła ostrzał Yamura odpowiedział jej ogniem osłonowym. W czasie, gdy oboje bezskutecznie ostrzeliwali się Daniel zakradł się od tyłu i dźgnął panią major nożem.
- Czemu mi nie powiedział pan, że umie w to grać?
- Chciałem dać wam nauczkę, za nierówne składy.
Pułkownik spojrzał na zegarek.
- Za dziesięć minut wyruszamy! Szybko, bo nam Hammond odbierze prawo wstępu do pracowni!
Drużyna SG-1 wbiegła do pomieszczenia wrót. Stał tam generał Hammond.
- Spóźniliście się trzy minuty. Pułkowniku?
- Przepraszamy mieliśmy ważne sprawy do załatwienia.
- Naprawdę nie wiem, co wy widzicie w tych grach.
- Rozpocząć procedurę, sir? - Zapytał przez głośniki Operator.
- Tak. - Odpowiedział Hammond.
Wewnętrzny pierścień zaczął się obracać, zatrzymał się na pierwszym symbolu. Klamra się zamknęła.
- Siódmy symbol na miejscu! - Powiedział Operator. - Aktywacja.
Pierwszy przeszedł O'Neill, za nim Daniel i Sam, a na końcu Teal'c.
CDN1.
Wrota aktywowały się pierwszy wyszedł O'Neill, następnie Daniel, Sam i Teal'c. Przy wrotach stało dwóch żołnierzy uzbrojonych w halabardy.
- Witamy na Aexii, w mieście Ruthar. - Powiedział jeden z żołnierzy.
- Aexia to planeta? - Zapytał Daniel.
- Aexia to nazwa planety i zarazem tego kontynentu.
- Niech zgadnę, Aexia jest płaska? - Zapytał sarkastycznie O'Neill.
- Widzę, że nie jesteście zbyt inteligentni. - Odparł halabardnik. - Wszystkie planety są okrągłe. Wszystkie planety są kulami.
- Doprawdy?
- Chodźmy pułkowniku. - Powiedziała Sam.
- Tak. Do zobaczenia.
- Do zobaczenia.
Jack i reszta zespołu zeszli po schodach prowadzących do miasta. Wrota były położone w budynku o wysokości około dziesięciu metrów.
- To nie jest średniowiecze. - Powiedział Daniel.
- Nie? - Zapytał O'Neill.
- Nie. Mimo, że mają broń wskazującą na średniowiecze, to budowle są barokowe. Pamiętacie byliśmy kiedyś na planecie, na której ludzie byli na poziomie średniowiecza. PX...
- Taak. Pamiętam.
- Poza tym to miasto jest za duże na średniowiecze.
- Powiedz mi czy to ma sens? - Zapytał się Jack. - Mają piękne budowle, a machają mieczami?
- Faktycznie dziwna sprawa, chodźmy dowiedzieć się czegoś.
SG-1 drużyna zeszła ze schodów. Trafili do pięknego miasta. Były w nim brukowane uliczki i czyste domy.
- Właściwie to mi nie wygląda nawet na barok. - Powiedział doktor Jackson.
- Za ładnie tu. - Dokończył za niego Jack.
- Właśnie.
Spojrzeli na jeden z budynków. Dochodził z niego gwar jedzących i pijących ludzi.
- Bar?
- Karczma? - Zapytali jednocześnie Jack i Daniel.
- Sprawdźmy. - Zaproponowała major Carter.
Weszli do pomieszczenia. W środku było pełno ludzi.
- Zamówmy stolik. - Powiedział O'Neill.
Podeszli do karczmarza.
- Poproszę cztery duże piwa. - Jack spojrzał na Daniela i Teal'c'a.
- Dwa. - Jack spojrzał na Sam.
- Jedno.
- Pułkowniku jesteśmy na służbie. - Powiedziała Samantha.
- Jedno bezalkoholowe. - Dał za wygraną Jack.
- Bezalkoholowe piwo? Nie mam czegoś takiego. Zresztą, jaki jest sens w piciu bezalkoholowego piwa.
- Też się zastanawiam. - Powiedział cicho Jack.
- Może jednak się skusicie. Mamy najlepsze piwo w Ruthar.
- Podajcie wodę mineralną. Wodę? Coś jeszcze?
- Danie specjalne.
- Dzisiaj daniem specjalnym jest Ogon Bobra.
Jack skrzywił się lekko.
- Tak się tylko nazywa.- Uspokoił go karczmarz.
Gdy Jack prawie skończył jeść Ogon Bobra do karczmy wpadł człowiek.
- Ludzie! Pomocy! Smok napadł na kopalnię Neekeitu! Zapłacę każdemu, kto pomoże mi go zabić!
- Smok? - Jack spojrzał na Sam.
- Możliwe, że zostały u nich jakieś niedobitki dinozaurów, albo to jakieś tutejsze stworzenie.
- Chodźmy go zobaczyć. - Zaproponował Daniel Jackson.
- Dobra. Mam dosyć tego dania. Ogon Bobra, a smakuje jak zęby świstaka.
CDN2.
- Mówiła pani dinozaur? - Powiedział Jack spoglądając przez lornetkę na skrzydlatą, czerwoną bestię.
- Albo jakieś tutejsze stworzenie. - Powiedziała Sam.
- Ten smok wygląda bardziej europejsko niż chińsko. - Powiedział Daniel.
- Faktycznie. Nie ma skośnych oczu. - Potwierdził Jack.
O'Neill spojrzał na drogę prowadzącą do kopalni. Szła nią grupka uzbrojonych w kusze i włócznie ludzi.
- Chyba oni nie chcę z czymś takim wyskoczyć na niego? - Zaptał.
- Wygląda na to, że chcą. - Powiedział Daniel.
- Majorze niech pani złoży wyrzutnię LAW. Jest w plecaku Teal'c'a.
Teal'c odpiął plecak, wyjął walizkę z częściami wyrzutni przeciwpancernej i podał ją Samancie. Major Carter otworzyła ją i zaczęła składać trzyczęściową wyrzutnię.
- Zastanówmy się czy mamy prawo zabić to stworzenie. - Powiedział Daniel.
- Kiedy chcesz zjeść kurczaka pytasz go o pozwolenie? - Zapytał O'Neill.
- Nie. Ale nie wiemy czy ten... smok nie jest istotą inteligentną.
- To idź i go zapytaj. Tylko zostaw broń, bo może to negatywnie odebrać.
- Gotowe pułkowniku.
- Zobaczymy, jeśli odleci to mu darujemy, a jak nie to trudno.
- Pomoc w zabiciu tego smoka może się okazać dla nas korzystna. - Powiedział Teal'c.
Oddział ludzi zbliżył się do bestii. Smok był wysoki na 2,5 metra, a długi na 6. Chcieli go zaatakować, gdy nagle obok jaszczura pojawiło się światło. Gdy poświata znikła O'Neill dostrzegł człowieka. Smok zionął w niego ogniem. Ten cały czas stał nieporuszony. Podniósł rękę, z której wystrzeliła ognista kula. Uderzyła w potwora, który po chwili poderwał się w powietrze i odleciał.
- Wow. Widzieliście to?
- Tak. Niesamowite. Co za technologia. - Powiedziała major Carter. - Muszę z nim porozmawiać.
- Obawiam się, że nici z tego majorze, przed chwilą zniknął.
- To chodźmy się zapytać ludzi, może coś wiedzą. Wspaniałe, ręczna broń energetyczna i teleportacja.
- Dobrze, chodźmy.
Drużyna SG-1 doszła do wejścia do kopalni. Górnicy już rozpoczęli pracę.
- Dzień dobry! - Powiedział O'Neill.
- Dzień dobry. - Odpowiedział mu robotnik rozładowujący wózek.
- Wiesz może coś a tym człowieku, który przepędził... smoka?
- Vagerdii.
- Taa.
- To nasz mag. Bardzo dobrze wypełnia swoje obowiązki.
- To, czemu nie poszliście do niego od razu?
- Był w innym mieście, gdy smok zaatakował.
- I tak szybko wrócił?
- Tak. W końcu to czarodziej.
- Czarodziej... A gdzieś tu chyba mieszka?
- Tak, ma swoją wieżę w mieście.
- Ta wysoka, biała?
- Tak.
- Dziękujemy. Miłego dnia. - Pożegnał się O'Neill.
- Miłego dnia. - Odpowiedział robotnik.
Ruszyli w kierunku miasta.
- Czarodziej? - Zapytał Jack.
- Dla tych ludzi zaawansowana technologia jest magią. - Powiedział Teal'c. - Ten Vagerdii oszukuje ludzi, jak Goa'uldowie.
- Może jest Goa'uldem? - Zapytał O'Neill.
- Goa'uld nie pomagałby tym ludziom. - Zaprzeczył Teal'c.
- Może Asgard?
- Asgardczycy też przyjmują rolę bogów. Ten się za nikogo takiego nie uważa.
- Ale pewnie kosmita.
- Możliwe, O'Neill.
- Albo czarodziej jak Gandalf. - Zażartował doktor Jackson.
CDN3.
Daniel zapukał w drzwi wieży wysokiej na trzydzieści metrów.
- Kto tam? - Zapytał głos dochodzący z... klamki.
- Domofon? - Zażartował Jack.
- Jesteśmy pokojowo nastawionymi badaczami.
- Macie ciekawą broń...
- To do obrony, nigdy nie wiadomo, co można spotkać na obcych planetach.
- Wejdźcie.
Drzwi otworzyły się same. Drużyna SG-1 ostrożnie weszła do środka. Podstawa budowli miała średnicę 6 metrów. Sporą część dolnego poziomu zajmowały schody. Jack spojrzał w górę. Schody ciągnęły się przez całą wieżę.
- Chodźcie do góry. - Powiedział Vagerdii.
- Chodźmy do góry. - Powiedział Jack.
Ruszyli po schodach. Po chwili dotarli na pierwszy poziom. Stała tam półka z książkami. Nie było jednak nikogo. Poszli wyżej. Na następnym poziomie stało kilka doniczek z różnymi roślinami. W ścianie znajdowało się duże okno. Na wyższym piętrze znajdowały się dwa fotele i cztery krzesła. W jednym z foteli siedział czarodziej. Miał na sobie ciemnoniebieski płaszcz. Jego twarz wskazywała wiek około 60 lat.
- Witajcie. - Powiedział Vagerdii.
- Cześć. - Odparł O'Neill.
- Rozgośćcie się.
Sam usiadła w jednym wolnym fotelu, naprzeciw Vagerdiego, reszta drużyny SG-1 musiała zadowolić się krzesłami.
- Ja jestem pułkownik Jack O'Neill, to jest major Samantha Carter, tam są doktor Daniel Jackson i Teal'c.
- Ja jestem Vagerdii. Co was do mnie sprowadza?
- Twoja technologia. Chcielibyśmy zaproponować wymianę. - Carter przeszła od razu do sedna sprawy.
- Naukowcy? - Zapytał mag.
- My nie. Ci dwaj tak. - Powiedział O'Neill wskazując na Daniela i Sam.
- Jestem doktorem archeologii. - Powiedział Daniel.
- Ja astrofizykiem, ale pewnie nic ci to nie mówi?
- Astrofizyk to człowiek, który szuka dla wszystkiego racjonalnego wytłumaczenia. - Powiedział Vagerdii.
- Skąd wiesz? - Zapytał Jack.
- U nas to są po prostu fizycy. Jak na razie nie wyjaśnili działania magii.
- Magii? Swoich wrogów zamieniasz w żaby. - Zażartował Jack.
- Widzę, że żyjecie bajkami dla dzieci. Zamiana żywej istoty w inną żywą istotę jest praktycznie niemożliwa. Niektórym udaje się tworzyć niezbędne cząsteczki z cząstek elementarnych, ale to jest bardzo trudny i pracochłonny proces.
- Ty chyba też jesteś astrofizykiem? Mówisz zupełnie jak major Carter.
- Chyba nie wyobrażacie sobie magii bez wiedzy na temat atomów?
- Nie, oczywiście, że nie. - Odpowiedział Jack.
- Widzę, że się znasz na rzeczy. - Powiedział Vagerdii do major Carter.
- Trochę.
- Moglibyśmy się wiele wzajemnie nauczyć.
Sam spojrzała na pułkownika O'Neill'a.
- Dobrze. Będziemy w kontakcie radiowym.
- Dziękuję, sir.
- To my się zmywamy, przejdziemy się kawałek i przyjdziemy po panią za trzy godziny.
- Tylko trzy?
- Tak. Mam nadzieję, że to zaowocuje przyjaźnią między naszymi światami. - Powiedział dyplomatycznie O'Neill.
Drużyna SG-1 opuściła wieżę.
- Skąd jesteście? - Zapytał Vagerdii Samanthę oglądającą jeden z magicznych przedmiotów.
- Z Ziemi?
- Ziemia, ziemia. Gdzieś to już słyszałem.
- Tauri.
- To też. Wiem. Na jednej planecie znalazłem informację o bogach, zabierających ludzi z Tauri.
- Bogach?
- Tak. Tam też znalazłem dziwne magiczne urządzenie. Nie wiem jak je uruchomić. Zwykłe pobudzenie energią nic nie daje. Chodźmy wyżej.
Sam i Vagerdii weszli na wyższy poziom wieży. Leżało tam kila kufrów. Mag otworzył jeden z nich pogrzebał chwilę i wyjął z niego urządzenie. Założył je na rękę. Sam od razu spostrzegła, że to Ribbon Device.
CDN4.
Major Carter była spokojna. Nie wyczuwała śladu Goa'ulda w Vagerdim, wiedziała, że nie może użyć urządzenia.
- Mogę? - Zapytała Sam wskazując na urządzenie.
- Oczywiście. Proszę.
Sam założyła Ribbon Device.
- Potrafię tego użyć. Chodźmy na zewnątrz.
Mag spojrzał na Samanthę z zainteresowaniem. Zeszli na dół.
- To broń? - Zapytał Vagerdii.
- Tak.
Samantha wycelowała w jedną ze stojących przy uliczce prowadzącej do wieży latarni. Skupiła się. Z jej ręki wyleciała fala energii. Uderzyła w latarnię wyrywając ją z ziemi. Poleciała na kilka metrów i wylądowała na uliczce.
- Skąd wiesz jak tego użyć?
- Spotkaliśmy rasę, do, której to urządzenie należy.
- Tak?
- To zła rasa. Traktują ludzi jak niewolników.
- Ja wyglądają?
- Właściwie to są to małe węże. Przejmują one kontrolę nad ciałem nosiciela.
- Na tamtej planecie nikogo takiego nie spotkałem.
Daniel, Teal'c i Jack siedzieli w lesie przy ruinach jakieś budowli.
- Masz coś Danielu? - Zapytał pułkownik O'Neill.
- To pismo przypomina nieco łacinę.
- Ale tylko nieco?
- Tak. Musiałbym nad tym trochę posiedzieć.
Daniel wyjął aparat cyfrowy. Zrobił kilka zdjęć napisom na ruinach.
- Daj mi aparat. Zrobię tobie i Teal'c'owi zdjęcie.
- Nie jestem zbyt fotogeniczny, Jack. Zrobię wam.
Jack i Teal'c ustawili się przed ruinami. O'Neill podstawił rogi Jaffa. Doktor Jackson uśmiechnął się i zrobił im zdjęcie.
- Słyszeliście to? - Zapytał Teal'c.
- Co?
- Kroki.
Wzięli broń do ręki. Teal'c otworzył staff'a, O'Neill odbezpieczył P90, Daniel wyjął P9. Czekali w napięciu.
- Halo! Jest tam ktoś? - Spytał O'Neill.
Z zarośli wyszedł wielki człekokształtny, owłosiony stwór.
- Co to do cholery jest? - Zapytał Jack.
- Nie wiem, ale sądząc po zapiskach ze średniowiecza to jest wilkołak.
- Wilkołak?
- Tak, można go zabić srebrną kulą.
- To ty go, zagadaj, a my skoczymy po srebrną kulę do SGC.
- Spróbujmy się wycofać powoli.
Zaczęli się cofać, nie spuszczając stwora z lufy. Starali się to robić powoli, aby nie prowokować istoty. Nagle wilkołak ruszył na nich. Jack błyskawicznie wcisnął spust FN P90. Wszystkie naboje trafiły w potwora. Zatrzymały go na chwilę. Tylko na chwilę. Gdy O'Neill wystrzelał wszystkie 50 naboi wilkołak znów ruszył na nich. Pułkownik chwycił lewą ręką za pistolet, a prawą za nowy magazynek. P90 zawisł mu na szyi. Potwór podbiegł na 6 metrów. Teal'c otworzył ogień ze staff'a. Pierwszy strzał spowolnił wilkołaka, drugi go zatrzymał, trzeci - prosto w głowę - powalił na ziemię. Jaffa podbiegł do stwora i wystrzelił jeszcze kilka razy.
- Srebrna kula? - Zapytał O'Neill.
- Opowiedz mi o tych Goa'uldach.
- Jak już mówiłam są to istoty przejmujące kontrolę nad ludzkim ciałem Wchodzą w nie przez kark. Udają bogów i każą sobie służyć ludziom. Tak się składa, że większość z nich udało się nam wyeliminować.
- Gratuluję. Ja mam ostatnio problem z pewną grupką magów. Nie chciałem się z nimi podzielić moimi odkryciami i zagrozili, że zniszczą Ruthar, które jest pod moją ochroną. Przybędą tu za dwa dni. Szykuję się do walki. Poprosiłem o pomoc, kilku innych czarodziejów, ale nie chcą się wtrącać.
- Masz z nimi jakieś szanse?
- To nowicjusze. Niestety jest ich aż dwudziestu, nie wiem czy dam im radę.
- Może możemy jakoś pomóc w zamian za technologię. Znaczy się magię jak wolisz.
- Przydałaby mi się wasza pomoc. Sądząc po waszym uzbrojeniu jesteście dość zaawansowani.
- Majorze, czy w przewodniku turystycznym po Aexii były jakieś informacje o wilkołakach? - Powiedział przez radio O'Neill.
- Wilkołakach? - Spytała Sam.
- Czy są pod ochroną, co lubią jeść, czy boją się płynu na komary? Tak właściwie to bez tego, co o jedzeniu.
- Pułkowniku?
- Jeden z nich chciał sobie właśnie zrobić ze mną zdjęcie. Wracamy do Ruthar majorze. Dostała pani już te swoje dwie godziny.
- To miały być trzy, sir!
- Bez odbioru.
CDN5.
- Nie podoba mi się cała ta sprawa, Carter.
- Dlaczego, sir? Pomożemy mu obronić miasto, a on się w zamian za to podzieli technologią.
- Jasne, jasne. Już widzę to hasło: "Chcesz mieć idiotów, co zrobią za ciebie robotę? Zadzwoń po
SG-1!".
- Sir?
- Może będziemy zostawiać takie ulotki? Zastanów się ile razy nas wrobiono w coś takiego?
- Nie sądzę, aby Vagerdii chciał nas wykorzystać.
- A ja nie sądzę, że Tok'ra nas wykorzystują.
- Pułkowniku. On oferuje nam nowoczesną broń.
- Wychodzimy na frajerów, Carter! Broń? Jak nowoczesną?
- Możemy dostać te rękawice miotające kulami ognia.
Daniel wybrał pierwszy symbol na DHD.
- Hej! Danielu. Zaczekajcie na nas chwilkę, skoczymy po jedną taką rękawicę do testów. Majorze, idziemy.
Sam i Jack zeszli w dół pomieszczenia z wrotami. Ruszyli na drugi koniec miasta w kierunku wieży Vagerdiego. Gdy już doszli na miejsce, pani major zapukała w drzwi.
- Kto tam? - Odezwał się głos z klamki.
- To ja - Sam. - Odpowiedziała pani major.
- Proszę wejdź.
Gdy Samantha otworzyła drzwi zobaczyła Vagerdiego.
- Myślałem, że wracacie na waszą planetę.
- Potrzebuję jakiegoś magicznego przedmiotu, żeby pokazać jak działa dowódcom.
- Jakiego?
- Może być twoja rękawica?
- Tak, proszę.
Vagerdii zdjął rękawicę i podał ją major Carter. Sam włożyła przedmiot na rękę.
- A jak się tego używa?
- Musisz się skupić. To dość trudne.
- Ale możliwe?
- Tak.
- Może wybierzesz się z nami? - Zapytał Jack.
- Na Ziemię?
- Tak.
- Czemu nie?
- Znakomicie, idziemy teraz.
Vagerdii wziął wiszący na wieszaku kapelusz i drewnianą laskę, z osadzonym w niej czerwonym kryształem.
- Broń musisz zostawić.
- Chyba nie pozbawicie staruszka jego podpory? - Vagerdii uśmiechnął się i podał laskę O'Neill'owi.
- Wiesz? To samo mówił Gandalf we Władcy Pierścieni, a potem zrobił totalną rozwałkę.
- Musicie mnie poznać z tym Gandalfem.
- Nie ma sprawy.
Doszli do pomieszczenia z wrotami. Daniel znów zaczął wybierać kombinację Ziemi. O'Neill trzymał w ręce laskę Vagerdiego. Wrota się aktywowały. Sam wybrała kod GDO. Pierwszy przeszedł Jack, za nim Vagerdii, a za magiem reszta drużyny.
O'Neill wyszedł przez wrota, za nim wyszedł Vagerdii.
- Spokojnie to przyjaciel.
- Opuścić broń. - Powiedział generał Hammond i ruszył w kierunku pomieszczenia wrót.
- Nie macie urządzenia sterującego? - Zapytał Vagerdii.
- Nie. Musieliśmy sami coś wykombinować. - Odpowiedziała Sam.
- Witamy na Ziemi. - Powiedział Hammond. - Jestem generał Hammond, dowódca tej bazy.
- Ja jestem Vagerdii, mag Ruthar.
- Mag?
- Bardzo zaawansowana technologia, generale. - Wyjaśniła Sam.
- Musi pan przejść do izby chorych, wymogi bezpieczeństwa. - Powiedział generał.
- Rozumiem.
CDN6.
Jack położył głowę na stole w pokoju odpraw. Wszyscy czekali na Samanthę. Vagerdii siedział naprzeciw generała Hammonda - na drugim końcu stołu. W końcu major Carter weszła do pomieszczenia.
- Przepraszam za spóźnienie.
- Możemy zacząć. - Powiedział generał.
- Znakomicie. - Powiedział Jack.
- Panie Vagerdii, rozumie pan, że nie mogę rozpocząć akcji zbrojnej nie znając przeciwnika i płynących z niej korzyści.
- Oczywiście.
- Zacznijmy od przeciwnika. Czym dysponują ci magowie?
- Rozmaitymi zaklęciami.
- Zna pan ich imiona?
- Nie. Napadli mnie w Lengethi, po zebraniu magów, na którym prezentowałem swoje odkrycie.
- Jakie odkrycie?
- Magiczne działo energetyczne. Umożliwia strzelanie na duże odległości potężnym ładunkiem magicznej energii.
Generał spojrzał na Sam.
- Mógłbyś się z nami podzielić informacjami o twoim odkryciu?
- Oczywiście. Jeśli tylko mi pomożecie.
- Sądzę, że prezydent też się zgodzi.
- Nie powiedziałeś nam jeszcze, jakimi mocami oni dysponują. - Powiedział Teal'c.
- Przed walką rzucają na siebie zaklęcia tarcz, wzmocnienie siły, niektórzy przywołują stworzenia.
- Smoki? - Spytał O'Neill.
- Na szczęście nie. Czasami są to wilkołaki, czasami po prostu wściekłe psy.
- Nie wiemy, czy nasza broń spenetruje tarcze. - Powiedzial O'Neill.
- Możemy to łatwo sprawdzić. Rzucę na siebie to zaklęcie i sprawdzimy czy pociski waszej broni ją przebiją.
- Możemy cię zabić?
- Faktycznie. Lepiej rzucę zaklęcie na jakiś przedmiot.
- W jaki sposób będą atakować, wyłączając przywoływanie stworzeń.
- Niektórzy będą walczyć wręcz. Musicie się wtedy liczyć z nadludzką siłą i regeneracją.
- Taką jak wilkołaki? - Spytał Daniel.
- Podobną.
- Staff wystarczy, generale. - Powiedział O'Neill.
- Iloma się pan zajmie? - Spytał Hammond.
- Mogę walczyć z pięcioma, siedmioma, nie więcej.
- Czyli ty będziesz walczyć z pięcioma, a my będziemy wybijać resztę?
- Tak.
- Możemy dostać jedno takie działo do testów?
- Do testów nie, ale mogę urządzić pokaz.
- Znakomicie? Kiedy?
- Nawet dzisiaj, zapraszam.
- Chętnie będę na tym pokazie. - Powiedział Generał Hammond. - Ale najpierw musimy sprawdzić tarcze.
SG-1, Vagerdii, Generał Hammond i kilku techników było na strzelnicy.
- Możesz rzucić zaklęcie na tarczę strzelniczą?
- Oczywiście.
Lewa Ręka Vagerdiego zaświeciła się.
- Mogę strzelać?
- Tak, będę utrzymywał pole ochronne.
- Dobra.
Jack włożył okulary ochronne. Wszyscy zrobili to samo. Pułkownik wcisnął spust P90. Z lufy broni wyleciała seria naboi. Cały czas celował w środek sylwetki człowieka. Wystrzelił jeszcze raz. Tym razem przytrzymał spust do czasu opróżnienia magazynka.
- OK. Zdejmij pole.
Vagerdii opuścił rękę. Sam wcisnęła przycisk na ścianie. Tarcza podjechała do O'Neill'a.
- Ani jednej dziurki. Nasza broń nie przebije pola. - Powiedziała Sam, oglądając tarczę.
- Możemy spróbować ładunkami wybuchowymi. - Zaproponował O'Neill.
- Musielibyśmy iść na poligon. - Powiedział Generał.
- To chodźmy. - Powiedział Vagerdii.
- To nie takie proste. Nie możemy wyprowadzać obcych na powierzchnię.
- Może spróbujemy na Aexii, przed pokazem. - Zaproponował mag.
- Dobry pomysł.
Generał wraz SG-1 i Vagerdim stali w pomieszczeniu wrót.
- Siódmy sheveron na miejscu. Aktywacja. - Powiedział operator.
- Idziemy. - Powiedział Hammond.
- Dobra. Załóż tarczę na manekina. - Powiedział Jack do Vagerdiego.
- Już... - Mag skierował rękę na manekina. - Możesz strzelać.
Jack wystrzelił w manekina z wyrzutni przeciwpancernej. Rakieta uderzyła o pole siłowe i wybuchła. Gdy chmura pyłu opadła, Jack spojrzał przez lornetkę. Manekin cały czas stał na miejscu.
- Nic z tego. Nie przebijemy pola. - Powiedział O'Neill.
- Będę musiał przygotować coś, co je rozproszy.
- Chwila. Musisz utrzymywać pole cały czas? - Powiedziała Sam.
- Tak.
- Kiedy nie możesz utrzymywać pola?
- Na przykład wtedy, gdy rzucam zaklęcie.
- Czyli jeśli chcą atakować to są bezbronni?
- Nie do końca. Mogą mieć jakieś przedmioty utrzymujące pole za nich.
- Ekhm. Czy możemy przejść do prezentacji? - Zapytał generał Hammond.
- Tak. Oczywiście. Zapraszam do wieży.
Weszli do wieży. Vagerdii zaprowadził ich na sam szczyt wieży. Stało tam działo. Zrobione było z brązowego metalu i niebieskawego kryształu.
- To jest ta broń? - Spytał generał Hammond.
- Tak.
- Doktrorze Jackson, major Carter.
Daniel i Sam włączyli swoje kamery. Mag spojrzał na nich, a potem na Hammonda.
- Moi przełożeni chcą zobaczyć jak to działa. To kamery nagrywają obraz.
- Rozumiem. Chciałbym takie jedno urządzenie na własność.
- Oczywiście. Możemy zaczynać?
- Tak. Wystrzelę w szczyt tamtej góry.
Vagerdii wskazał górę oddaloną od wieży o jakieś cztery kilometry. Jack skierował tam lornetkę.
- Ja kręcę w zoomie, ty z daleka, OK., Sam? - Zapytał Daniel.
- Jasne.
- To naprawdę znakomite urządzenie panie Hammond. Możecie je wykorzystać do usuwania gór, przygotowywania miejsca pod kopalnie odkrywkowe, do obrony przed wrogiem.
Mag ustawił działo na górę. Podłączył pięciolitrowy zbiornik ze świecącym, czerwonym płynem.
- To służy mi za paliwo.
- Dużo tego trzeba spytała major Carter?
- Wystarczy na jeden strzał. To urządzenie jest bardzo energochłonne. Mam problem ze zdobywaniem paliwa do nich.
- Podłączy się reaktor Naquada, sir. - Powiedziała Sam.
- Ładuje się około przez pięć minut. Musimy poczekać. - Powiedział mag.
CDN7.
Jasne, pomarańczowe światło wydobywało się z kryształu. O'Niell włożył okulary.
- Czy to na pewno jest bezpieczne dla nas? - Zapytał.
- Nie ma żądnego niebezpieczeństwa.
Światło stawało się coraz jaśniejsze. W końcu z końca urządzenia wystrzelił pomarańczowy promień energii. Trafił w górę rozrywając jej szczyt na kawałki. Od miejsca wybuchu rozeszła się fala uderzeniowa. Zbliżała się do wieży.
- Czy to nie zagraża nam ani miastu? - Spytał Hammond.
- Miastu nie. Nam teoretycznie tak. - Powiedział Vagerdii.
Fala zbliżyła się do wieży. Czarodziej założył na całą budowlę pole siłowe. Fala energii rozbiła się na polu, nie czyniąc nikomu szkody.
Wszyscy członkowie SG-1 czekali w pokoju odpraw na generała Hammonda. On się nigdy nie spóźniał to Sam, Jack, Teal'c i Daniel przyszli kilka minut wcześniej. George Hammond wszedł do sali odpraw. Za nim do pomieszczenia wszedł major Davis.
- Czy możemy już zacząć? - Zapytał generał.
- Oczywiście. - Odpowiedział, O'Neill.
- Znacie majora Davisa.
- Tak.
- Po obejrzeniu nagrania Pentagon zgodził się przyznać wam dodatkowe siły. Dostaniecie do pomocy dziesięciu komandosów z Delta Force.
- Wow. - Powiedział Jack.
- Weźmiecie ze sobą samobieżny karabin maszynowy, umieszczony na urządzeniu transportowym.
- Jeden?
- Pentagon jest gotów wam zaoferować wszystko, co chcecie.
- B2?
- Co się zmieści przez wrota, pułkowniku.
- Ah. Wiedziałem, że jest w tym jakiś haczyk.
- Dlaczego dają nam tylko dziesięciu ludzi? - Zapytał Daniel.
- Dziesięciu najlepszych w Stanach Zjednoczonych ludzi. Są lepsi od was, o wiele lepsi.
- Nie jesteśmy jednostką ofensywną. - Powiedział Jack.
- Dlatego dostaniecie pomoc. Macie jakieś potrzeby, albo życzenia?
- Ja mam. - O'Neill podniósł do góry rękę.
- Chcę nowy samochód. Może Dodge Viper GTS?
- Jeśli misja się powiedzie dostanie pan i to. Poza tym Pentagon przydzieli większe fundusze dla SGC. Musicie tylko zdobyć tą technologię.
- Już ją praktycznie mamy, majorze.
Pułkownik O'Neill rozmawiał z pułkownikiem Nelsonem.
- Umieścimy dwóch snajperów w górach. - Powiedział Nelson.
- Nie mamy jeszcze sposobu na penetrację pola siłowego.
- Co nie znaczy, że oni będą je cały czas utrzymywać.
- Kiedy tylko na chwilę zdejmą tarcze nabawią się potwornego bólu głowy.
- Właśnie.
- Majorze! Może pani pozwolić na chwilę. - Jack zawołał Samanthę. Sam podeszła. - I jak pani idzie używanie tego Ribbon Device?
- Dobrze pułkowniku. Cały czas ćwiczę.
- To jest zwykłe osobiste pole siłowe?
- Tak.
- Niech pani zrobi tak jak Apophis na planecie Nox'ów.
- Mam przełożyć lufę broni przez pole i strzelać.
- Dokładnie.
- Tak, sir. Coś jeszcze?
- Nie. Jak na razie wszystko. Może pani odejść.
- Pentagon upiera się, aby wypróbować broń na infradźwięki. - Powiedział Nelson.
- Co to jest?
- Broń powoduje błyskawiczną zmianę nastroju, utratę chęci życia, wymioty, ból głowy. Możliwe, że przejdzie przez pole.
Wrota zaczęły się aktywować. Zaświecił się pierwszy sheveron.
- Idą moi z bronią. - Powiedział dowódca komandosów.
- Duże to jest?
- Mniej więcej wielkości Stingera.
- Gdzie to będziemy montować?
- Nie trzeba nigdzie montować.
- Wersja przenośna?
- Tak.
Weszli do pomieszczenia z wrotami.
- Pułkowniku i pułkowniku, baterie załadowane broń gotowa do strzału.
- Znakomicie. - Odpowiedzieli obaj.
- Oni są punktualni?- Zapytała Sam.
- Wydaje mi się, że nie będą zwlekać w takiej sprawie. - Odrzekł Vagerdii.
- Tą różdżką rozproszysz wszystkie zaklęcia w promieniu 10 metrów.
- Jak się jej używa?
- Prosto. Wystarczy przesunąć ten przycisk i poczekać, aż zaświeci się czubek różdżki, wtedy można strzelać.
- Ile razy będę mogła z tego strzelić.
- Nieskończenie wiele. Pobiera energię z otoczenia. Trzeba tylko odczekać około dziesięciu sekund.
- Możemy to przetestować?
- Dobrze, ale wyjdźmy na zewnątrz.
Schodzili po schodach. Sam ważyła w ręce różdżkę. Była bardzo lekka. Miała zielony kolor i podłużny świdrowaty kształt. Stanęli przed wieżą.
- Założę na siebie pole ochronne, a ty użyjesz na mnie różdżki.
- Dobra.
Vagerdii uniósł jedną rękę. Otoczyło go niewidzialne pole siłowe. Major Carter podniosła różdżkę, przesunęła przycisk. Czekała, na zaświecenie się jej końca. Po dziesięciu sekundach magiczny przedmiot był gotowy do strzału.
- Gotów?
- Tak. Możesz strzelać.
Sam wcisnęła spust. Z końca różdżki wyleciał strumień zielonej energii. Uderzył w pole Vagerdiego, które natychmiast znikło.
- Działa.
- Tak. Aura antymagiczna utrzymuje się w miejscu użycia i trafienia przez około minutę. W promieniu około 10 metrów od tych punktów. Jeśli trafisz w człowieka, to on będzie emanował, antymagiczną energią. Niestety różdżka ma mały zasięg. Nie zadziała, jeśli strzelisz z odległości większej niż dziesięć metrów.
- Rozumiem.
Wota ponownie się aktywowały. Wyszedł przez nie Daniel. Za nim z wrót wyjechał transporter, z zamontowanym działem od myśliwca Goa'uldów. Gdy cały transporter wyjechał z pierścienia, we wrotach pojawił się Teal'c. Jaffa trzymał w ręku pilot od pojazdu.
- Jesteśmy, Jack. - Powiedział przez radio doktor Jackson.
- Znakomicie. Idziemy do was. - Odpowiedział mu również przez radio Jack.
Teal'c przywiązał metalową linę do tylnej części transportera. Następnie założył rękawice. Daniel wziął do ręki pilot.
- Pułkowniku O'Neill! Pułowniku Nelson. Potrzebna będzie wasza pomoc. - Krzyknął Teal'c.
- Idziemy, idziemy.
Obaj pułkownicy weszli po schodach do budowli z wrotami. Ominęli transporter prawie całkowicie blokujący przejście.
- W czym możemy pomóc? - Zapytał O'Neill.
- Trzeba sprowadzić transporter w dół schodów. - Jaffa podał obu pułkownikom rękawice.
Podeszli do liny i złapali ją. Daniel przeszedł obok pojazdu.
- Tylko nie puście, bo mnie zmiażdży. - Powiedział Jackson.
- Spokojnie. Na trzy puszczamy linę. - Zażartował Jack.
Transporter zjeżdżał w dół schodów, asekurowany przez trzech doskonałych wojowników. W końcu osiągnął ziemię.
- Wiecie, co? Kiedy tak się przygotowujemy do akcji wyglądamy jak drużyna A. Na przykład Teal'c może być B.A..
- A ja? - Spytał Daniel.
- Możesz być MarDog. - Powiedział Jack.
CDN8.
Wszyscy czekali nieruchomo na nadejście wroga. Wiedzieli, że się pojawi nie wiedzieli tylko, kiedy. Miasto było opustoszone - Vagerdii kazał wszystkim mieszkańcom schować się w lesie. Samantha ukryła się w jednym z budynków. Obok niej był O'Neill.
- Danielu jak tam?
- Nic. - Doktor archeologii siedział w podziemiach ratusza, gdzie urządzono centrum dowodzenia.
Całe miasto zostało pokryte siecią kamer. Daniel sięgnął do pudełka z popcornem. Wyciągnął z niego trochę prażonej kukurydzy. Wszystko dokładnie przeżuł i popił colą. Na chwilę oderwał się od ekranów, aby wyjąć pizzę z pokrowca ocieplającego.
- Wiesz Jack, ja tu mogę siedzieć.
- Jak tam nasze samobieżne działo?
- Dobrze. Odpowiada na sygnał. Inżynierowie z SGC odwalili kawał dobrej roboty.
Nagle doktor Jackson usłyszał pikanie. Zaświeciła się dioda wskazująca na kamerę numer trzy. Zobaczył jak w błysku światła materializują się jacyś ludzie.
- Chyba są.
- Gdzie?
- Nieco na północ od was. Zaczekajcie w budynku.
Daniel przeszedł na kanał ogólny.
- Uwaga są. Koło budowli z wrotami.
- Ilu? - Zapytał Vagerdii.
- Raz, dwa, trzy... dwudziestu. Wszyscy.
- Snajper jeden. Mam ich.
- Snajper dwa. Ja też. Czekamy na rozkazy.
- Samobieżne działo. Centralnie w środek. - Powiedział Daniel.
- Gotowi? - Zapytał O'Neill.
- Tak. - Odpowiedzieli wszyscy mniej więcej w tym samym czasie.
- Wpierw snajperzy, potem działo. - Powiedział Nelson.
- Snajperzy. Ognia! - Krzyknął.
Dwóch snajperów wystrzeliło trafiając prosto w czaszki czarodziejów. Mózgi obu obryzgały ich kolegów.
- Działo. Ognia!
Daniel wcisnął przycisk. Kula energii wyleciała z zarośli w górach. Siedemnastu zdążyło założyć pole. Jednego z magów pocisk rozerwał na strzępy. Daniel wcisnął i przytrzymał przycisk. Energetyczne kule wylatywały z działa w równych odstępach czasu. Rozbijały się o pola siłowe czarodziejów, nie zadając im żadnych obrażeń. Jeden z magów nie wytrzymał i opuścił tarczę. Błyskawicznie zajęli się nim snajperzy.
- Zakładam pole, a wy się wycofujcie! - Krzyknął jeden z czarodziejów.
Założył duże pole i zakapturzeni czarodzieje zdążyli się wycofać za róg budynku.
- Osłaniamy cię!
Trzymający pole opuścił je i też się wycofał.
- Wchodzimy do akcji. - Powiedział przez radio Nelson.
Czwórka żołnierzy wyskoczyła z budynku. Daniel na bieżąco podawał im położenie magów na mapie miasta.
- Musimy się rozdzielić. - Krzyknął jeden z czarodziejów.
W uliczkę obok stanowiska Jack'a i Sam wbiegło dwóch magów. Żołnierze wychylili się z kryjówki. Samantha uderzyła w nich pociskiem antymagicznym. Jack ostrzelał wrogów z M16. To były dwie perfekcyjnie wymierzone serie. Zabiły na miejscu. Dwóch magów wyszło zza rogu od strony pleców Sam i Jack'a. Obaj chcieli użyć kul ognia, ale aura antymagiczna przeszkodziła im. Wyjęli, więc kusze. Jack w porę zauważył, co się dzieje.
- Odbij, Sam!
Sam obróciła się, Jack także. O'Neill zdążył zabić jednego z wrogów. Drugi wcisnął spust kuszy i wypuścił bełt. Major Carter otworzyła dłoń do wystrzału. Bełt się zbliżał. Ribbon Device nie zadziałało. Bełt uderzył w pierś Samanthy. Na szczęście kevlarowa kamizelka zatrzymała pocisk. O'Neill wystrzelił ponownie. Trzy kule przebiły ciało maga.
- Sam żyjesz?!
- Tak kamizelka zatrzymała pocisk.
- Czemu nie wystrzeliłaś?
- Ribbon Device nie zadziałało.
- Jak to?
- Chyba znaleźliśmy doskonałą broń do walki z Goa'uldami pułkowniku. - Powiedziała Sam podnosząc świecącą się różdżkę do góry.
Vagerdii walczył z czterema magami. Co chwilę wysyłali do siebie ogniste kule oraz pioruny i co chwilę zakładali na siebie tarcze. Vagerdii był dobry. Bardzo dobry. Nie mogli go trafić. Nagle wszyscy jakby na sygnał teleportowali się koło niego. Wyjęli miecze. Vagerdii założył tarczę. Jeden z czarodziejów zamachnął się. Mag miasta Ruthar widział, że coś nie gra. Nie ruszyliby nigdy do walki na miecze. Chyba, że to były magiczne miecze. Ostrze zbliżyło się do jego ramienia. Vagerdii spróbował uniknąć. Prawie mu się udało. Końcówka miecza drasnęła jego rękę. Mag obrócił się. Wycelował zdrową ręką w korpus napastnika. Kula ognia spopieliła przeciwnika. Vagerdii przykucnął unikając kolejnego ataku. Atakujący czarodziej stracił równowagę. Mag Ruthar wykorzystał to i potraktował go błyskawicą. Czar zabił na miejscu. Zostało mu dwóch. Jeden z nich zaatakował od przodu. Drugi od tyłu. Mag wiedział, że jest dla niego tylko jeden ratunek. Zniknął w błysku światła i pojawił się kilka metrów dalej. Pojawił się i od razu upadł na ziemię. Cios miecza strzaskał mu kręgosłup. Teleportował się zbyt późno. Zabójca Vagerdiego długo nie cieszył się zwycięstwem. Kula z M16 przebiła jego kość potyliczną. Następnie spenetrowała cały mózg i wyszła czołem. Następny nabój trafił go w plecy, ale nie czuł już tego. Nic nie czuł upadając na ziemię. Czwórka komandosów opuściła broń od oczu.
Daniel zobaczył na monitorze jednego z magów wchodzących do ratusza. Doktor Jackson chwycił Zat'n'ktel'a i wyszedł z pomieszczenia dowodzenia.
- Jeden idzie do mnie, do ratusza. - Powiedział cicho przez radio.
Doktor Jackson wychylił się zza ściany. Miał wroga dokładnie na celowniku. Wystrzelił. Przeciwnik założył pole ochronne. Promień Zat'a nie dotarł do niego. Daniel wystrzelił ponownie. Nic to nie dało.
- Nic ci to nie da. Zginiesz i tak. - Powiedział czarodziej.
- Kiedy opuścisz tarczę, zastrzelę w ciebie.
- Nie zdążysz. Utworzenie czaru nie zajmie mi więcej niż pół sekundy.
Po czole Daniela spływał pot. Czekał w napięciu na możliwość strzału. Mag opuścił tarczę. Zaczął szykować błyskawicę. Już prawie miał gotową, gdy nagle upadł od strzału ze staffa, a po chwili z Zat'a. Za ścianą stał Teal'c.
- Usłyszałem twoje wołanie o pomoc, Danielu Jackson.
- No, to nie było aż takie wołanie. Raczej coś w stylu: "hej mam tu jednego, chodźcie, albo sprzątnę go sam". - Na twarzy Daniela pojawił się uśmiech. - Dzięki Teal'c uratowałeś mi życie. - Dodał po chwili.
Doktor Jackson wziął do ręki radio.
- OK. Sytuacja opanowana - Teal'c go załatwił.
Daniel wrócił do centrum dowodzenia.
- Do raportu. - Powiedział.
- Snajper jeden. Zdjąłem trzech.
- Snajper dwa. Zdjąłem jednego.
- Działo - jeden. - Powiedział po chwili Daniel.
- Nelson. Czterech.
- Teal'c. Dwóch.
- O'Neill. Czterech.
- Blair. Dwóch.
- Czyli zostało nam trzech.
Sam i Jack przemierzali uliczki miasta w poszukiwaniu wrogów. Magowie za bardzo nie palili się do walki. Wiedzieli, że mają nikłe szanse na zwycięstwo. Chyba, że...
- Sir! Są na wieży! - Krzyknęła Carter.
- Na wieży? Chcą użyć działa Vagerdiego, aby zniszczyć miasto.
O'Neill chwycił za krótkofalówkę.
- Są na wieży! Wszystkich trzech.
Daniel skierował działo we wieżę.
- Faktycznie. Mam ich na celowniku, na sygnał ostrzelam wieżę.
- Odmawiam. - Powiedział Nelson. - Nie możemy ryzykować utraty działa.
- Snajper jeden. Widzę ich.
- Snajper dwa, ja też.
- Czekajcie na rozkaz oddania ognia. - Powiedział Nelson. - Możecie uszkodzić działo.
Sam i Jack pierwsi dobiegli do wieży. Drzwi były zamknięte.
- Pani major. - Powiedział Jack wskazując na drzwi.
Sam wystrzeliła w nie z Ribbon Device. Rozleciały się w drzazgi. Jack ruszył przodem. Za nim szła major Carter. Po chwili pod drzwi podszedł Teal'c. Nie zastanawiając się długo wszedł do środka. Sam usłyszała kroki obróciła się kierując Ribbon Device w stronę Jaffa.
- Ah. To ty Teal'c.
- To istotnie ja major Carter.
- Cicho. Idziemy na paluszkach. - Powiedział Jack.
- Chyba będę musiał zdjąć buty, O'Neill.
Do wieży dobiegł odział pułkownika Nelsona. Weszli cicho do góry.
- Jesteśmy za wami pułkowniku. - Powiedział Nelson.
- Jeden zniknął. - Powiedział przez radio Daniel. - Nie chcę was martwić, ale oni ładują to działo już jakieś trzy minuty.
O'Neill wszedł na kolejne piętro. Ledwo uchylił się przed kulą lecącą w niego. Nakazał swoim ludziom zejść w dół schodów. Wyjął granat odbezpieczył go i rzucił do pomieszczenia. Czarodziej pochylił się, aby podnieść granat. Już miał go chwycić, gdy ten wybuchł rozrywając jego ciało. Jack wyjrzał w zza schodów.
- Czysto.
- No nie, aż tak. - Powiedziała Sam oglądając doszczętnie zniszczone piętro.
- Jeden mniej. - Zameldował.
Po chwili do SG-1 dołączyła Delta Force.
- Spieszcie się. Oni wycelowali to działo w ratusz. - Powiedział Daniel.
- Robimy, co możemy. Już prawie jesteśmy na miejscu.
- Użyję rozproszenia pułkowniku.
- Dobrze.
Samantha wystrzeliła z różdżki. Zielony promień trafił w jedną ze ścian wieży. Po schodach błyskawicznie wbiegł odział Delta Force. Nie marnowali kul. Błyskawicznie zabili dwóch czarodziejów.
- Czysto.
Sam wbiegła do góry. Broń prawie się załadowała.
- Jak to wyłączyć? - Zapytał Jack.
- Nie da się.
- Nie da?
- Ale możemy skierować gdzie indziej. - Powiedziała Sam majstrując przy urządzeniu.
- Zrób to!
Lufa działa zaczęła się podnosić. Podnosiła się powoli. Bardzo powoli.
- Nie da się szybciej?
- Nie.
- Rozwalmy to. - Zaproponował O'Neill.
- Nie możemy. Ziemia potrzebuje tej broni.
- Nie możemy, pułkowniku. Trzeba było to zrobić wcześniej. - Powiedziała Carter.
Działo nie celowało już ratusz, tylko w górę, na której znajdował się jeden ze snajperów i samobieżne działo. Po chwili celowało nieco ponad górą - w niebo. Pomarańczowy promień wystrzelił z broni. Minął górę i poleciał w niebo zostawiając po sobie ślad.
CDN9.
- Tak tylko ma być niebieski z dwoma białymi paskami. - Powiedział przez telefon O'Neill.
- A pojemność silnika? - Zapytał go głos w słuchawce.
- Nie wiem. Największa, jaka będzie i tubo doładowanie, koniecznie.
- Jeszcze jedno.
- Tak?
- Przydałaby mi się jakaś książka o fizyce?
- Dla major Carter?
- Nie. Coś w stylu "Astrofizyka Dla Przedszkolaka", "Podstawy Fizyki". Coś takiego.
- Jeszcze z dwieście dolarów.
- Nie ma sprawy.
- Muszę zrobić jakieś prezenty Danielowi, Teal'c'owi, pani major i generałowi Hammondowi.
- Mogę to za pana załatwić.
- Nie. Myślę, że dam sobie radę.
- Oczywiście. Dowiedzenia.
- Dowiedzenia.
O'Neill odłożył słuchawkę i z głupawym uśmiechem ruszył na spacer po bazie.
Podsumowanie misji trwało już jakieś dziesięć minut...
- Pentagon ma nadzieję, że zdoła pani rozszyfrować działanie tej technologii. - Powiedział major Davis.
- Postaram się.
- To już chyba wszystko, generale. - Teraz major zwrócił się do Hammonda.
- No nie zupełnie wszystko. - Powiedział Jack. - Sprawiłem wam prezenty - kupiłem książki.
- Miło z pana strony.
- Zaczekajcie chwilę.
Jack skoczył na korytarz i przyniósł stertę książek zapakowanych w kolorowy papier.
- Proszę to dla pana, generale. - Powiedział O'Neill dając książkę swojemu przełożonemu. - To dla pani, pani major. To dla ciebie Danielu. I dla Teal'c'a. To dla pana majorze Davis.
Wszyscy zabrali się do rozpakowywania książek.
- Jestem zachwycony twoim podarkiem O'Neill. - Powiedział Teal'c trzymając w ręku książkę "Wędkowanie - znakomity sposób na spędzenie wolnego czasu."
Jack złapał się za głowę. Daniel odpakował książkę o tytule "Kung-Fu - dusza wojownika":
- Dzięki Jack. Chciałeś mi coś zasugerować tym prezentem?
- Naprawdę jestem wdzięczny pułkowniku. - Powiedział major Davis, przeglądając z zainteresowaniem książkę "Wnuki - największa radość życia".
- Dziękuję pułkowniku, przyda mi się poznać historię popierającego nas kraju. - Powiedział generał Hammond oglądając książkę "Historia Polski".
- Ma pan rację pułkowniku - powinnam powtórzyć podstawy. - Sam dostała książkę "Astrofizyka dla przedszkolaka".
Jack'a zatkało. Od razu wiedział, że powinien podpisać prezenty, ale lenistwo wzięło górę. Omal nie dostał zawału myśląc o leżącej u niego w pokoju ośmiusetstronnej książce: "Socjotechnika i pięcie się do władzy."
O'Neill wszedł do laboratorium wymachując kluczykami od Dodge Vipera GTS.
- Przejedziesz się ze mną Sam?
- Nowy samochód?
- Taak. - "I tylko dwa miejsca." Pomyślał Jack.
- Chętnie, ale wpierw muszę to skończyć. - Sam wskazała ręką na działo Vagerdiego.
- Ile ci to zajmie?
- Nie wiem pułkowniku, ale za jakieś trzy, cztery lata powinniśmy mieć już sieć takiego sprzętu na orbicie.
- Nie da się szybciej?
- Postaram się znaleźć trochę czasu - lubię szybkie samochody.
- Trochę znaczy...?
- Tydzień, dwa?
Jack wyjął z kieszeni mały kalendarz.
- Następna środa - wycieczka z major Carter nowym wozem. - Powiedział notując to samo.
- Postaram się...
- Trzymam cię za słowo. Za tydzień! - Powiedział O'Neill wychodząc z uśmiechniętą miną, z laboratorium.
END10.
Is it magic?
Rozpoczęty przez
mathix
, 24.09.2003 - |05:59|
Brak odpowiedzi do tego tematu
#1
Napisano 24.09.2003 - |05:59|
There are 10 types of people in this world.
Those who understand binary and those who don't.
Those who understand binary and those who don't.
Użytkownicy przeglądający ten temat: 0
0 użytkowników, 0 gości, 0 anonimowych