Skocz do zawartości

Zdjęcie

STRACONA NA ZAWSZE


  • Zaloguj się, aby dodać odpowiedź
Brak odpowiedzi do tego tematu

#1 Kowalsky

Kowalsky

    Szeregowy

  • Użytkownik
  • 53 postów

Napisano 23.09.2003 - |09:14|

POST INFORMACYJNY

Tytuł: STRACONA NA ZAWSZE
Autor: zbzikowana
Gatunek: przygoda, dramat, romans
Prawa autorskie: Stargate SG-1 nie należy do mnie tylko do MGM
Pary: Sam/Jack
Spoiler: wyraźnych odnośników do odcinków, jak na razie, brak. Zobaczymy jak rozwinie się opowiadanie
Streszczenie: SG-1 na P9X-484 trafia pod ostrzal. Sam dostaje w rękę, Daniel
i Teal'c siłą wciągają pułkownika O'Neilla przez Wrota...
Wiek:dla wszystkich

KONIEC POSTU INFORMACYJNEGO

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
CZĘŚĆ PIERWSZA

Jack O'Neill obudził się na łóżku w izbie chorych. Ostatnie, co pamiętał to to, że ktoś wciągnął go siłą przez Wrota. Spróbował wstać, ale przeszkodził mu w tym ból lewej ręki. Kiedy na nią spojrzał, stwierdził, że ramię jest obandażowane.
- Generale, pułkownik się obudził powiedziała dr Freiser przez telefon.
- Co się stało? - spytał, wciąż trochę nieprzytomny, Jack.
- Nie pamięta pan? - zdziwił się gen. Hammond, który właśnie wszedł do pokoju.
- Nie bardzo.
- Dr Freiser, niech dr Jackson opowie pułkownikowi co się stało. Był tam cały czas.
- Tak, sir.

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
STRACONA
NA
ZAWSZE

Wszedł Daniel. Jack zauważył, że archeolog ma ponurą minę i jest niezbyt pewny siebie.
- Cześć...
- Cześć. Co się stało?
- ...Byliśmy na P9X-484, mieliśmy zbadać planetę kiedy zaatakowały nas myśliwce.
- Goa'uld?
- Nie. Ale nie wiemy czyje. Z lasu wybiegli ludzie. Ich broń była podobna do naszej.
- I...?
- Zawróciliśmy do Wrót. Sam dostała w rękę i upadła.
Jack zbladł. Zaczynał sobie przypominać.
- Chciałeś po nią wrócić, ale napastników było zbyt wielu. Ty też dostałeś w rękę. Dalej nie chciałeś wracać. Sam wcisnęła nasz kod i krzyknęła żebyśmy uciekali.
Archeolog spojrzał na przyjaciela, który zbladł jeszcze bardziej.
-I..? - spytał, chociaż wiedział co zaraz nastąpi.
- ...Teal'c i ja wciągnęliśmy Cię siłą przez Wrota...
Jack spojrzał groźnie na Daniela. Był wściekły. Zostawili Samanthę na pastwę nieznanego ludu. Nie został przy niej. Zważywszy na ostrzał i nastawienie obcych pewnie już nie żyła.
- Trzeba było mnie tam zostawić!
- Ale...
- Przepraszam Danielu, chciałbym się przespać - łza zakręciła mu się w oku.
- Oczywiście. Gdybyś czegoś potrzebował to mów.
- Dzięki - odparł chłodno O'Neill.
Wcale nie zamierzał spać, ale nie chciał rozmawiać ani z Danielem ani z Teal'ciem. Był na nich tak wściekły, że obawiał się, iż przestanie nad sobą panować. W tej chwili nienawidził ich. Z trudem opanował płacz. Samanthę Carter kochał bardzo mocno i świadomość, że jej nie pomógł dobijała go.

Major Samantha Carter uznana została za zaginioną. A Jack'a nikt nie mógł poznać. Zwykle sarkastyczny i umiejący znaleźć żart w każdej sytuacji, pułkownik chodził teraz ponury i milczący.
O'Neill nie miał ochoty z nikim rozmawiać. Pod wieczór tego samego dnia coś mu przyszło do głowy. Skierował kroki do gabinetu Georga Hammonda. Zapukał.
- Można, generale?
- Jack, wejdź.
- Chciałbym prosić o zezwolenie na wyjazd do domu.
- Nic panu nie jest, pułkowniku.
- Nie. Ale baza przywodzi na myśl wspomnienia.
- Rozumiem. Przemyślę to.

Dzień później Jack był już w domu, skąd zamierzał wyjechać na ryby do Minnesoty. Taka była przynajmniej oficjalna wersja (co do ryb). Na miejscu siadł na pomoście i zatopił się w myślach o Sam. SG-14, SG-12 i SG-3 nie znalazły jej ciała ani też tubylców w promieniu 8 km od Wrót na tamtej planecie. Pamiętał wszystkie chwile spędzone z nią... każdy wybuch śmiech z powodu jego żartów... każde spojrzenie... każdą rozmowę...każdy pocałunek... Łzy spływały mu po twarzy. Stracił ją... Stracił kolejną osobę, którą kochał... Tyle razy ratowali sobie nawzajem życie, a tym razem mu się nie udało...
Podniósł się i poszedł w las...

KONIEC CZĘŚCI PIERWSZEJ
CZĘŚĆ DRUGA

Tymczasem w bazie, godzinę po wyjeździe Jacka.
- Nieprzewidziana aktywacja, sir!
- Zamknąć osłonę.
Po chwili:
- To... kod Asgard... sir
- Otworzyć osłonę.
Przez Wrota przeszedł Thor, dwóch innych Asgard, a za nimi... podtrzymywana przez jeszcze jednego Asgard, Samantha Carter...
- Sam?! - wykrzyknął Daniel
- Sanitariuszy - rozkazał Hammond widząc, że major ledwo idzie.
Półtorej godziny później Sam, z opatrzoną ręką, opowiadała Hammondowi co się stało. Asgard jeszcze nie wrócili do siebie.
- Ostatnie co pamiętam, z wydarzeń na P9X-484, to krzyk pułkownika: "Puśćcie mnie!". Potem musiałam zemdleć.
- Zlokalizowaliśmy SG-1 na tamtej planecie i chcieliśmy ich ostrzec przed tubylcami, ale już ich zaatakowano - opowiadał Thor - kiedy major Carter została postrzelona w rękę, a reszta drużyny przeszła przez Gwiezdne Wrota, przetransportowaliśmy ją na nasz statek. Kiedy tubylcy sobie poszli, co trochę trwało, zeszliśmy na powierzchnię. Do Wrót.
- Jak my się wam odwdzięczymy? - spytał uradowany generał.
- SG-1 uratowało naszą planetę przed replikatorami i pokazało sposób na ich zniszczenie. Spłaciliśmy chociaż część długu.
- Dziękuję za uratowanie życia - powiedziała Samantha słabym głosem.
- Proszę. Czy moglibyśmy wrócić na tamtą planetę?
- Oczywiście. Każę wybrać odpowiednią sekwencję.
Nagle Hammond uświadomił sobie, że w bazie nie ma pułkownika O'Neill'a. Trzeba go zawiadomić, że major żyje.
- Gdzie pułkownik? - zapytała Daniela Sam.
- Wyjechał z bazy. Był załamany.
- Co go tak... - przerwał jej czyjś głos.
- Majorze - do izby chorych wszedł generał - musi pani pojechać do domku letniskowego pułkownika, w Minnesocie. Dzwoniliśmy do jego domu. Wyjechał 2 godziny temu. Komórka nie odpowiada.
- Tak, sir.
- Pojedzie pani z kilkoma żołnierzami. Jest pani wciąż osłabiona.
- Sir, a Daniel i Teal'c?
- Zważywszy na stan, w jakim był pułkownik O'Neill, lepiej żeby dr Jackson i Teal'c nie jechali. Dr Freiser, kiedy major Carter może zostać wypisana?
- Od razu, sir.
- To dobrze. Majorze, rusza pani natychmiast.
- Tak jest, sir.

Samantha Carter znalazła się na miejscu szybciej niż przypuszczała, bo trzy godziny po opuszczeniu bazy. Domu nikt nie pilnował. Drzwi nie były zamknięte na klucz. Weszła do środka. Komórka pułkownika leżała bez baterii na ziemii. Na biurku znalazła otwarty notes. Nagle usłyszała czyjeś kroki. Odwróciła się gwałtownie.
- Co pani tu robi? - strażnik mierzył do niej z pistoletu.

KONIEC CZĘŚCI DRUGIEJ
CZĘŚĆ TRZECIA

- Jestem major Samantha Carter. Pułkownik O'Neill jest moim przełożonym. Szukam go.
- Pułkownik wyszedł jakieś półtorej godziny temu. Powiedział, że mam zniszczyć ten zeszyt -wskazał na notatnik, który zauważyła wcześniej Sam - Jeśli nie wróci za trzy godziny - dodał opuszczając broń.
Major zbladła. Wzięła notatnik do ręki.
- Co pani robi majorze? To prywatne notatki pułkownika.
- Wiem. Ale to bardzo ważna sprawa - MUSIAŁA wiedzieć dlaczego kazał zniszczyć ten notatnik.
Przewróciła kartkę do początku notatki z dnia, w którym byli na P9X-484:
"Daniel i Teal'c zostawili ją na P9X-484. Jak mogli? Mnie wciągnęli siłą przez Wrota. Ona prawdopodobnie już nie żyje... Czy muszę tracić wszystkich, których kocham?!"
Sam zamyśliła się, ale po chwili czytała dalej:
" Muszę coś zrobić. Nie mogę siedzieć w bazie. To przywodzi na myśl wspomnienia. Pamiętam jej twarz. Śliczne niebieskie oczy... blond włosy...usta jak płatki róży..."
Tu widać było, że ręka pułkownika zadrżała, a kartka była wilgotna.
- Łzy - pomyślała - niemożliwe - Nigdy nie widziała, żeby pułkownik płakał.
"Ale to miejsce też, w pewien sposób wiąże się z nią. Na urlop nie chciała tu przyjechać... nic dziwnego... jest naukowcem i nie interesują ją ryby. Z resztą... jest za mądra na to, żeby cały dzień siedzieć na pomoście i zarzucać wędkę. Ja się do tego nadaję w sam raz."
- Nieprawda. On jest bardzo inteligentny - mruknęła do siebie Sam, rozumiejąc aluzję pułkownika.
Miała wyrzuty sumienia, że nigdy tu nie przyjechała. Jemu na ty bardzo zależało. Tak jak na niej... Wróciła do lektury:
"Muszę coś zrobić... cokolwiek... bez niej życie nie ma sensu... Charlie...a teraz Sam..."
Znowu wilgotna kartka.
"Nie mogę tak dłużej... nie mogę tak żyć..."
Tutaj napis zajmował całą stronę:
"NIE
MOGĘ
TAK
DŁUŻEJ
ŻYĆ..."

Dalej widniała wyrwana, jakby w bezsilnej rozpaczy, strona. Samanthę coś tknęło.Spytała, zwracając się do strażnika:
- W którą stronę poszedł pułkownik O'Neill?
Żołnierz wskazał ścieżkę widoczną przez okno.
- Czy miał broń?
- Oczywiście. Zawsze nosi ją przy sobie.
Twarz Sam była teraz koloru papieru. Szybko wybiegła z chaty, zabierając zeszyt ze sobą, i podążyła ścieżką wskazaną przez sierżanta Adamsa. Biegnąc wołała:
- Pułkowniku O'Neill?! Gdzie pan jest?! Niech się pan odezwie!
Cisza. Nagle usłyszała szelest dochodzący z bocznej ścieżki. Błyskawicznie poszła w tym kierunku.

Idąc drogą przez las O'Neill skręcił w ścieżkę odbijającą od głównego szlaku. Stanął koło dębu i zamyślił się. Trwał w tej pozycji godzinę, może dwie. Z odrętwienia wyrwał go czyjś krzyk. Przeszedł kilka kroków i zaczął odbezpieczać broń...

KONIEC CZĘŚCI TRZECIEJ
CZĘŚĆ CZWARTA

Przeszedł kilka kroków i zaczął odbezpieczać broń, kiedy za plecami usłyszał znajomy głos.

Major Carter zastała Jacka O'Neilla z pistoletem w ręku.
-Pułkowniku, niech pan tego nie robi!

Jack odwrócił się niepewnie. Nie mógł uwierzyć w to, co widział.
- To muszą być halucynacje - pomyślał.
- Jack... - znowu usłyszał ten sam głos, tyle że tym razem drżał. Jakby od płaczu.
- Sam? Ty żyjesz?! - krzyknął i poczuł, że robi mu się słabo.

Samantha, widząc, że jej dowódca mdleje, podbiegła i uratowała go przed upadkiem na ostre kamienie.
- Generale, znalazłam pułkownika - powiedziała przez radio.


Jack O'Neill obudził się na łóżku w izbie chorych. Ostatnie co pamiętał to...Sam?...ona żyje... Powoli otworzył oczy.
- Sam...? - mruknął po chwili.
Samantha Carter siedziała przy jego łóżku. Na jej twarzy widać było mieszaninę strachu i zmęczenia, ale także ulgi. Na dźwięk jego głosu otworzyła oczy.
- Jack... - powiedziała niepewnie. Nikły uśmiech pojawił się na jej twarzy.
- Sam... - rzekł Jack cicho - Ty żyjesz?
- Tak żyję.
- Skąd wiedziałaś, że chciałem...się zabić...?
Podała mu jakiś zeszyt. Rozpoznał w nim swój pamiętnik.
- Jack, ja...
- Wiem Sam...gdybyś tego nie przeczytała...już bym nie żył...
- Ja też... - zaczęła, ale urwała i głos jej zadrżał.
- CO?
- Bez Ciebie życie nie miałoby sensu.
- ... - zatkało go. Spojrzał swojej podwładnej głęboko w oczy, które, kiedy patrzyła w ciepłe czekoladowo-brązowe oczy Jacka, wypełniły się łzami.
- Spokojnie... - pocieszał ją - żyję. I... - zawahał się.
- I...?
Nie mógł dokończyć, gdyż właśnie weszli Daniel, Teal'c, dr Freiser i generał Hammond. Major Carter wstała, pułkownik ONeill usiadł na łóżku.
- Spocznij. Cieszę się, że jesteście cali - uśmiechnął się - Oczekuję raportu. Macie dużo czasu - odwrócił się, żeby wyjść, ale dodał jeszcze - Jutro rano SG-1 ma się stawić w sali odpraw.
- Tak, sir.
Hammond wyszedł, ale Daniel i Teal'c zostali patrząc na nich niepewnie. Daniel odezwał się pierwszy:
- Sam, chciałem Cię przeprosić...za to, że zostawiliśmy Cię na P9X-484...
- W porządku.
- i...Ciebie też Jack...przez nas o mało nie popełniłeś samobójstwa.
- Ja również przepraszam - potężny Jaffa miał zatroskaną twarz.
- Wybaczam wam.
- Dzięki.

Rano, w sali odpraw, po wysłuchaniu relacji major i pułkownika.
- Hmm... Rozumiem... - generał zamyślił się.
Jack i Sam odezwali się jednocześnie:
- Sir...chciałbym złożyć rezygnację...
- Sir...chciałabym złożyć rezygnację...

KONIEC CZĘŚCI CZWARTEJ
CZĘŚĆ PIĄTA

- Co? - O'Neill do Carter.
- Że jak? - Carter do O'Neilla.
- Nie zgadzam się! - znowu odezwali się jednocześnie.
- Nie podpiszę tych rezygnacji - powiedział stanowczo Hammond.
Daniel i Teal'c popatrzyli po sobie. Byli równie zaskoczeni jak generał.
- Generale, chciałbym porozmawiać z Carter na osobności.
- Dobrze pułkowniku.

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

- Czemu to robisz?
- O to samo mogłabym zapytać pana.
- Więc?
- Nie chcę, żeby sytuacja się powtórzyła. A pan?
- Ja również.
- Jeżeli obydwoje zrezygnujemy z pracy, to na pewno się nie powtórzy... Ale generał nie będzie zadowolony.
- Tak...nie będzie...ale ja nie zmienię zdania.
- Ja też.

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

- Pułkowniku, majorze, na razie macie urlop. Nie podpisuję tych rezygnacji. Jesteście obydwoje jeszcze w szoku. Możecie wyjechać z bazy.
- Tak jest, sir. Dziękujemy.
SG-1 szło korytarzem. Jack zapytał, nie odwracając się.
- Jakie ma pani plany majorze?
- Właśnie chciałam spytać o to samo. Czy zaproszenie na ryby jest jeszcze aktualne?
Pułkownik staną jak wryty - "Carter i ryby?!" Odwrócił się:
- Skąd ta zmiana zdania?
- Pamiętnik - mruknęła w odpowiedzi.
- A...tak...ale przecież... - Sam mu przerwała.
- Sir...zależy mi... - popatrzyła na niego - chciałabym...
- Rozumiem - O'Neill się uśmiechnął.


Dwa dni później. Nad jeziorem w Minnesocie:
- Sam! Co ja Ci mówiłem?
- Wybacz. Będziemy łowić?
- Nie, nie mam ochoty. Poza tym z tą ręką...
- Racja - nagle coś sobie przypomniała - Sir, co chciał mi...
O'Neill spojrzał na Samanthę groźnie.
- Przepraszam. To przyzwyczajenie. A więc...Jack, co chciałeś mi powiedzieć w ambulatorium, kiedy weszli Daniel, Teal'c, generał i Janet?
Milczał wpatrując się w nią. Dopiero po chwili odpowiedział:
- Że...nie mogę bez Ciebie żyć...kocham Cię...kiedy myślałem, że straciłem Cię na zawsze... - urwał i popatrzył gdzięś ponad nią.
- Wiem. Jack... - znowu ściągnęła jego uwagę - ...ja też Cię kocham - wyznała i pocałowała go.
W trakcie pocałunku objął ją, przyciągnął do siebie i przytulił najmocniej jak umiał. Sam czuła się cudownie w ramionach O'Neilla. Mogliby być razem gdyby nie ten głupi regulamin... Ale w następnym momencie oboje zapomnieli o realnym świecie. Teraz istniała tylko ich miłość. Pocałunek stawał się coraz bardziej namiętny, kiedy...
- Ahem, pułkowniku, majorze...
Odsunęli się od siebie i odwrócili gwałtownie w stronę, z której dochodził głos. Stał tam Generał George Hammond...

KONIEC CZĘŚCI PIĄTEJ
CZĘŚĆ SZÓSTA

O'Neill zachował kamienną twarz, ale w jego oczach odmalowało się zaskoczenie i zdenerwowanie.
- Sir... - zaczął, ale generał mu przerwał.
- Przyjechałem powiedzieć wam, że macie wracać do bazy. Natychmiast.
- Tak jest, sir. My...
Hammond znów mu przerwał:
- Ani słowa więcej pułkowniku.

Podczas drogi powrotnej, do kompleksu pod Górą Cheyenne, zarówno pułkownikowi Jackowi O'Neillowi jak i major Samancie Carter przemknęło przez myśl to samo: "Czemu generał nie zadzwonił ani nie wysłał któregoś z żołnierzy, tylko przyjechał osobiście?" Ale po chwili zaczęli się zastanawiać nad czym innym.

Jack:
"Cholera, teraz przeze mnie Sam będzie miała kłopoty...Czemu Hammond musiał trafić akurat na nasz pocałunek?...Co prawda, złożyliśmy rezygnacje, ale on dał nam jasno do zrozumienia, że ich nie przyjmuje...powinienem był się powstrzymać...a teraz...staniemy przed sądem polowym...gdyby udało mi się ją jakoś z tego wyciągnąć..." - spojrzał na ukochaną podwładną - "...a tak z innej beczki: to już nie są tylko półsłówka i spojrzenia - wyraźnie powiedziała, że mnie kocha..."

Sam:
"...nie powinnam była pytać Jacka o to co chciał mi powiedzieć w ambulatorium...gdybym nie zapytała, to bym go nie pocałowała..." - popatrzyła na swojego cudownego dowódcę - "...chociaż nie...przynajmniej wiemy na czym stoimy...ale stąpamy teraz po bardzo kruchym lodzie..."

Z rozmyślań wyrwał ich głos Hammonda:
- Macie tu poczekać - rozkazał i wszedł do bazy.
Zanim wrócił minęła godzina lub półtorej. Zapadł zmierzch, a niebo rozbłysło tysiącem gwiazd. Jack przytulił Sam do siebie, a Sam mocno do niego przylgnęła.
"Niech się dzieje co chce." - pomyśleli jednocześnie.

Żołnierze pilnujący bazy byli ogromnie zaskoczeni widokiem Jacka O'Neilla i Samanthy Carter. Dwójka oficerów, z których jeden był wyższy stopniem, wyraźnie okazywała sobie uczucie.
"Przecież taki związek jest zakazany regulaminem. W dodatku..." - i tu odebrało strażnikom nawet zdolność myślenia, gdyż pułkownik szepnął coś swojej major, a potem... pocałował ją, a ona, odwzajemniając pocałunek... zarzuciła mu ręce na szyję i zanurzyła je w jego włosach dokładnie w chwili, w której generał wychodził na świeże powietrze.
"I on nic na to nie powiedział..." - zadziwieni strażnicy wpatrywali się to w Hammonda, to w postaci w samochodzie.

Dowódca bazy wsiadł do jeepa, powiedział coś cicho do kierowcy i znowu gdzieś pojechali.

Sam i Jack siedzieli mocno wtuleni w siebie. Wiedzieli, że i tak nie wymigają się od odpowiedzialności za swoje czyny, więc przynajmniej chcieli być blisko siebie...

KONIEC CZĘŚCI SZÓSTEJ
CZĘŚĆ SIÓDMA

Nawet nie zauważyli jak znaleźli się pod domem pułkownika. Kiedy wysiedli właściciel domu, widząc światła w oknach, zaczął:
- Sir, co się tu...
- Proszę to przeczytać - rzekł generał nie pozwalając Jackowi skończyć i wręczając mu jakiś papier.
W trakcie czytania O'Neill otworzył usta ze zdziwienia, a potem podał pismo Carter.

"(...) Ponieważ Major Samantha Carter jest jedyną podwładną Pułkownika Jacka O'Neilla z jego drużyny, więc nie wpłynie to na jej faworyzację; ponieważ reszta drużyny, dr Daniel Jackson i Teal'c - pracownicy cywilni o specjalnym statusie, oświadczyła, że nie spowoduje to rozbicia spójności jednostki; oraz dlatego, że Pułkownik Jack O'Neill udowodnił, że potrafi przedkładać bezpieczeństwo kraju nad własne uczucia; za prośbą Generała Georga Hammonda, ja, Prezydent Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej, wydaję oficjalne pozwolenie na związek tej dwójki oficerów USAF (...)"

Po przeczytaniu oświadczenia Sam nagle coś sobie uświadomiła.
- Sir, więc zwiad tamtej planety, napad tubylców, ich broń, myśliwce, Asgard... to wszystko było ukartowane?
- Zgadza się.
W tym miejscu do rozmowy włączył się Jack:
- Sir, ale przecież... gdyby Sam mnie wtedy nie znalazła to mógłbym już nie żyć!
- Wcale nie. Przed wyjazdem dostał pan inną broń. Pamiętacie intary? - no właśnie. Tak go przerobiliśmy, z pomocą Tok'ra i Asgard, żeby nic pan nie zauważył. Nic by się panu nie stało - Hammond uśmiechnął się szeroko - Jack, Sam, wasz urlop cały czas trwa. Ten wieczór, jak przypuszczam, spędzicie razem. Wszystko jest przygotowane.
Jackowi i Samancie odebrało mowę. Spodziewali się wszystkiego, tylko nie tego. Pierwszy ocknął się Jack i podszedł do drzwi. Sam, po chwili, ruszyła za nim. Po wejściu do środka zauważyli pokój rozświetlony delikatnym blaskiem świec, pięknie zastawiony stół i mnóstwo kwiatów wokoło. Wszędzie pachniało różanymi świeczkami. Nic nie mówiąc usiedli przy stole. Jedząc, powoli oswajali się z nową sytuacją. W końcu Jack przerwał ciszę:
- No i kto by przypuszczał, że tak to się wszystko ułoży?
Sam popatrzyła mu głęboko w oczy. I, rozumiejąc się bez słów, obydwoje podnieśli się z krzeseł i stanęli obok stołu (i siebie). Zamknęli oczy, a ich usta spotkały się w długim, delikatnym i pełnym czułości pocałunku. Pierwszym legalnym pocałunku...

KONIEC CZĘŚCI SIÓDMEJ
CZĘŚĆ ÓSMA

Pierwsze, co zobaczyła Samantha Carter po obudzeniu to obco wyglądający pokój. Nagle poczuła czyjeś ręce obejmujące ją i równy oddech na plecach i wszystko sobie przypomniała.
- Jack... - westchnęła.
- Słucham?
Aż podskoczyła.
- To Ty nie śpisz?
- Nie. Czekałem aż się obudzisz, Julio.
Przewróciła się na drugi bok i spojrzała w jego ciepłe oczy. Płonęły.
- Mam nadzieję, że nasza miłość nie skończy się tragicznie...
- Na pewno nie. Więcej nie będę próbował samobójstwa.
Popatrzył na nią poważnie.
- Sam, pamiętasz, co powiedziałem w ambulatorium, kiedy oddałaś mi mój pamiętnik?
- Tak....
- I co Ty wtedy powiedziałaś?
- Tak... - Samantha zastanawiała się do czego zmierza Jack.
- Byłabyś w stanie to zrobić?
- Gdybyś się wtedy zabił, to tak.
- Czyli że... generał bardzo ryzykował?
- Niekoniecznie. Mogłam również, zamiast normalnej broni, mieć intara.
- Hmm... masz rację. Jak zwykle zresztą - uśmiechnął się figlarnie.
- Przestań - szturchnęła go - jesteś dużo bardziej inteligentny niż dajesz to po sobie poznać!
- Wcale nie, skoro założyłem, że nie żyjesz. Przecież nie było dowodów.
- Tak samo jak na to, że żyję.
- Próbujesz mnie pocieszać?
- Nie. Tylko udowodnić Twoją inteligencję. Poza tym, gdyby nie ona nie przywrócono by Hammonda i NID by nas wykończyło. I gdyby nie Ty to ta obca istota zabiłaby mnie.
- Daj spokój, to był przypadek, że to coś mnie posłuchało...
Sam przerwała mu nagłym i długim pocałunkiem.
- Chcesz mnie udusić? - spytał O'Neill, kiedy udało mu się odzyskać oddech.
- Nie. Chcę tylko, żebyś się zamknął.
- Czemu?
- Bo gadasz bzdury. Gdyby nie Twoja inteligencja, determinacja, instynkt, doświadczenie... już bym nie żyła.
- Ja mogę powiedzieć to samo. Gdyby nie Ty, Teal'c i ja zginęlibyśmy w tym myśliwcu Goa'uld.
- Tak... Ale pomogli nam Tok'ra.
- Wiesz że, pomimo całej sympatii do Twojego ojca, za nimi nie przepadam.
- Tak, wiem.

Po południu wybrali się na spacer do pobliskiego parku.
- A incydent z zatar'cami? - Jack przystanął - Przecież to Ty wpadłaś na to, że nimi nie jesteśmy; że to przez nasze uczucia program uznał nas za ofiary eksperymentu Goa'uld nad kontrolą umysłu.

Bardzo dobrze to pamiętali. Wówczas, z przymusu, obydwoje wyznali, że się kochają. I
"zostawili to w pokoju". Ale teraz...

- Myślałam, że to był najcudowniejszy dzień w moim życiu. Ale te ostatnie kilka dni...
- Tak. Ale ja dodałbym jeszcze do tego tę misję kiedy Administrator Colder zmodyfikował nam pamięć. A... i, oczywiście, ten wirus z krainy światła...
Zaśmiała się.
- Nie byłam sobą.
- I dobrze.
Spojrzał na niego pytająco.
- Bo nie byłabyś wtedy kobietą, którą kocham.
Popatrzyła na niego błyszczącymi, błękitnymi oczami.
- Naprawdę. A do tych cudownych dni dorzuciłbym ten czas, kiedy wpadliśmy w pętlę czasową.
- To znaczy? Przecież wiesz, że nic nie pamiętam. Zresztą tylko Ty i Teal'c pamiętacie. Co wy tam robiliście?
- Ja.... grałem w golfa. Wiesz, pobiłem rekord odległości - 20 tysięcy mil - do Alaris. Jeździłem na rowerze po bazie... - uśmiechnął się - i... próbowałem lepić naczynia z gliny, ale w efekcie tylko cały mój gabinet był brudny.
- I to było takie wspaniałe? - zapytała z nutą zdziwienia w głosie.
- Nie - stanęli pod drzewem - W jednej z pętli złożyłem rezygnację.
- Rezygnację? Dlaczego?
- Dokładnie tak samo wtedy zapytałaś.
- A Ty co na to odpowiedziałeś?
- Żeby móc zrobić...to!
- Co? - Sam była coraz bardziej zaintrygowana.
- Zaraz Ci pokażę - powiedział i pocałował ją dokładnie tak samo jak w pętli.
Nie mogła wykrztusić słowa.
- Zareagowałaś tak samo. Z tym, że w trakcie pocałunku właśnie skończyła się pętla.
- Hammond musiał być mocno zaskoczony.
- Nie wiem, byłem zajęty Tobą, ale pewnie miał niezłą minę.
Oboje się roześmiali.
- Co do tych dni...chwil... To jeszcze ta misja kiedy pojawił się Urgo.
- Nie rozumiem... Nie wkurzał Cię? Bo mnie okropnie.
- Nie o to mi chodzi... Wyspa Maui...plaże...bikini... to były Twoje myśli.
Spojrzał w bok i przewrócił oczami.
- Tak, moje...
- O mnie.
Ponownie skierował wzrok na jej twarz.
- Tak, o Tobie... A Ty czemu się wtedy tak uśmiechnęłaś?
- Bo już wtedy Cię kochałam, chociaż nie zdawałam sobie z tego, do końca, sprawy.
- A... co do inteligencji, to przecież Ty wymyśliłaś jak wydostać się z celi na Netu. Ty wpadłaś na to, że Kee'ra to odmłodzona "niszczycielka światów". Ty wymyśliłaś jak pozbyć się tych energetycznych komarów na tamtym księżycu. Tobie zawdzięczamy, że inwazja obcych skończyła się niepowodzeniem. Ty ocaliłaś nas od zgubnego wpływu Hator. Ty wpadłaś na to jak pozbyć się replikatorów...

W trakcie tego wywodu Samantha położyła się na trawie i zatkała uszy.
- Co Ty wyrabiasz? - zapytał Jack klękając obok niej i biorąc za ręce.
- Nie słucham Cię. I próbuję wymyślić sposób, jak skutecznie zamknąć Ci usta.
- Na pewno Ci się to uda. Z Twoim rozumem...
Tym razem Sam nie wytrzymała i zaczęli się kotłować po trawie. Trzeba dodać, że obydwoje byli w spodniach.

Przechodnie byli ogromnie zaskoczeni i oburzeni widokiem dwójki dorosłych ludzi przewalających się po trawniku jak dzieci. A tymczasem Carter i O'Neill nic sobie z tego nie robili, tylko siłowali się w najlepsze. Wydawało się, że Sam wygrywa, ale Jack, w ostatnim przypływie sił, przyparł ją do ziemi.
- OK. OK. Wygrałeś.
- Wcale nie - mruknął i przetoczył się tak, że teraz on znajdował się między ziemią i Samanthą.
- Dajesz mi wygrać! - krzyknęła z udawanym oburzeniem.
- W ten sposób wygrałaś obie potyczki. I słowną i fizyczną.
- Czyli przyznajesz mi rację w kwestii Twojej inteligencji?
- Tak.... Zresztą już na początku się z Tobą zgodziłem.
- Czemu nie powiedziałeś tego do razu?
- Chciałem się z Tobą poprzekomarzać. Uwielbiam jak dowodzisz, że masz rację.
- Ach, Ty! Jak ja Cię... Mmm...
Tym razem to O'Neill przerwał jej pocałunkiem.

Dwa tygodnie urlopu wydawały się dla nich tylko chwilą, jednak była to najcudowniejsza chwila w ich dotychczasowej egzystencji. A w przyszłości całe życie mieli spędzić ze sobą...

THE END
  • 0




Użytkownicy przeglądający ten temat: 0

0 użytkowników, 0 gości, 0 anonimowych