OGÓLNIE O TYM BADZIEWIU
Film jest kompetentnie zrobiony w sensie technicznym. Muzyka, ujęcia, montaż-te sprawy. Rozumiem też do czego zmierzano i jaki był ogólny zamysł fabuły. Nie oznacza to, że popieram, ale rozumiem i to samo w sobie-nie jest złe. Za tą pseudo-paralelnością do Gniewu Khana jest pewien sens i jest to niegłupie ALE... „I guess I portrait them so that they rhyme...” „Its so dense, every image has so many things going on” lecąc RLM. Poza stanowieniem odniesienia to tak naprawdę o czym ten film był? Nie wiem. Wiem że był szybki, aż za szybki, miał wywołujące wymioty tempo i czasami idiotyczne przejścia (zamach z dramatycznością w jednej chwili, radosne pucowanie miednic z kosmitką w drugiej). Miał kilka dobrych i efektownych scen, parę błyskotliwych nawet dialogów i kilka dobrych żarcików. Parę pomysłów nie najgorszych i parę drobnych gadżetów cieszących oko. Action-adventure, które nieszczęśliwie musiałem oglądać w 3D, więc jeszcze bardziej łeb od tego bolał. Wszystko oczywiście jest jak kopnięte prądem, przehiperwentylowane. Za dużo tego. W sumie za każdym razem gdy film był głupiutki był fajnie, a za każdym razem gdy próbował być poważny był nie do zdzierżenia gwałtem na rozumie. Może właśnie dlatego, bo był wytrącony z balansu przez tą chaotyczną strukturę zdarzeń.
Rozumiem skąd Khan, rozumiem dlaczego te paralele. Jeden wielki call back. Szkoda tylko, że do lepszego filmu. Ponoć jest taka zasada-nigdy nie przypominaj widzowi w czasie oglądania innego, lepszego filmu który wolałby oglądać zamiast tego. I tutaj mamy to na trzykroć popełnione. Wrath of Khan był lepszym Trekiem, lepszym science fiction i lepszym filmem.
Tak więc żebyśmy się zrozumieli-ten ogólny pomysł, koncept-mógł wypalić. Zrobić odmienna wersję Wrath of Khan. Nie mam zarzutu do tego. Mam zarzut do wszystkiego innego.
Drugi Trek Abramsa nie jest drugim Gniewem, ale jest tak gęsto (every image is so dense... ok, to było ostatni raz) tak gęsto zbudowany, tak napakowany, że próbuje niemal mu się to udać. Tak bym to określił.
Niedostatki maskuje tempem i wrzucaniem niesamowitej ilości przepraszam, gówna na ekran, więc człowiek skonfundowany nie wie, co się dzieje, a wątpliwości nie roztrząsa, bo nie ma na to czasu. Montaż jest za szybki, wszystko jest tak skompresowane, że nie mamy czasu nad niczym się zachwycić, nad niczym się zasmucić, czy zastanowić, nie mamy szans na wchłonięcie scenerii czy wtopienie się nastrojem w scenę. Mówiąc wprost-nie mamy czasu myśleć. Ma się wrażenie, że zarówno reżyser jak i montażysta byli chorzy na [beeep]zkę, więc im się wiecznie gdzieś indziej śpieszyło i zrobili film tak pośpieszny, jak bieg do kibla.
I chyba nie tylko im się śpieszyło, bo scenarzyście zdaje się też. Nie wiem tylko komu bardziej. Nawiązania fecesowe kończę niniejszym.
Mam w tej kategorii porównanie. Ten Trek jest jak Dark Knight Rises. Niby wszystko jest tam na miejscu, świetnie zrobione, wiadomo o co chodzi, ale i tak nie ma sensu, ale człowiek nie chce nawet tego bezsensu odkrywać, może bowiem wybrać szybki montaż i przeciążenie wizualiami by zignorować całość i wybrać sobie wiarę, że jednak to jest dobry film. W obydwu jednak przypadkach jak człowiek zacznie myśleć o tym, to całość się rozpada. Działa to tak: w momencie płynnej akcji, dobrej zabawy czy niezłej sceny nagle natykamy się na jakiegoś jaskrawego babola, ten babol wali nas w twarz młotkiem a następnie szcza na przejęte konwulsjami ciało, ale my i tak pełzniemy dalej, nie zwracając na to uwagi, rejestrując tylko kątem świadomości, że coś nas yebło. To zresztą chyba jakiś trick psychologiczny, może to teraz już tak będzie, że będzie się nas szprycować w ten sposób obrazem, dźwiękiem i skojarzeniami, żeby sparaliżować działanie mózgu byśmy nie dostrzegli, że to nie ma sensu. Wyjdziemy z kina przekonani, że obejrzeliśmy coś dobrego, co nam się podobało i co było warte tych pieniędzy. Tymczasem ciągnąc za sznurki wpakowano nam w gardło następną wersje transformersów i oszukano za naszą kasę.
Dobrze, zacznijmy od czegoś pierwszego. Podstawowego.
TON FILMU, ZRĄBANY SETTING
Ekhm. Otóż jeśli brać na serio Star Treka i właśnie nigdy nie wyłączać sobie mózgu przy jego oglądaniu - mówię w ogóle, a nie tylko o tym filmie - to z nim jest taki problem, że tak naprawdę on mówi zupełnie coś innego, niż się zdaje. Chociaż biorąc pod uwagę przekonania polityczne Rodenberry'ego, może to nie przypadek lecz rezultat logiczny. Ogólnie bowiem z tego, co widać w serialach i na ekranie to Federacja to organizacja totalitarna, szerząca intergalaktyczną wersję komunizmu, mająca wszystkie negatywne bagaże tego systemu, będąca kompletnie opętaną idoelogicznym zacietrzewieniem, rozpadającym się wrakiem militarystycznym który maniakalnie ekspanduje na nowe terytoria a potem się dziwi, że go nienawidzą za przyniesienie kaganka komunizmu. To samo zresztą widać w tym filmie. Czerwony faszyzm (znając życie to mirror universe to propagandówka mająca przedstawić dobry, normalny świat Federacji alternatywnej jako zwyrodniały). ALE.
Ale zostawmy to na boku i weźmy pod uwagę tylko rzekome intencje, ważne jest to, że miano nam przedstawić lepszą przyszłość, gdzie ludzie poszli do przodu nie tylko technologicznie, ale również moralnie i etycznie, tworząc bardziej oświecone i lepsze społeczeństwo, dla którego nasze dzisiejsze praktyki wydawałyby się barbarzyńskie. Spróbujmy zignorować fakt, że oglądamy propagandę INGSOCU. Federacja ma bowiem reprezentować ideały takie jak pacyfizm, nieingerencję itp. To pokojowe społeczeństwo wyzbyte z namiętności i bolączek jakie nas trapią. Stale mają podobne, uniwersalne problemy, ale nie mają naszych wad. Czyli zakłada się, że mają wszystko to co my, ale lepiej, bardziej i bezbłędnie. Taki skrót myślowy obowiązuje w Star Treku.
Tymczasem co my tu mamy? Sytuację, w której lata sobie jakiś terrorysta i dokonuje aktów terroru, i ponieważ niby jest z GF, to dlatego GF... może go "dorwać"? To nie ma tam policji? Władz cywilnych? Nikogo innego? Kto dał GF takie prawo? I dlaczego nikt ich nie kontroluje? Dlaczego admirał GF bez niczyjej kontroli i sprzeciwu rozkazuje zabić podejrzanego? Dlaczego tylko Spock coś tam nieśmiało bełkocze o prawie-w taki sam sposób w jaki bełkotał na początku w sytuacji zupełnie odmiennej, przez co sugeruje się, że nie ma racji?
Och tak, to "alegoria” do tego co się obecnie dzieje. Tak tak. Ponieważ w USA jeśli całe dowództwo MW zostanie wybite, to ostatni admirał który przeżyje spokojnie może ścigać sprawcę jakimikolwiek środkami i no questions asked przez nikogo, obojętnie czy jest to terytorium kraju czy supermocarstwa z którym może wybuchnąć wojna. I jak tu nie dojść do wniosku że Federacja to państwo faszystowskie gdzie wierchuszka GF rządzi jak junta wojskowa?
I w tym momencie cały film po prostu się łamie z zasady. Rozlatuje w pył. Działania bohaterów nie mają sensu. W żadnej rzeczywistości. Naszej, trekowej. Żadnej. Chyba że faktycznie dowództwo Floty to dyktatura komisaryczna jak z Hellghastu po śmierci Vasariego. Co w sumie oglądałbym z większa przyjemnością „Hej, mamy te ogromne statki, to teraz będziecie się nas słuchać bo jak nie, to zeszklimy wam kraj”.
Mało tego, mamy n-ty przykład admirała świra poza kontrolą w samym sercu GF. Co to. Despotia jakaś gdzie każdy dowódca wojskowy jest jak udzielny władca? Gra o Tron? Imperium Człowieka? WTF po prostu. Koleś majstruje latami jakiś statek cichcem, używa do tego Khana... dąży do wywołania wojny (!!!) z Klingonami... przecież to szaleństwo. Tego się kupić nie da, jeśli mamy wierzyć, że Federacja nie jest czymś na kształt Korei Północnej czy Pakistanu rządzonego przez kliki wojskowe i wywiadowcze, gdzie przekupni generałowie sprzedają tajne programy nuklearne temu, kto zapłaci więcej. To już prequele Star Wars lepiej pokazały mechanizm zła w instytucjach demokratycznych. A to-to jest ukazane zło w totalitaryźmie. Gdzie to federacyjne oświecenie? Gdzie wyższość, etyka, moralność? Toż to jacyś faszyści są.
Wyobraźcie to sobie, tą przyszłość -że niby to naprawdę coś lepszego a nie gorszego. Zero przemocy, chorób, głodu, klęsk. Harmonia, brak konfliktów, brak problemów społecznych, dobrze poukładane relacje rodzinne, społeczne, religijne itd. Spokój. Brak trosk o kwestie materialne-praca jest wyborem, każdy zajmuje się tym, czym chce, nikomu nic nie brakuje.
I nagle-atak terrorystyczny? Wiecie jaki to byłby szok? No dla nas to nie jest żaden szok. Jasne, powiemy, że co to z barbarzyństwo itd. ale nie będzie to szok. Szok to można było mieć, jak w Londynie islamista obciął łeb przechodniowi na ulicy a potem z zakrwawionymi rękoma udzielał wywiadu jak gdyby nigdy nic, a obok przechodziła se na luzie babka tego samego pochodzenia. No co? No nic, nic jej nie tknęło, jego też nie. A dla nas-szok. Barbaria kompletna, nie do wiary. Ale to tu, w filmie, nawet jest gorzej, bo Federacja takich aktów nie zna - nie na Ziemi w każdym razie. Dla ludzi tam to jak bajki o wilku, a tu nagle mają coś jak z 3x09 GOT na własne oczy. Byliby w rozsypce, nie wiedzieliby co robić, byliby bezradni wobec takiego aktu zdziczenia. Nie mieliby na to nawet słów! Zareagowaliby wyparciem i zaprzeczeniem, jak Norwegowie na Breivika. Przepaść całych wieków i wręcz światów między mentalnościami.
Ale nie, nikt tak nie reaguje. Widzimy tylko, co robi flota, a flota nie zachowuje się jak żadna organizacja jaką znamy i jaka mogłaby powstać w społeczeństwie jakie niby Federacja tworzy, a Ziemia w szczególności.
Kolejna kwestia. To jest fanfick. Tak to się czuje. Cała ta historia to taki lepszy fanfick, ale ciągle fanfick, czuje się to. Rzuca się jakieś odnośniki, mruga okiem i bawi tematologią, nagina ją tak, by ukazać coś innego niż jest w show. Takie było DS9, które odrzucało praktycznie materiał Rodenberry'ego i wymyślało rzekome obejścia błędów jakie popełnił (sekcja 31 na przykład). Które nie miały sensu, burzyły obraz i były nie nie miejscu. Tu to samo. Ho ho ho, mamy alternatywną rzeczywistość w której to nie Spock a Kirk umiera od promieniowania! Pamiętacie Trible? A Khana? Wszystko jest na odwrót, ło-ho-ho-ho! Alem ja sprytny! A sam Khan będzie jak Wolverine, będzie supersilny, superszybki i w ogóle! I wcale nie będzie zły...no dobrze, będzie, ale villianem będzie...yyy... ummm...kogo nikt się nie będzie spodziewał? A tak, admirał floty robiący spisek!
Really? Seriously? Powaga?
Tyle na ogólny temat filmu. Przechodzimy dalej.
FABUŁA-PISAŁA JĄ NIEMOTA I NIEZGÓŁA
Pierwsza scena ma za zadanie nadać ton filmowi-przeważnie tak przynajmniej jest. Tutaj mamy zabawny action-piece kontynuujący głupiutki, ale przyjemnie się oglądający styl z części pierwszej. Kompletnie przesadzony, nonsensowny, ale zabawny i dający ot-zabawę. Dlatego nie ma sensu narzekać na idiotyzm w stylu spuszczamy człowieka na linie z urządzeniem zamiast np. samego urządzenia lub w ogóle teleportując ustrojstwo na miejsce. Tak samo nie można narzekać na idiotyczną nazwę dla jełopów „zimna fuzja” która oznacza zupełnie co innego - whatever, przecież to fun.
I mamy kolejny segment, czyli zamach i przygotowanie do niego. I do tej pory mamy zmianę tonu która gryzie się z pierwszym wrażeniem. To my jesteśmy nagle poważni...?
Ale chyba jednak nie do końca, bo segment zamachu... nie ma sensu. To dobry pomysł, dobrze zrealizowana miniaturka-bez słów przekazane niezbędne info, mocne i proste, ale... OK, let me get it straight. Koleś ma umierającą córkę na coś, czego nie można wyleczyć. Zostawiam bez komentarza jak często to się pojawia w ST, w rzeczywistości gdzie niby nie ma chorób. Jakiś typ daje mu lekarstwo pod warunkiem, że ten zrobi dla niego samobójczy zamach. OK... I koleś najpierw otrzymuje magiczne serum, ratuje swoją córkę i... i wykonuje zamach...? Co? Jak..?Dlaczego? Powinien natychmiast wydać tego typa odpowiednim władzom. Albo olać. Co go zmusiło do wykonania samobójczego (!) zamachu? Już pomijam wspomniany wcześniej punkt, czyli że to przyszłość, gdzie ludzie są inni niż dzisiaj, bo to nawet jak na nasze standardy nie ma sensu. Cały segment. Można to na sto sposobów sobie usprawiedliwiać, ale jak nie ma na ekranie-to się nie zdarzyło, do widzenia.
Potem mamy spotkanie awaryjne. OK, taki był plan Khana, chciał sprzątnąć dowództwo Floty... logiczne. Ale wykonanie...no pozostawia trochę do życzenia...? Rozumiem że to przyszłość idealistyczna, więc nikt nie wpadł na myśl takiego ataku i nie przewidział ani środków zaradczych ani reagujących... ale BEZ PRZESADY. To jest przyszłość. Tu są czujniki. Tu są statki kosmiczne. Tu są transportery! Nikt mi nie wmówi że odpowiednie służby nie mogły się tam pojawić w trymiga. Nie muszą być obecne na miejscu! I
Że nie wspomnę o tym, iż Khan wygodnie ucieka transporterem (więc scenarzyści musieli doskonale wiedzieć jak można zareagować na wypadek takiej sytuacji). Ale-ten transporter jest bardzo wygodny, bo międzygwiezdny. Jest to kompletny bullshit biorąc pod uwagę jaką technologią Trek dysponował w tamtej erze, pominę już kwestię że jest meta powód dla którego takiej technologii w Treku niemal nikt nie ma-bo by wykluczała podróże statkami kosmicznymi i zmieniałaby się formuła serialu, a nie o to chodzi. Też nie o to, że Scotty nagle zamieniony został w geniusza stwarzającego nowe transportery międzygwiezdne, a tymczasem to był zawsze zwykły inżynier. Ale nieważne. Przede wszystkim to zabawne, że villian ucieka w ten sposób, by wymknąć się pościgowi, bo przecież jakby opuścił miasto, nie mówiąc już o orbicie... ale przecież wokół stolicy Klingonów nie ma jak się okazuje nic, na granicy z Federacją też, wokół Ziemi również pusto itd. więc po co mu ten transporter. Najpierw scenariusz omija problem detekcji i pościgu z orbity, a potem go ignoruje. WTF. Nie jest to normalny rodzaj błędu w stylu wygodnictwa czy „lazy writing”, bo celowo ominięto problem, by potem go olać. Talent!
No ale to detale, może nie zagłębiajmy się w aż tak drobne elementy, bo oszalejemy.
Ale zastanówmy się co dzieje się dalej. Przecież by być terrorystą, to trzeba mieć jakiś cel. Proszę sobie wyobrazić, że w tej idealnej przyszłości wydarza się coś takiego. Przecież... nikt by nie uważał, że to atak terrorystyczny. Co najwyżej - że to atak szaleńca (a na początku by nie wierzono w taką możliwość również). To wydanoby na niego zaoczny wyrok śmierci...? Poza tym jedyną siłą, o jakiej wiemy, której mogłoby zależeć na czymś takim to siły zewnętrzne. Jak Klingoni. Chyba lepiej jest złapać tego kogoś żywcem, żeby się dowiedzieć co, jak i dlaczego...? Tymczasem dostaje on zaocznie czapę jakby był Bin Ladenem. A tak. Bo nie ma to jak głupia metafora naszpikowanego bzdurami scenarzysty. Trudno mi przekazać słowami moc pogardy jaka się we mnie budzi na coś takiego, to jest tak ohydną obrazą inteligencji widza, że nóż się w kieszeni otwiera.
No właśnie, bo cały ten film jest młotowatą „metaforą” dla wojny z terrorem. Bez komentarza. Uważam podobne zabiegi „poruszania tematów współczesnych” w kinie amerykańskim za robienie kaszy ludziom z mózgów. Jeszcze NIGDY nie widziałem mądrego komentarza filmowego robionego „na bieżąco” w filmach temu dedykowanych, a co dopiero jako apropos przypowiastka w wielkim kasowym paskudztwie hollywoodzkim. Przynajmniej tutaj starano się być odrobinę subtelniejszym niż w badziewiu Camerona pt. Avatar, ale zdarzały się i podobne jak w pysk strzelił odpały, np., gdy Scotty pyta się stojącego przed nim żołnierza-karka czy jest „z prywatnej firmy ochroniarskiej”. Smooth and subtle I see...
Pomijam już pytanie jakiej do cholery PRYWATNEJ firmie OCHRONIARSKIEJ. WTF po prostu. TO jest star Trek? Czegoście się tam najadli, szaleju?
Nikt nie zadaje sobie pytań które wymieniłem. Od razu mówi się że typa można zabić, bo nas zaatakował. Nikt tego nie kwestionuje, nikt nie rozpatruje alternatyw. Tak jakby takie ataki zdarzały się codziennie.
Otóż to, co dzieje się dalej jest... niezwykłe. Unikatowe. Jeszcze bowiem się nie spotkałem z tak bezczelnym brakiem jakiegokolwiek sensu w filmie. A różne rzeczy widziałem. Zazwyczaj filmy nie rozpatrują czegoś, nie biorą pod uwagę i na tym się wywracają-na braku myślenia; albo omijają kwestie, spuszczając kurtynę milczenia i liczą, że nikt nie zauważy, albo nad nią przeskakują tworząc plot holes. Tutaj nie ma plot holes, ale tzw. „contrivance” oraz... oraz coś na co nie mam nazwy. Ponieważ nic z tego co jest dalej nie ma sensu. Nawet pośredniego czy ułamkowego, jak kwestie poprzednie.
Otóż podsumujmy. Kirk dostaje tajemnicza torpedę która może z bezpiecznej odległości sprzątnąć Khana, przelatując ileś tam lat świetlnych na cichcu i wyeliminować go. Ma polecieć na granice z Klingonami i odpalić ustrojstwo. Proste. Coś tam Scotty się pulta że to fuj. Spock też. Kirk w końcu stwierdza że może mają rację, więc olewa rozkazy i chce złapać cel. W tym celu narusza przestrzeń Klingonów kompletnie nie niepokojony (WTF?). I teraz łapie tego Khana, wraca z nim na statek i... okazuje się że torped jest 72 (ooooh soooo subtle.). Po co...skąd tyle...? nie wiadomo, ale na wieść o tym że jest ich tyle, Khan się poddaje. W torpedach zaś są ludzie, zamrożeni. Bo torpedy zostały zmienione tak by ich tam umieścić. Torpedy tak w ten sposób zaprojektował sam Khan. Ale torpedy te dał Kirkowi drugi villian, zły admirał, po to by zabić Khana. Ale nie wiedział o tym, że w środku są ludzie Khana (chyba). Ale Khan wiedział (chyba). Dlatego zwabił okręt Federacji by nimi w niego strzelili. Ale nie, nie strzelili, bo jakby strzelili to by go zabili i jego ludzi. Więc tak jakby wiedział że nie strzelą, a więc dostanie się na pokład i powie co jest grane, a oni mu uwierzą, tak więc gdy pojawi się zły admirał w swoim statku (wiadomo-bo skoro wysłał zaufanego, żądnego krwi kapitana z misją zlikwidowania Khana, to wiadomo, że należy za nim polecieć i zniszczyć for no apparent reason. A nie, jest reason-wywołać wojnę z Klingonami. Jakoś. Nie wiem jak ma tu pomóc zniszczenie własnego statku po wykonaniu misji) to będzie miał załogę po swojej stronie. Ewentualnie można uznać, że ani Khan ani admirał nie wiedzieli o torpedach a wtedy to wszystko zaczyna wyglądać jeszcze śmieszniej. Do tego oczywiście, pojawia się córka złego admirała która na początku nie jest jego córką, dopiero potem się nią okazuje i na początku ma pomagać przy torpedach, ale potem się okazuje, że to nasza convinient plot exposition, bez której nikt by w nic nie uwierzył, także w Khana, a dzięki temu bla bla bla bla.
OK, widzicie już w czym problem, dalej nie muszę chyba wyjaśniać? Otóż... A jeśli Kirk by nie posłuchał Spocka? To wszystko nie ma sensu. Z żadnej perspektywy. Rzeczy się dzieją, bo fabuła tak każe. A fabuła jest oparta na zasadzie: 1. tajemnica 2. ??? 3. Profit!
Bo co. Jaki był plan. Niech ktoś mi to zrekonstruuje. Co było celem Khana? Co było celem admirała? Córki? Khan chciał by go zbombardowano jego ziomkami czy jak? Otóż planu nie było żadnego, zdarzenia oparto na wymuszeniu wrażenia, że mamy do czynienia z jakimś tajemniczym, bardzo intrygującym spiskiem, tajemnicą do rozgryzienia. Tymczasem to zwyczajne oszustwo. Podobnie zrobiono widza w konia w ST: Nemesis-poczynania Shinzona nie mają tam również sensu (rozrzucił B4 po planecie dla jaj-by był car chase scene, a nie po to by Enterprise znalazł kopię Daty etc.). Dlaczego w torpedach są ludzie Khana? Bez powodu-po to by była fałszywa tajemnica i scena rozbrajania.
Ponieważ cały plot point z torpedami nie ma sensu to również nie wiemy, dlaczego Khan robił to, co robił, jak do tego doszło i dlaczego admirał robił to co robił i jak to się stało. Film oficjalnie nie ma sensu. Jedyny powód dla którego pojawiły się kolejne sceny był taki, że miały się pojawić pewne sceny w pewnej konwencji. Coś jak plan od myślników-tajemnica, zagadka, pościg, walka. A o co chodzi-tego Maciuś nie wie. Przy robieniu filmu hollywódzkiego nikt nie myśli, wszyscy mają wyklepane grubą kuśką i tylko chcą otrzymać przelew.
Więc nie ma sensu się zastanawiać już nad niczym. Jak na przykład nad faktem, że nad stolicą Klingonów nic nie ma, reakcja następuje po wejściu w...przestrzeń powietrzną (analogie z życia. Klasa tego scenariusza zadziwia). I tak samo z naszym Księżycem, czy budową na orbicie Jowisza dziwnego statku.
Nieważne. Nie mam siły się dalej pastwić nad każdym szczegółem i punktem fabuły który nie miał sensu. I nad naprawdę komicznymi plot pointami w stylu „nie możemy pozwolić by Kirk kojtnął, więc wprowadzimy deus ex machina”. Myślałem że pęknę ze śmiechu jak w środku naprężonej wymiany zdań Kirk rzuca ni z gruszki ni pietruszki „Bones, co ty robisz z tym Triblem?!” a ona na to: „random plot exposition mode, deus ex machina obvious chechow gun!”. Jak z sitcomu. Poziom Family Guya. Ja pierdziele. Nie do wiary.
CHARACTER ARC? A CO TO TAKIEGO?
Zajmijmy się czymś innym. Relacjami bohaterów. Chodzi o dynamikę Spock-Kirk. Widać o co chodziło, ale... gdzie morał? Ktoś się czegoś nauczył, do czegoś to prowadziło? Spock nauczył się czegoś? A Kirk? Whats the point of all of this? Nie wiem. Sama dynamika, oderwana od filmu, nie jest zła, to całkiem fajnie się oglądało te wymiany zdań, dorzucenie do tego Uhury wyszło lepiej, o niebo lepiej niż w zeszłym filmie, bardzo podobał mi się dialog z czasie lądowania na Kronosie, mimo że moment był nonsensowny i znowu nie w tym tonie co reszta filmu; ale było to całkiem całkiem. Tylko donikąd nie zmierzało. Spock sobie ustabilizował swoje życie uczuciowe (lol) po to, by potem wpaść w gniew i prać po mordkach. Nonsens. Kirk niczego się nie nauczył, mimo, że na początku Pike i jego dialogi wskazywały na to, że to będzie sens tego filmu. Tak jak w oryginalnym Wrath of Khan Kirk uczył się, że nie zawsze może wygrać i stawał się dojrzałym kapitanem (mężczyzną?) po to, by duchowo odmłodnieć; tak tutaj Kirk powinien otrząsnąć się i dorosnąć do krzesła jakie zajmuje i przyjąć do wiadomości że nie zawsze to, co mu się wydaje jest tym, co jest słuszne. Ale nie, nic z tych rzeczy, pranie po mordkach i random acts of violence.
Postać McCoya jest kompletnie nieużyta w tym filmie, choć ma fajne teksty, ale tak samo jak w przypadku Scotty'ego ma się wrażenie, że to karykatura dawnego Bonesa. To nie postać-to zbitek klisz i powiedzonek, manieryzmów. Przynajmniej Kirkowiec i Spockowiec robią coś nowego z swoimi rolami, nie sprowadzają ich do pastiżu gry aktorskiej pierwowzorów. McCoy praktycznie nic nie robi tylko wrzuca kolejne wersje „Damn it James, I am a doctor not a...X”, Scotty ma zaskakująco rozbudowaną rolę, dobrze wyszedł Sulu, mimo że istotny nie był, ale miłe było to puszczenie oka do fandomu ST gdy zasiadł na krześle kapitańskim i wbrew opinii jakie o nim wypowiedziano, wykazał się zdolnościami dowódczymi. No ale to detale. Główne mięcho to trójkąt Spock-Kirk-z domieszką Uhury. Wiecie, rozumiecie, bo w dzisiejszych czasach facet nie może znać drugiego faceta ot tak, bo do razu wszyscy sądzą, że gejuchy, więc należy jasno i ponad wątpliwość ustalić, że nie. Dlatego Spock ma Uhure, a Kirk puka losowo wybraną panienkę. Jednak co z tego wynika-nie mam pojęcia, its beyond me. Jest bo jest, bo musi być jeszcze jakaś wkładka jako przerywnik. Z niczym się nie wiąże, do niczego nie wiedzie.
A mówiąc o pukaniu przez Kirka, mamy panią doktor Bronisławę, znaczy od broni (Kiedy żołnierz może używać broni? Kiedy Bronia skończy 16 lat, łooohohohho szkoda że już poboru nie ma). Co niby jest nową wersją pani naukowiec z Wrath of Khan. Ale tak naprawdę to nie mam pojęcia co ona tam robi oprócz tego, by być właśnie takim odniesieniem do tamtej postaci. Ponieważ jest to kolejny plot point który nie ma sensu. Na początku człowiek myśli, że będzie ważna specjalistką na misji, potem się okazuje, że nie... że jakiś agent czy coś, potem się okazuje, że jednak nie, bo ona to tak sama, potem że niby córka admirała villiana, potem że znowu sama...aaarghhhh dobra, nieważne-ona tam jest po to, by być. Jej obecność nie ma uzasadnienia żadnego, zmyślono dla niej rolę, żeby nikt nie wątpił że Kirk nie jest gejem z syndromem wyparcia próbującym ukraść biseksualnego Spocka Uhurze. Poza tym-pani doktor ma rolę jak pociski Khana. Fałszywa tajemnica. I wymuszony plot exposition. Bo naprawdę, niech mi ktoś spróbuje na serio powiedzieć, że córeczka z ciekawości zdobyła się na złamanie prawa, podszywanie się, jazdę na gapę na niebezpieczną misję po to tylko, by zobaczyć co to są za dziwne torpedy (???).
Czechow był. Nic nie robił. Nawet nie powiedział „łesels”. Ale zabawne jest, że zna się na tym samym, co Scotty. Naprawdę, nie było innego inżyniera na CAŁYM statku...? Zrobiono to tylko po to by dać mu rolę.
OK, przejdźmy do Khana. To miał być główny wspornik filmu. Chłoptaś który go gra robi niezłą robotę, ale Khan to to nie jest. Ale w ogóle w scenariuszu to to również nie jest Khan, to powinno być jasne, bo Khan zachowywał się i działał inaczej. Ale zostawmy to, bo oszalejemy. Khan oryginalny był bardziej wysublimowany, intelektualny, nie eksponowano go jako zagrożenia fizycznego. Tu zaś jest tylko i wyłącznie zagrożeniem fizycznym, jako zabójczy intelekt istnieje tylko jako coś zadeklarowanego. Tylko ktoś z zewnątrz nas o tym informuje poprzez stwierdzenie faktu poza-ekranowego. Tylko w jednej scenie daje znać o swoim umyśle-dialogu z Spockiem z mostka drugiego okrętu, tłumacząc po kolei kolejne kroki w bitwie, dobitnie pokazując, że i tak wygra. Jedna scena-na cały film.
Poza tym-on bazuje swoją siłę tylko na nazwisku „Khan”. Zauważcie, że my nie mamy powodu wiedzieć, kim on jest, podobnie jak bohaterowie. Dlaczego ma być tak niebezpieczny? Co w nim niezwykłego? Bazuje na reputacji oryginału tak dalece, że aby wtłoczyć widzowi jakim jest zagrożeniem, należało bezpośrednio do niego nawiązać wywołując na ekran prawdziwego Spocka w wykonaniu Nimoya. Inaczej nie byłoby powodu by ktokolwiek traktował go specjalnie.
Jego działanie nie ma sensu w filmie, ale też poza nim, w plot exposition, również. OK, został złapany i miał być wykorzystany w kretyńskim celu w kretyńskim planie kretyńskiego pajaca budowania broni dla Federacji (bo jest oczywiste, że koleś sprzed 300 lat będzie niezwykle pomocny w takim zadaniu). Ale... dlaczego jest wkurzony? Bo sądzi, że reszta jego ludzi została zabita...? na jakiej podstawie? Czy może dlatego, że ich nie odmrozili? Nie jest to dla mnie jasne, może coś nie pamiętam, ale jeśli to drugie to jest jeszcze gorzej. Ten koleś nie zachowuje się jak myślący. Robi tą swoją ucieczkę i atak zupełnie bez sensu. Jeśli chciał wywołać wojnę między Klingonami i Federacją to chyba są lepsze sposoby...? Ale przecież nie chciał, bo chciał by strzelano do niego torpedami w których zamknął swoich ziomków... czy coś.
Arrgh. Dobra. Nieważne. Koleś jest bez sensu. Zostają tylko wrażenia. Khan to to nie jest jak już wspomniałem, ale jako superczłowiek który jest nadagresywny, pozbawiony skrupułów itd. Robi odpowiednie wrażenie. Ten motyw mi się podobał-jest niezwykle brutalny, zdziczały, ale precyzyjny. Wielka szkoda, że jego działania są ograniczone do fizycznej walki. Warto zwrócić uwagę, że Khan w filmie zabijał niektórych swoich przeciwników, jak mniemam, urwaniem im głowy. To byłoby świetne, gdyby faktycznie pokazano jaki to spokojny świat stworzono w przyszłości. Kontrast byłby miażdżący. Ukazanie bezradności człowieka przyszłości wobec barbarzyństwa teraźniejszości byłoby znacznie lepszym przekazem niż łopatologia obecna w filmie.
W praktyce jednak Khan to było po prostu zwierzę chore na wścieklicę. Latało, rozwalało, warczało. A na końcu roztrzaskało statek kosmiczny o jakieś tam miasto na Ziemi. Scena, tak BTW, jak można się domyśleć-kretyńska. Z tego miasta-i statku-nic by nie zostało. W promieniu kilometrów.
O śmierci Kirka nie chce mi się nawet pisać. To mogłoby się udać, gdyby reszta scenariusza była przynajmniej kompetentna. Ale nie była. Nie przekazywała żadnych emocji, nie miała podbudowy. Że nie wspomnę, że nie miała znaczenia z urzędu bo „Bones, co robisz z tym Triblem?”. Dlaczego więc ktokolwiek miałby się przejąć-nie wiem. Zbędne. Marnotrastwo czasu. Kompletnie sztuczne, wydestylowane. Nic od tej scney nie zależało, była nieważka. Nie było w tym emocji. Do tego rozpraszało-dało się odczuć za każdym razem, gdy używano jakiejś kwestii z finału Gniewu. Kiepszczynina.
Powiem tylko, że podobał mi się nowy wygląd reaktora, ale osobiście dodałbym tam jednak jakiś świecący się dilit. Bardziej taka estetyka pasowałaby do okresu „Enterprise”.
Hm. IMDB mi mówi, że jednym z scenarzystów był ten sam pajac co do „Prometeusza”. Poza tym dwóch frajerów od „Transformersów”. Klasa. Przyszłość Treka widzę świetlaną.
"If you watch NASA backwards, it's about a space agency that has no spaceflight capability, then does low-orbit flights, then lands on moon."
Winchell Chung