(moja recenzja; do przeczytania również na Hatak.pl i moim blogu)"Nie jesteśmy już w Kansas" – słynnym cytatem z The Wizard of Oz (który notabene został użyty w filmie) można podsumować Avatara. To już nie jest to samo. To nie to kino co wcześniej. James Cameron w swojej najnowszej produkcji wyznacza nowe standardy, które można nazwać prawdziwą rewolucją w technice kinematografii.
Mamy rok 2154, a ludzkość stała się rasą bardzo zaawansowaną pod względem technologicznym. Podróże międzyplanetarne i międzygalaktyczne nie są już żadnym problemem, dzięki czemu ruszamy na ekspansję kosmosu. Na Pandorze, księżycu bliżej nieznanej nam planety w odległym układzie, odnaleziono bardzo cenny minerał. Ziemia decyduje się na wysłanie ekipy ludzi, których zadaniem jest zdobycie jak największej ilości tego surowca. Nie jest to jednak takie proste, gdyż planeta zamieszkana jest przez Na’vi, człekopodobną rasę, chroniącą naturę za wszelką cenę, sprzeciwiając się tym samym Ludziom Nieba, jak nazywani są Ziemianie. Aby bliżej poznać tubylców stworzone zostają tzw. Avatary, ciała Na’vi, do których można „wgrać” ludzką świadomość.
I o te Avatary właśnie się rozchodzi. Główny bohater, kapral Jake Sully, po utracie władzy w nogach, zostaje sprowadzony na Pandorę, aby pokierować Avatarem swojego brata, który zginął w nieznanych nam okolicznościach. Zostaje on wysłany na misję, żeby infiltrować wrogą rasę Na’vi.
Fabuła może wydawać się niezbyt oryginalna - wszystko to już gdzieś było, jednak dzięki swojej iście mistrzowskiej technice reżyserskiej Cameron nie daje nam tego odczuć. Budżet do nakręcenia produkcji, jaki dostał od studia Fox oscyluje w granicach 237 mln dolarów, a wg niektórych źródeł nawet więcej, bo ok. 300 mln. To widać na ekranie. Mało powiedziane, ma się wrażenie, że ten film kosztował 4 razy tyle!
Efekty specjalne stanowią większość Avatara, co zresztą przyznaje sam reżyser. Jednak tu jak zwykle nie chodzi o ilość, a o jakość. A ta jest niesamowita. Avatar, po Star Wars w 1977 i The Matrix w 1999 jest kolejnym krokiem milowym w historii kina. To, co widzimy na ekranie jest nie do opisania. Ostatnio w internecie przy okazji recenzji, czy opinii na temat takich filmów jak Transformers i 2012 wielokrotnie widziałem zdania typu „to po prostu trzeba zobaczyć w kinie”, „w telewizji, na DVD to nie będzie to samo”. Cóż, dość powiedzieć, że tamte filmy Avatarowi nie dorastają do pięt. Na dzieło Camerona obowiązkowo trzeba wybrać się do kina, i to najlepiej nie byle jakiego - IMAX jest w tym wypadku preferowany! Tylko dzięki temu olbrzymiemu ekranowi będziemy w stanie docenić kunszt Avatara!
Pandora to planeta z pozoru podoba do Ziemi. Spotkamy tu również masę cudownej fauny oraz przepięknej flory. Świat przedstawiony w filmie jest wprost genialny i jeśli nie dostanie on Oskara za efekty specjalny to będzie to chyba największą porażką Akademii Filmowej w historii kina. Na Pandorze wszystko żyje, wszystko się rusza, wszystko… jest realistyczne. Surrealistyczna wizja reżysera przemawia do widza w sposób niespotykany, niemalże przenosi nas do świata filmu. Wielokrotnie podczas seansu miałem ochotę zatrzymać obraz, żeby móc obejrzeć wszystko, co wyczarowali twórcy filmu. Robaki, muchy, kurz, dym… Cameron jak przystało na perfekcjonistę zadbał nawet o najdrobniejsze szczegóły. Jak sam powiedział „technologia musiała się rozwinąć”, aby mógł zrealizować swoją wizję, przez scenariusz przeleżał 10 lat, zanim rozpoczęto produkcję.
Równie dobrzy wykreowani jak przyroda została rasa Na’vi. Niebieskoskórzy humanoidzi są olśniewający. Ich mimika, gesty, sposób poruszania się, wszystko to zostało świetnie zrealizowane. Na potrzeby filmu James Cameron stworzył nawet język tubylców (który bazuje na nowozelandzkim Maori oraz języku amharskim wywodzącym się z Etiopii).
Stworzenie oprawy muzycznej reżyser podobnie jak przy Titanicu zlecił swojemu przyjacielowi Jamesowi Hornerowi, a ten spisał się co najmniej dobrze. Ścieżka dźwiękowa idealnie wpasowuje się w świat przedstawiony w filmie i tworzy niesamowity klimat. Można co prawda zarzucić kompozytorowi brak oryginalności. Wykorzystuje on już dosyć ograne schematy, szczególnie daje się to wyczuć podczas słuchania soundtracku z filmu, kiedy nie ma się przed sobą obrazu. Nie przeszkadza to absolutnie przy odbiorze, gdyż Horner czerpie z dorobku innych artystów w sposób mistrzowski.
Jedną z rzeczy, która mnie martwiła najbardziej był dobór obsady. Wśród aktorów występujących w Avatarze nie ma praktycznie żadnego szerzej znanego aktora, który mógłby dodatkowo przyciągnąć widzów. Jest co prawda trzykrotnie nominowana do Oskara, 60-letnia Sigourney Weaver, znana z serii filmów Obcy (reżyserowanych również przez Camerona), jednak jej sława nieco już przygasła. Zatrudnienie mniej znanych aktorów było z pewnością spowodowane brakiem funduszy, zdecydowana większość budżetu poszła na efekty. I choć nie ma tu kreacji wybitnej, jakiegoś występu zapierającego dech w piersiach to tak czy inaczej gra aktorka w Avatarze jest bardzo solidna i przede wszystkim równa, każdy aktor doskonale wczuwa się w swoją rolę i trudno mu zarzucić braki w warsztacie. Niezatrudnienie gwiazd Hollywood wyszło filmowi na dobre – aktorzy grają umiejętnościami, a nie tak jak często bywa, nazwiskami.
Ostatnim aspektem, który trzeba poruszyć jest technika 3D, która została wykorzystana w filmie. Na potrzeby filmu skonstruowano bowiem nowe stereoskopowe kamery, pozwalające stworzyć efekt, jakiego jeszcze nie było. Trzeba przyznać, że udało się to twórcom znakomicie. Dzięki trójwymiarowi świat Pandory wygląda bardziej realistycznie, jest niesamowicie klimatyczny i potęguje wrażenie bycia na tamtej planecie. To już nie jest 3D przy użyciu czerwono-niebieskich okularów, w których oglądaliśmy Spy Kids. To nie jest 3D rodem z My Bloody Valentine, gdzie stosowano typowo efekciarskie chwyty, które śmieszyły publiczność. Trójwymiar w Avatarze jest wyjątkowy, misternie zrealizowany. Nie ma tu takiego jednolitego podziału na to, co jest z przodu i na to, co jest z tyłu, co było wyraźnie widoczne w wyżej wymienionych produkcjach. 3D w wykonaniu Camerona jest subtelne, nienachlane i idealnie zgrane z pozostałymi częściami filmu. Pewien amerykański krytyk na temat techniki użytej w Avatarze powiedział „Święty Graal techniki 3D w końcu nadszedł”.
Mimo dwóch godzin i 40 minut trwania produkcja nie pozwala nam się nudzić, scenariusz jest dopracowany, nie ma w nim jakichś błędów, czy uproszczeń na miarę choćby ostatniego 2012, gdzie absurd goni kolejna głupota. Mimo lekko przewidywalnej fabuły film powinien spodobać się wszystkim, i starszym, i młodszym, zresztą doskonale widać to po wynikach, jakie notuje w samych kinach. W ciągu zaledwie dwóch tygodni od premiery Avatar zarobił ponad 600 mln i nie zanosi się, żeby na tym się skończyło. Jeśli jakiś film ma kiedykolwiek pobić rekord Titanica to jest to właśnie Avatar.
James Cameron stworzył film przełomowy, bez dwóch zdań. Świat w nim przedstawiony jest magiczny, pochłania nas niemal natychmiast, przez co zupełnie zapomnimy o naszej szarej rzeczywistości. Porządna gra aktorska, trójwymiarowe efekty i muzyka Hornera dostarczą nam niezapomnianych wrażeń. Ja bawiłem się na nim genialnie i bez wątpienia zawitam do kina jeszcze raz.
Ocena:
10/10