Skocz do zawartości

Zdjęcie

STWÓRCA


  • Zaloguj się, aby dodać odpowiedź
3 odpowiedzi w tym temacie

#1 Harriet Canberra

Harriet Canberra

    Kapral

  • Użytkownik
  • 182 postów
  • MiastoUkład czarnego słońca

Napisano 21.08.2004 - |20:33|

Tytuł: „STWÓRCA”







Było już późne popołudnie, kiedy zajechali przed domek w pobliskim sąsiedztwie jeziora. Ten sam domek, który kojarzył się nierozerwalnie z wydarzeniami, w których raniono Harriet Canberrę.
Z biegiem czasu wspomnienie tego zdarzenia wolno zacierało się w pamięci. Kiedy Jack zatrzymał samochód i wysiadł z niego, poczuł zbawienny przypływ sił i energii. Rozłożył szeroko ramiona i głośno wciągnął powietrze.
- To jest to! – głośno zawołał.
Samantha Carter wysiadła tuż za nim. Czuła się nieco skrępowana sytuacją ale uśmiechnęła się i podzieliła jego entuzjazm.
- Zamieniłabyś to leśne powietrze na zatęchłe i zużyte ze swej pracowni? – zapytał
- Nie ma porównania – zgodziła się – Ale ...
- Co jest? – zaniepokoił się
- Chyba trudno mi się wyluzować. Poza tym to miejsce ma w sobie emocje związane z wypadkiem - wskazał dłonią molo – Czuję się dziwnie...
- Już ja rozgonię te chmury, które się skłębiły nad twoją głową – zapewnił i sięgnął po torby z rzeczami – Idziemy się rozparcelować.
Weszli do środka. Niewiele zmieniło się od ich ostatniej wizyty, jedynie kurz świadczył o opuszczeniu domu, znacząc wszystko swoją obecnością.
- Nadal jest tu przyjemnie – przyznała stając w salonie i rozglądając się
- Zaraz ten dom ożyje – powiedział i włączył muzykę, która cicho i leniwie snuła się z głośników. Wydawał się być taki zadowolony.
- Rzadko bywamy sami przez tyle czasu – zagadnęła rzeczowo – Wytrzymamy ze sobą? Bez pracy? Naszych fobii, pasjonujących walk z obcymi? Bez strzelaniny, dłubaniny, pościgów?..
- Nie wiem – powiedział rzucając kurtkę na kanapę – Ale nie mam zamiaru zadawać się z całą galaktyką skrzywionych emocjonalnie obcych. Drinka?
Skinęła głową, że chętnie się napije. Podszedł do barku, przygotował dwa, jedną szklankę podał Sam a drugą wpakował zaraz do ust.
- Mmmmm .... To jest to – stwierdził, usiadł na kanapie skąd miał doskonały widok na warstwy kurzu na stoliku. Skrzywił się, złapał jakąś gazetę i machnął nią kilka razy aby odgonić wszelkie pyły.. dopiero wtedy postawił szklankę na blacie. Spojrzał wyczekująco na Samanthę, która stała niezdecydowanie na środku pokoju. Uniósł brwi wymownie, aż zrobi krok w stronę kanapy. Faktycznie była nieswoja. Nie umiała tego nawet ukryć.
- Nudzisz się w takich miejscach? – spytał
- Nie, ale... Trochę mnie stresuje nasza zależność, rangi, zobowiązania. Znamy się od tylu lat a ja ciągle postrzegam ciebie jako dowódcę. Daj mi chwilę, dostosuję się – uśmiechnęła się
- Dam ci radę – powiedział ciepło – Bądź sobą. Nie dopasowuj się, ale niech wyjdzie z ciebie Samantha „prawdziwa”, ta która broi, jest niegrzeczna i potrafi coś schrzanić. O.K?
- Zgoda – upiła swojego drinka – Więc, co planujesz na najbliższe godziny?
Uśmiechnął się tajemniczo, zmrużył oczy i coś sobie wyobrażał w sekrecie przed nią, jednocześnie wnikliwie badając jej twarz.
- Co? – spytała zniecierpliwiona – No, powiedz ...
- Rozpalimy sobie ognisko – zdecydował
- Niezła propozycja. Przy ogniskach czuję się jak ... – szukała słowa
- Harcerka?
- Coś w tym rodzaju – przytaknęła, opuściła głowę i szukała kąta, aby przytknąć głowę. Była zmęczona, przez większość poranka nadrabiała robotę aby móc spokojnie wyjechać. Zostawiła młodego oficera, Tima Verba, z pewnym projektem i musiała mu wiele przekazać.
Świeże powietrze osłabiło ją dokumentnie. Nawet nie wiedziała kiedy i jak głowa opadła jej na poduszkę a ręka nie rozbiła szklanki z drinkiem, resztkami wiadomości osuwając się na podłogę. Jack wyjął jej szklankę z dłoni, odstawił na stolik, przykrył kocem i cicho się ulotnił.


Zerwała się energicznie i usiadła. Było już ciemno, słońce zaszło. Jedynie krwista łuna majaczyła nad wierzchołkami drzew. Rozejrzała się. W salonie paliło się blade światło ale przez okno tarasowe dostrzegła blask ogniska. Koc osunął się z jej ramienia, wstała zaspana i wyszła na zewnątrz. Wiatr owiał ją chłodem nocy. Skuliła się w sobie i podeszła do niego. Siedział zamyślony i rzucał szyszkami do nieistniejącego celu. Stanęła przy ognisku i wyciągnęła ręce w stronę ciepła.
- Wstałaś – stwierdził, nie brzmiało to jak pytanie, ale z niewielką nutką zaskoczenia w głosie zaakcentował ten fakt uśmiechając się do niej.
- Przepraszam, byłam zmęczona.
- Bądź sobą – przypomniał jej – Siadaj. Zaraz coś zjemy. Mam już kawę, upieczemy kiełbaski.
- Przejdę się. Muszę się rozbudzić – odparła i ruszyła w stronę molo. Jack powiódł za nią niespokojnym wzrokiem.
Stała się dziwna, jakaś nerwowa, jakaś nieswoja. Może rzeczywiście, wspomnienie tragicznych wydarzeń wpływa na jej nastrój. Będzie potrzebować czasu, aby się rozluźnić i wypocząć od codziennej służby. Uszanował jej wolę. Niech pobędzie w samotności, niech przemyśli pewne rzeczy, które tego potrzebują.
Samantha stanęła przy samym końcu drewnianego molo i wzięła głęboki oddech. Noc była piękna, słoneczna łuna już zupełnie zniknęła a niebo pociemniało. Wschodzący księżyc oblewał wszystko srebrnym blaskiem. Cisza i cykady, śpiew sów, plusk wody rozbijającej się o drewniane pale, wszystko to koiło nerwy. Wszystko wydawało się bajkowym snem. A gdzieś tam, nad ich głowami, rzeczy przybierały często tragiczny obrót, pośród gwiazd walczą między sobą zwaśnieni Władcy Planet. Gdzieś pośród tego jest ta maleńka, błękitna Ziemia, taka nieznacząca kropeczka wśród wielu milionów innych. Jeszcze nie doszła do siebie po telepatycznych torturach . Wrażenie męki i palącego się ciała było swoiste i trudne do wytępienia z pamięci. Ciągle żywe, ciągle świeże*).
*) poprzednia przygoda „Poziom Przymusu”.
Spojrzała na dłonie i pogładziła ich powierzchnię. Przed oczami miała wciąż spaloną skórę. Zmysły podpowiadały, że nic jej nie jest. Wzrok skierowała na deski molo. Zostały tam słabo widoczne ślady krwi, z postrzału Harriet. Stała na nich.
Płochliwie zrobiła kilka kroków do tyłu. Przypomniała sobie całe zajście, jak walczyli o jej uratowanie. Kolejna fala nieprzyjemnych wrażeń przemknęła i wywołała dreszcze.
Skuliła się jeszcze bardziej w sobie i wróciła do ogniska. Usiadła obok Jack’a i zaczęła grzać dłonie. Nic nie mówiła, nawet nie chciała spojrzeć na niego, jakby się bala, że odkryje całą prawdę.
- Sam? – odezwał się cicho
- Słucham – zdecydowała się rzucić mu spojrzenie
- Wszystko gra?
- Tak – przyznała, otarła dłonie o powierzchnię spodni i splotła palce – Jemy coś?
- Tak. Kiełbaski już gotowe – podał jej na talerzyku jednorazowym – Chlapnij sobie, zrobi ci się lepiej – podał jej puszkę piwa, którą z wdzięcznością przyjęła. Odblokowała zamknięcie i jednym haustem wypiła prawie połowę. Złapała powietrze i westchnęła zadowolona.
- Wow ... – Jack był lekko zaskoczony – Nie myślałem, że....
- ... jak jestem kobietą, to nie umiem już przechylić? – uśmiechnęła się – Jestem też żołnierzem.
- Jasne. Tylko .... mile mnie zaskoczyłaś
- Czemu? – spytała hamując cofające się bąbelki gazu
- Nie ufam kobietom, które nie piją piwa – zgrabnie wybrnął z sytuacji
- Ja lubię pić – stwierdziła i postanowiła przy okazji złamać jeszcze kilka innych zasad. Przegryzła kiełbaską i wzięła jeszcze jeden haust.
- Dobre? – uniósł brwi
- Świetne – uśmiechnęła się, powoli czuła, jak złocisty płyn krąży już w żyłach i robi się jej coraz cieplej. Nagle wzrok nabrał ostrości, polepszył się humor, cienie z przeszłości zaczynały zanikać.
- Lubię tu przyjeżdżać. Szczególnie wtedy, gdy mi już solidnie dopieka i mam dość zgiełku. Tu wszystko jest proste, rządzi się swoimi prawami i zasadami.
- Ciągle żyję koszmarami z tych tortur – powiedziała niespodziewanie – Nie mogę się ich pozbyć. Cieszę się, że jesteśmy tu razem. Mogę opowiedzieć o tym komuś, kto przeżył dokładnie to samo.
- Rzeczywiście, to tkwi w człowieku bardzo głęboko. Potrzebny jest czas aby to w sobie stłumić. Ale nie jesteś sama, jestem z tobą i siedzę w tym samym – dotknął jej dłoni na znak, że identyfikuje się z jej problemem.
- Dziękuję – kiełbaską przegryzła zakłopotanie, które malało z każdą minutą.
- Jeszcze jedna kolejka? – zapytał i pokazał piwo
- Pewnie – zgodziła się i wypiła ponownie połowę od razu i zaśmiała się – To musi fajnie wyglądać...
- Co? – nie skojarzył jej oświadczenia
- ... jakie ilości potrafię wchłonąć – śmiała się rozbawiona – Nie znałeś mnie pod tym względem, co?
- Nie – przyznał uśmiechając się – Piwko działa ...
- Niech mnie! – rechotała – Ale masz głupią minę!
Nie rozumiał, czy w tym momencie nabijała się z niego, czy może miała już dość? W każdym razie, zwijała się rozbawiona. Tak, pewnie miał głupią minę, ale to nie był powód do tego, aby tak zanosić się śmiechem.
- Carter, dobrze się czujesz?
- Świetnie – przecierała oczy mokre od łez – Przepraszam.
Widać było, że stara się opanować ale chyba właśnie wychodził z niej cały stres i dał reakcję nerwowego, hipergogicznego stanu. Jednak, gdy spojrzała na Jack’a ponownie i jego zdumione spojrzenie, wyciągnęła w jego stronę rękę i pokazała, że ma właśnie żałośnie rozbrajającą minę. Zaniosła się śmiechem odchylając głowę do tyłu. O’Niell doznał nagle olśnienia.
- Spiłaś się!
- Nie, ja tylko nie mogę przestać – wyszeptała łapczywie łapiąc powietrze w płuca i obcierając łzy
- Oczywiście!
Fiknęła z pieńka, na którym siedziała i już nie wstała. Podszedł i pochylił się nad nią, uważnie spojrzał na twarz. Zemdlała, urwał jej się film. Nieważne, jak to się nazwie ale tak było. Klepnął ją lekko w policzek.
- Carter. Carter .... Spiła się w trupa – ocenił, wziął ją na ręce i wniósł do domu. Zaniósł do pokoju, położył na łóżku, zdjął jej buty, kurtkę, nakrył kocem i wyprostował się z westchnieniem.
Postanowił, że ją pocałuje w policzek i cicho zamknął drzwi. Uśmiechnął się pod nosem i westchnął. To dopiero towarzyszka wspólnych wypadów przy ognisku.
- Będę tego żałował, ale nie wykorzystam sytuacji – burknął od nosem. Kiedy się śmiała, tak szczerze, od serca, poczuł swoiste ciepło na duszy. Przynajmniej tyle udało mu się dla niej zrobić, wyzwolić jej naturalne reakcje. Jutro będzie lepiej, wyjdzie z niej zmęczenie, wyśpi się, świeże powietrze zrobi swoje...
I taki cel ma ta wyprawa. Odstresować się. To jest jego misją tym razem...
- Może i miałem głupią minę? – parsknął

GÓRA CHEYENNE. GODZINA 08:00 ZULU.

Otwarcie wrót zawsze było widowiskowe. Energetyczny wir zawirował i błyszczący, świetlisty krąg oświetlił twarze drużyny SG8 i stojącego tuż obok Daniela z gen.Hammondem.
- Majorze? – generał zwrócił się do Harriet Canberry – To misja zwiadowcza. Macie zebrać jak najwięcej informacji o tym terenie i wracać. W przypadku kłopotów z komunikacją por.Ashmore będzie służył pomocą techniczną.
- Tak jest – potwierdził Ashmore
Canberra skinęła głową, nałożyła ciemne okulary, poprawiła zapięcia i spojrzała na Daniela, który wręczył jej małą kamerę cyfrową.
- Uważajcie na siebie – powiedział nieco spięty – Ashmore wie, że ma wykonać dla mnie możliwie dużo zdjęć napotkanych skryptów i malunków.
- O.K – klepnęła Ashmore’a w ramię – Damy sobie radę. Generale?
- Powodzenia – Hammond skinął na zgodę do przejścia.
Harriet wyciągnęła gumę, wsadziła do ust, ścisnęła mocniej swoje MP5 i dała znak, aby reszta przechodziła.
- Bądź ostrożna – Daniel machnął ręką na pożegnanie
Przystanęła, uśmiechnęła się i przed samym wejściem w świetlisty krąg, powiedziała
- Hej, to ja. Co może mi się stać?
Przeszła. Wrota zamknęły się z dziwnym trzaskiem, jakby nigdy już miały się nie otworzyć. Jackson doznał dziwnego uczucia niepokoju. Obawiał się, że coś pójdzie nie tak. Odrzucił złe myśli, nie chciał prowokować czegoś złego. Otrząsnął się i wrócił do swoich zajęć. Ostatnio rzadko widywał Harriet.
Przydzielenie jej dowództwa sprawiło, że mieli niewiele czasu na spotkania, mijali się w drodze do sali wrót i z niej. Jak można było w tych warunkach wygospodarować czas dla innych? Poza tym, ciągła obawa o zdrowie i życie bliskich przyjaciół była nie do zniesienia.



Ósemka stanęła na gruncie z goła nieprzyjaznym. Było ciemno, czarne chmury okrywały całe niebo a słońce właśnie zachodziło. Szczyty górskie, pobliskiego kanionu, lśniły w krwistym blasku zachodu niczym bryły węgla.
Harriet wciągnęła nosem powietrze. Coś było w nim niepokojącego, pachniało zjonizowanymi cząsteczkami tlenu. Grzmot przewalił się przez okolicę, niczym stutonowy głaz.
- Oho, chyba ma się na burzę – zauważyła i uważnie obserwowała horyzont – Graves, co masz na sensorach?
- Dużo zanieczyszczeń, ale nie zagrażają zdrowiu – zameldowała Graves, młoda mulatka i od niedawna będąca w drużynie. Harriet wybrała ją do swojego zespołu na specjalną prośbę, ponieważ zaliczała się do tych ambitnych i bystrych dziewcząt, które cechowała ambicja i waleczność. Kiedy spotkały się w sali treningowej nie miała równych sobie w walce wręcz. To ujęło Harriet i postanowiła dać jej szansę, wcieliła do zespołu i Graves była jej za to dozgonnie wdzięczna. Taka szansa była dla dziewczyny wspaniałym doświadczeniem.
- Wydaje się, że szykuje się burza elektromagnetyczna i dopadnie nas za paręnaście minut – zasugerowała Graves
- Dobra, ludzie. Sprężamy ruchy. Śpieszmy się, jak za potrzebą – Canberra wydała rozkaz – Ashmore, prowadź.
- Musimy wejść w ten kanion i po 100-200 metrach marszu skręcimy do groty skalnej, którą namierzyła nasza sonda.
- Startujemy.
Marsz był ostry, szybki a grunt chrzęszczący. Harriet strzelała oczami na boki i obserwowała uważnie okolicę. Niby nie wykryto oznak życia ale licho wie, co się kryje po norach, tunelach i innych szczelinach. W wąwozie było nieciekawie. Każdy toczący się kamyk napinał nerwy do granic wytrzymałości. Jakieś dziwne świsty i szmery wywoływały wstępowanie ciarek na plecach i karku. Słońce świeciło im prosto w oczy, co też było niedobre, bo stali się łatwym celem, niczym kaczki na strzelnicy.
- Co za ponura planeta – syknął z tyłu Rismo
- Trochę olejku do opalania, parasole, drinki, plastry na oparzenia i byłoby jak na wakacjach. Nie uważasz, Paul? – uśmiechnęła się Harriet, chciała rozładować napięcie, jakie nieubłaganie się tworzyło.
- Wolę inne miejsca – stęknął niezadowolony
- Majorze? – odezwała się Graves
- Słucham.
- Coś się dzieje – jej nerwowy ton głosu był wyraźnie wyczuwalny i nie mogła oderwać oczu od czytnika
- To nie jest wystarczający raport, Graves – zauważyła Harriet
- Nie wiem, co to jest, ale czujniki oszalały – skwitowała i jakby na potwierdzenie jej słów usłyszeli dziwny gwizd przechodzący w świdrujący uszy świst, po czym przerodził się w wycie, jakby zaśpiewał chór potępieńców. Wiatr wzmógł się gwałtownie i zaczął smagać ich twarze. Niósł ze sobą tyle naładowanych cząsteczek, że rozpaliłby żarówkę.
Harriet obejrzała się za siebie i zamarła. Szczyty górskie zasłaniały sporo, ale kiedy dostrzegła ścianę pyłów i kamieni, niesionych ścianą wiatru, łatwo było wysnuć wniosek, że to miejscowy huragan. Ułamki sekund dały jej możliwość na ocenę sytuacji i już było wiadomo, że taki wiaterek oddzieliłby mięso od kości.
- Kryć się !!!!!! – krzyknęła i biegiem ruszyli do pobliskiego wyłomu w ścianie, który prawdopodobnie był wejściem do skalnej groty, mogącej dać tymczasowe schronienie.
Bieg robił się uciążliwy. Chociaż dmuchało w plecy, to trzeba było uważać, aby nie stracić równowagi a tym samym nie oderwać się od podłożą.
Hamowanie i skręt zakrawało na akrobatyczną sztuczkę. Pierwsza weszła Graves, za nią z trudem dotarł Ashmore. Canberra upadła podcięta podmuchem i musiała twarzą zwrócić się w stronę ściany drobin żwiru, piasku i kamieni. Przymknęła oczy i chwyciła się niewielkiego głazu. Był ostry, jak żyletka, pokaleczyła dłonie ale wciągnęła nogi do wyłomu w skale. Rismo był ostatni i ślizgał się po chropowatej powierzchni już nie mogąc opanować siły, której starał się przeciwstawić całym ciałem. Harriet wysunęła się ze szczeliny i wyciągnęła rękę do niego aby wciągnąć go do środka.
- Paul, podaj mi rękę!
Rismo dusił się już tym całym śmietnikiem niesionym z wiatrem. Podał jej rękę w ostatniej chwili, stracił grunt pod nogami i uniósł się w powietrzu. Canberra zapała go oburącz i zacisnęła zęby z bólu, kamienie cięły skórę, jak żyletki.
- Ashmore, złap mnie, bo nie dam rady go utrzymać!
Zapał Harriet w pasie i przyciągnął do siebie. Rismo krzyczał z bólu. Zdawało mu się, że zaraz wyrwie mu ręce ze stawu. Canberra zamknęła oczy i skupiła wszystkie siły w sobie, ale wiatr był coraz mocniejszy. Ciało Rismo było zbyt ciężkie, twarz miał już poharataną i czuła, jak jego dłoń wysuwa jej się. Palce już zesztywniały a bolesny skurcz zalał ramiona.
Odmówiły jej posłuszeństwa. Ręka Rismo wysunęła się z rękawiczki, którą trzymała w palcach a jego sylwetka zniknęła z krzykiem na horyzoncie. Pomknął z szybkością pocisku karabinowego daleko poza zasięg wzroku.
Kiedy Ashmore wciągnął ją w głąb rozpadliny zdała sobie sprawę, że krzyczy zawiedziona. Ochłonęła po kilku chwilach, patrząc sparaliżowana na rękawiczkę. Kiedy dotknęła twarzy piekła ją skóra. Drobne zadrapania i drobiny kurzu, które dostały się do ranek, były przykre do zniesienia. Graves patrzyła na pozostałych przerażona i oddychała ciężko.
- Co to, do cholery, było?! – wrzasnęła Harriet
- Sonda nie zarejestrowała takich anomalii na planecie – odparła Graves – Widocznie, są bardzo rzadkie...
- Mamy fart – wydyszała i wyjęła gazę, przetarła twarz aby ściągnąć piasek z ust, policzków i szyi. Okulary ocaliły jej oczy i powieki. Fakt zaginięcia Rismo przytłoczył całą resztę. Teraz musieli czekać, aż szalejąca wichura ustanie.


Jack wszedł do kuchni i zobaczył Samanthę nad patelnią. Uśmiechnęła się na powitanie
- Wstałaś bardzo wcześnie – zauważył
- Im wcześniej, tym lepiej - -odparła i nałożyła jajecznicę na talerzyki, przybrała stół sztućcami, nalała soku do szklanek.
- Zadziwiasz mnie. Śniadanie jest .... wspaniałe – ocenił zawartość stołu. Samantha usiadła na wprost niego i zachęciła do jedzenia.
- Pomyślałam, że jeśli mamy się wybierać na ryby, to najlepiej od rana
- To prawda – skosztował dania, zmarszczył czoło i znieruchomiał, stęknął parę razy.
- Przesoliłam? – zaniepokoiła się
- Nie. Jest świetna – odparł – Miód w gębie. Moje śniadania ograniczały się przeważnie do butelki piwa i czegoś z wczoraj, co zeschło się w lodówce.... Skąd wiedziałaś, że lubię mało ścięte?
- Nie wiedziałam. Ja też takie lubię.
- Jedno wiem na pewno o tobie – wskazał na nią widelcem – Lubisz taką samą jajecznicę.
Zapadła kłopotliwa cisza. Nie chciała się odzywać, aby uniknąć kontrowersyjnego tematu.
- Wczoraj nieźle cię ścięło – przemówił i obserwował uważnie, jak będzie stosować cwane wykręty.
- To prawda. Urwał mi się film. Przepraszam. Marna ze mnie towarzyszka na wypady...
- Żartujesz? Miałem z ciebie niezły ubaw ...
- Czuję się dziwnie. To chyba ten nadmiar tlenu i świeżego powietrza.
- Z pewnością – przytaknął i wsunął jajecznicę kilkoma ruchami.
Kiedy skończyli śniadanie Jack wytoczył łódkę na brzeg, wpakował wszystkie wędkarskie akcesoria do ś5rodka i poczekał, aż Sam usadowi się wygodnie. Wypłynęli prawie na środek jeziora. Plusk wody obijającej się o burtę uspokajał i dawał poczucie bezpieczeństwa.
- Chyba rozumiem dlaczego lubisz wędkowanie – odezwała się – To niesłychane źródło spokoju.
- Prawda? – nasunął daszek czapki głębiej na oczy – Chcesz spróbować? – podał jej wędkę.
Wzięła kijek i nieudolnie nim machnęła, haczyk ściągnął mu czapkę. Parsknęła rozbawiona.
- Dobra, jeszcze raz. Czapka z daszkiem to niezbyt atrakcyjna przynęta. Postaraj się zamaszyściej zaciąć.
Drugi raz wypadł lepiej. Zwrócił jej uwagę na większe wyluzowanie nadgarstka. Ale nie było tak źle. Długo nie czekali, coś pochwyciło przynętę i szarpnęło żyłką.
- Co mam robić? – zapytała zachwycona
- Pokażę ci – wstał i ostrożnie stanął za nią, chwycił za dłoń i zaczął kręcić kołowrotkiem – Delikatnie, nie spłosz jej, może się zerwać. Powoli, ostrożnie podkręcaj ...
Jego oddech na jej szyi przyprawił ją o dreszcze. Obejmował ją i dotykał dłoni. Zerknęła na niego a Jack tylko się uśmiechnął pod nosem. Podobało jej się, że jest tak blisko i prawie policzek w policzek. Kiedy poderwał wędkę otrząsnęła się z magicznego oszołomienia. Zdjął rybę z haczyka nadal nie wypuszczając jej z objęcia. Inna sprawa, że na łodzi było mało miejsca. Kiedy spojrzała w jego brązowe oczy, wydusiła przez ściśnięte gardło.
- Mała ...
- Nie szkodzi – uśmiechnął się i zbliżył usta do jej warg. Zdawały się prosić o pocałunek. Przymknęła oczy i kiedy zetknęli się w upragnionym całusie zadzwonił telefon w kieszeni Samanthy. Z zakłopotaniem odsunęła się od niego i wyjęła aparat. Jack patrzył na nią z niedowierzaniem. Kiedy odebrała połączenie, skrzywił się.
- Zabrałaś telefon? – spytał
- Zaraz skończę – zapewniła. Kilka słów w technicznym żargonie, parę zwrotów o braku czasu i byciu zajętą. Kiedy skończyła, westchnęła rozczarowana – To młody oficer, którego zostawiam z pewnym projektem. Miał wątpliwości. Nie uwolnimy się od niego, więc ....
Rzuciła telefon do wody. Zatarła ręce zadowolona a O’Neill spojrzał zdumiony.
- No, taka Carter mi się podoba – powiedział wolno i z namysłem – Szalona. Nieprzewidywalna.
- Wiem...
Usiadła na wprost niego, ujęła jego twarz w dłonie i pocałowała namiętnie. Jack był nieco zaskoczony ale nagle powróciła mu w pamięci wizja ich zbliżenia podczas tortur.(*)
(*) (przygoda zatytułowana „Poziom Przymusu”)

Wtedy marzył o takiej chwili. Słodkie od soku usta Sam były uzależniające i trudno było się od nich oderwać.
- No i, z łowienia nici – wyszeptał
- Wracajmy – dodała również szeptem
Kiedy wpadli do domu zaczęli ściągać z siebie czapki, kurtki, kamizelkę wędkarską, całowali się łapczywie i bez jakiejkolwiek kontroli. Padli na kanapę. Zdawało się , że trwa ich hipnotyczny trans z przesłuchania u Nex’a’Durenów. Czuła, jak całuje jej szyję i wszystko wiruje dookoła.
Zadzwonił telefon. Tym razem Sam spojrzała na Jack’a pytająco. Zaklął pod nosem, wstał z kanapy i odebrał połączenie. Wyszedł na zewnątrz wściekły za przerwanie tak dobrego podejścia do lepszego poznania major Carter.
- O’Neill ! – wrzasnął do mikrofonu
- Jack, to ty?
- Daniel? Po co wydzwaniasz?!
Sam wstała z kanapy i podeszła do Jack’a ciekawa, co takiego ważnego ma do powiedzenia Jackson.
- Jak rybki? Biorą?
- I po to dzwonisz? Nie masz pilniejszych wieści?!
- Chciałem zapytać, jak się bawicie? – z drugiej strony dało się słyszeć uśmiech
- Źle, bo wydzwaniasz i nam przeszkadzasz. Zrozumiano? Jestem na urlopie, zrozumiałeś? Nie dzwoń do mnie , chyba, że ogłoszą stan wojny. Zrozumiałeś?
- Nie denerwuj się – Daniel chciał go uspokoić
- Kończę. Do zobaczenia! – i z trzaskiem zamknął klapę telefonu. Poszedł nad molo i rzucił go do wody. Telefon zatonął z pluskiem. – Nie uwolnilibyśmy się od niego – powiedział spokojnie
- Czy to było rozsądne? Wyrzucać jedyne źródło kontaktu z bazą? – spytała z uśmiechem
- Mamy urlop, jesteśmy nieosiągalni. Zrozumiano?
- Tak jest – potwierdziła

PARĘNAŚCIE GODZIN PÓŹNIEJ.

Zapadła już noc i było dosyć ciepło jak na tę porę roku. Tym razem Jack przygotował romantyczny wieczór. Światło przygasło, lekki półmrok rozświetlały tylko zapalone świece, rozstawione w różnych kątach pokoju. Ponownie rozbrzmiewała delikatna muzyka z głośników, niosła się niczym tajemnicza mgła.
Samantha stała przy kominku i wpatrywała się grę płomieni. Chociaż błogo ogrzewały i były miłe, czuła ciągle do nich uraz. Z pomocą przyszedł jej Jack, kiedy pojawił się z dwoma kieliszkami szampana. Złocisty płyn rozjarzył się tysiącami iskier odbijającego się ognia z paleniska. Wdzięcznie przyjęła lśniące szkło, którym się stuknęli.
- Za powrót do spokoju ducha – powiedział, zdawało się, że doskonale wie, o czym Samantha myśli.
- Zamierzasz mnie uwieść? – spytała
- To zależy, czy masz seksowną bieliznę pod spodem – odparł, a kiedy dostrzegł jej spojrzenie, dodał – Żartowałem. Po prostu jest wspaniale...
- Dziękuję ci, Jack – wyszeptała
- Za co? – spytał, odstawił kieliszki na stolik i wyciągnął ją na środek pokoju, przytulił i zatańczyli.
- Za to, że pomagasz mi zapomnieć – powiedziała i oparła głowę na jego ramieniu.
- Cieszę się, że jesteś tu i moje metody na coś się przydają – odparł
- Dawno nie tańczyłam - zauważyła i westchnęła odprężona – Chciałabym tu zostać na jakiś czas, odciąć się od świata.
- Niemożliwe – uśmiechnął się i pogładził ją po włosach wdychając ich zapach, oraz zapach skóry i delikatnych perfum – A co z twoimi projektami?
Tym razem to ona się uśmiechnęła
- Do diabła z nimi – skwitowała żartobliwie i przytuliła się silniej do niego, O’Neill uniósł lekko brwi zaskoczony ale i zadowolony – Jesteś dla mnie taki dobry. Tyle dla mnie już zrobiłeś.
- Oboje potrzebowaliśmy tego wypadu do leśnej głuszy. Musimy częściej wyrywać się od ludzi, bez skrępowania robić to, co podpowiada nam serce, rzucić w kąt rangi, olać regulamin. Zrobić po prostu coś szalonego....
- Jak wyrzucenie telefonów do wody? – parsknęła
- Prawda, że skuteczne? Od razu inaczej – skwitował
- Chciałabym ..... aby ta chwila trwała wiecznie – powiedziała rozmarzona.
- Niech trwa – przyznał i delikatnie się kołysali w rytm wolnej muzyki – Niech ta magiczna chwila nigdy się nie kończy i trwa tak długo, jak zechcemy.....
- Niech trwa – przymknęła oczy
Nurt instrumentalnego utworu uniósł ich, niczym fala morska na swym grzbiecie. Było im dobrze tak trwać. Ona słyszała jego bicie serca, on jej wolny oddech. Czuła dreszcze na skórze i całą magię podsycaną zapachem palących się świec. Teraz to miejsce będzie kojarzyć się jej ze wzniosłymi uczuciami, a nie tylko strachem przed ogniem i wspomnieniami postrzału na molo.
- Jest idealnie – szepnęła unosząc głowę i patrząc na błyszczące w świetle świec oczy Jack’a. Były takie uważne i śmiały się do niej.
Pocałował ją niesiony impulsem, po prostu musiał to zrobić. Zaszumiało jej w uszach, jak nastolatce, która zakochuje się w chłopaku z tej samej klasy i kradną sobie pocałunki, chowając się ukradkiem w bezludnych miejscach szkoły. Muzyka zdawała się przycichać, albo rozpływać w powietrzu. Przez głowę przebiegły jej obrazy wielu wspólnych przeżyć, wspólnych niebezpieczeństw, rzeczy dobrych i złych. Poczuła się silnie związana z jego osobą. Gdzieś tam kołatała się resztka przyzwoitości mówiąca, że „To twój dowódca”. Ale odpychała ją w kąt swej podświadomości.

Usłyszeli na zewnątrz dźwięk silnika samochodu. Opony z chrzęstem zatrzymały go na leśnej drodze. Jack oderwał usta od warg Samanthy i skrzywił się niezadowolony za kolejne przerwanie mu romantycznej chwili.
- Nie jest idealnie – stwierdził patrząc jej w oczy.
Z samochodu wysiadł Daniel i Teal’c, poważnie zaniepokojeni brakiem sygnału od przyjaciół. Kiedy zerknęli przez tarasowe okno dostrzegli dwójkę stojącą na środku pokoju i obejmującą się czule. Daniel westchnął zrezygnowały, ponieważ wiedział już, że będzie ciężka przeprawa z Jack’iem. Zapukał w szybę tarasowego okna i poprawił nerwowo okulary na nosie z zażenowaniem, gdyż prawdopodobnie zepsuł im romantyczny wieczór. O'Neill podszedł do nich, rozsunął połówki okna z wymalowanym wyrzutem na twarzy.
- Przepraszam, Jack, ale musieliśmy przyjechać – Daniel przemówił cicho
- Och, doprawdy? – uniósł brwi i czekał na wyjaśnienie
- Wybacz nam ten najazd, ale byliśmy zaniepokojeni waszym milczeniem. Nie odbieraliście swoich telefonów. Myśleliśmy, że coś wam się stało. – kontynuował Daniel
- Wyrzuciliśmy je – odparł szybko
- Ale.... – Jackson złapał powietrze w płuca zaskoczony i kiedy je wypuścił, zapytał – Dlaczego?
- Potrzebowałem spokoju – wyjaśnił O’Neill
- Ja też – Samantha pomachała im z głębi pokoju uśmiechnięta
- A teraz wybacz, jesteśmy zajęci – Jack wypchnął go na zewnątrz i zasunął połówki okna. Oddalił się w głąb pokoju, ignorując zupełnie gości.
- Mam wam coś ważnego do powiedzenia – Daniel był nieugięty, sam rozsunął sobie okno tarasowe. Jack zawrócił, zasunął je ponownie z powrotem przed nosem Jacksona i warknął niezadowolony
- Nie ma nas!
- Ale to ważne! – Daniel próbował pokonać barierę z szyb, aby było go dobrze słychać – Jack?! Jack! Musisz mnie posłuchać! – zastukał w okno
- Nie obchodzi mnie to! – O’Neill rzucił przez ramię
- Coś się stało! – Jackson starał się krzyczeć na tyle głośno, by słowa dotarły do nich – Jest misja do wykonania! Hammond kazał się znaleźć! Drużyna Canberry nie wróciła i nie odezwali się od ponad 12 godzin! Mamy to sprawdzić!!
- Chryste .... – westchnął zrezygnowany a Samantha podeszła do niego zaniepokojona.
- Powinniśmy to sprawdzić – szepnęła, choć widziała jego niezadowolenie.
- Mamy wolne! – wrzasnął w stronę Daniela – Urlop! Czy tylko my możemy ratować świat?! Nikogo innego już nie ma?
- Jack – Sam położyła rękę na jego ramieniu – Mamy duże doświadczenie. Hammond chce nas, przecież znasz Canberrę i jej sposób działania. Mogą być w niebezpieczeństwie.
- Nawet kosmos przeciwko nam – z żalem podsumował – Nie można poleniuchować, bo świat czeka na ocalenie
- Jack, słyszysz mnie?! - dobijał się Daniel
- Tak! Zaraz idziemy! – zebrał rzeczy ze stolika, Sam pogasiła świece i widziała jego zawód i złość – Niech szlag, będę musiał spakować wszystkie rzeczy z powrotem.

Kiedy wyszedł do samochodu, wcześniej zamykając drzwi domku, rzucił torbę z wściekłością do środka a Daniel potarł czoło zakłopotany
- Naprawdę mi przykro, że schrzaniliśmy wam urlop – powiedział cicho
- Serio? – sarkazm O’Neilla był doprawdy zjadliwy
- Wiem, jak trudno wyciągnąć gdzieś Sam, ale...
- Danielu?
- Tak?
- Daruj sobie – Jack wszedł do samochodu i pozwolił Samancie usiąść obok siebie. Oparła głowę na jego ramieniu sennie.
- Kimnę się – oświadczył – A wy sobie radźcie. Odpalajcie.
- Prawda jest taka, Jack, że sam chciałbym więcej czasu spędzać z Canberrą, ale wciąż się mijamy, ponieważ mamy obowiązki wobec SGC. Też nad tym ubolewam.
- Mówiłem, odpalajcie – burknął a samochód wolno wytoczył się na asfalt i wjechał w czarną przestrzeń przed nimi....


Kiedy SG1 znalazło się na powierzchni planety tej samej, na której zniknęli SG8, powiało jakąś tajemnicą.
- Szukanie igły w stogu siana – skwitował O’Neill
- Powinni kierować się na południowy zachód, tak właśnie wynika z planów zebranych przez sondę – powiedziała Samantha
- Czułem, że coś pójdzie nie tak – zauważył Daniel a w jego głosie dało się słyszeć zdenerwowanie.
- Spokojnie, znajdziemy ich – zapewnił O’Neill, nikt nie miał wątpliwości, że tego dokona, ale co uda im się znaleźć?
Wejście w wąwóz przywołało niemiłe wrażenie, że to droga do piekła. Jałowe skały mrocznie górowały nad krajobrazem. Kiedy opuścili kanion, po parunastu minutach marszu, dotarli do zalesionych wyżyn. Wszystko tu było dziwne, obce, budzące niepokój.
- Wygląda spokojnie – ocenił Jack i szukał jakiegokolwiek śladu po obecności drużyny ósmej. Daniel wypatrywał obiektu, który zaraz powinien im się ukazać, a którego nie obejrzała, zapewne, grupa przed nimi.
- To tutaj – powiedział Daniel i zatrzymał się, kiedy dojrzał strzelistą budowlę, otoczoną okrągłym murem. Rdzawe kamienie przypominały zaraz, że bywały kultury składające krwawe ofiary. Przynajmniej takie nasuwały skojarzenia.
- Dobra, wchodzimy. Uważajcie i pilnujcie tyłków – O’Neill oschle wydał komendę i uniósł lufę karabinu do góry, bo nie było tu zbyt przyjemnie.
Pomiędzy pourywanymi gzymsami swoistej konstrukcji - które wyglądały jak podstawy dla strzelistych, smukłych iglic - świstał wiatr, wydając bardzo niepokojące dźwięki. Przywoływał na myśl żal i lament potępieńców. Daniel wyłuskał z monumentalnych amfilad wejście do wnętrza okrągłej budowli.
- Myślę, że to jakiś kompleks do oddawania czci tutejszemu kultowi. Wieje tu.... wilgocią – odezwał się cicho
- Zauważyłeś? Podejrzewam, że bywają tu nie liche deszcze – dodał Jack oświetlając kąty i gzymsy.
- I co ty na to? Wchodzimy głębiej? – spytał Daniel, kiedy stanął przed ziejącym czernią wnętrzem świątyni.
- Teal’c, Carter, idźcie pierwsi. Ja za Danielem – rozkazał i uniósł lufę jeszcze wyżej.
Światło latarek przecięło ciemności tak, jak nóż tnie ser. Rdzawe ściany przyprawiały o ciarki na skórze, albo kojarzyły się demonicznie z kultem, który nie stronił od krwi i bólu. Brakowało tylko porozwieszanych, wygarbowanych skór po nieszczęśnikach, jako trofea.
Kolejnym wrażeniem, jakie odczuł O’Neill, było gwałtowne drgnięcie powietrza. Gorący podmuch i fala wystraszonych zwierzątek uderzyła w nich z impetem, podrywając się do lotu z przeraźliwym piskiem. Ich płochliwy krzyk był tak drażniący uszy, że zanim poleciały do wyjścia, musiał zatkać uszy dłońmi.
- Schylcie się!
Przykucnęli prawie jednocześnie opędzając się od spłoszonego stadka. Gryzonie przeleciały z wrzaskiem, pozostawiając po sobie deszcz odchodów cuchnących, jak wszyscy diabli.
- O, w mordę – zaklął Jack – Ohyda!
- Rety, to jest paskudne – skrzywiła się Samantha i strąciła kilka plamek z narzuconymi odchodami
- To się nazywa „posrać się ze strachu” – jęknął Daniel
- Mam nadzieję, że to poświęcenie będzie warte zachodu – wymamrotał Jack i obtarł podeszwę buta o posadzkę, bo wdepnęło mu się w okazałą kupkę czegoś – Jak pragnę zdrowia.... Ohyda!
Opłacało się. Wkrótce dotarli do olbrzymiej, okrągłej sali z kilkoma obeliskami i dziwnym postumentem na środku, otoczonej małymi kolumnami. W suficie, na samym środku kopuły , był otwór w kształcie koła, przez który wpadało światło. Pomimo rdzawego koloru tutejsze ściany były przyozdobione rysunkami, znakami, rzędami równego tekstu o dziwnym kroju. Kilka kamiennych tablic stało obok siebie, jak żołnierze w równym szeregu i przypominały nagrobki. Rysunki przywodziły na myśl scenki rodzajowe. Daniel momentalnie zajął się ich oceną, robiąc przy tym cenne zdjęcia.
- No dobra, Danielu, co my tu mamy? – odezwał się Jack
- Zaraz się zorientuję. To jakaś historia opowiedziana przez piktogramy. Podejrzewam, że dotyczy tych tablic – wskazał ręką obeliski.
- Nie znalazłem żadnych śladów obecności naszych ludzi – stwierdził Teal’c, po krótkim rekonesansie dookoła sali – Nie było ich tu.
Jack ze świstem wciągnął powietrze do ust, kwaśne od zapachu odchodów gryzoni. Zamyślił się i zaniepokoił dziwnym zniknięciem drużyny.
- Nawet tu nie dotarli – Samantha podeszła do O’Neilla i spojrzała na niego tak, jakby podzielała jego niepokój i troskę. Patrzył na nią skupiony. Nie wyobrażał sobie, że mógłby stracić teraz ją w podobny sposób. Wspomnienie romantycznych chwil, spędzonych razem, było teraz bardzo świeże. Odwróciła wzrok doskonale wiedząc, o czym myśli w takim momencie, jak ten.
- Chyba coś już wiem – odezwał się Daniel – To historia kilku władców, którzy rywalizowali ze sobą. Kiedy to rozpracuję, dowiemy się szczegółów.
- Niczego nie dotykajcie – nakazał Jack – Mam złe przeczucia co do tego miejsca.
- Czemu? – spytała Sam
- Cholera wie, jakie świństwa tu się odbywały, i jakie świństwa fruwają w powietrzu. – odparł
- To prawda – zgodzi się Daniel i musnął delikatnie powierzchnię ściany, aby strącić rdzawy nalot powiązany z delikatną pajęczyną oraz zrobić zdjęcie. Nie zauważył, jak niewielki guzik, maleńki kamyk, zapadł się w ścianę
Coś chrupnęło i zazgrzytało, jakby kamień tarł o kamień. Odwrócił się gwałtownie w stronę postumentu na środku sali. Rozchylił się on na pół i coś powędrowało do góry, zabłysnęło i zawirowało w miejscu. O’Neill wycelował w to skupiony i w pełni zaskoczony.
- Danielu?! – zawołał na niego
- Upsss .... – jęknął Jackson zastygając w bezruchu
- Co to znaczy „Upsss”? – zdenerwował się pułkownik i nerwowo obserwował przedmiot – Mówiłem, aby niczego nie dotykać!!!
- Ja nie dotknąłem – wytłumaczył doktorek i spojrzał na ścianę, dopiero teraz dostrzegł maleńki guzik – A może jednak? ...
Jack podszedł bliżej i przyjrzał się lepiej konstrukcji: żadnych linek, podstawek, obiekt wirował samoistnie.
- Lepiej nie dotykać – Samantha domyśliła się intencji pułkownika – Może być otoczone polem siłowym
Kiedy machnął kilka razy ręką przed obiektem nic go nie poraziło, ani nie ugodziło.
- Co to może być? – zdziwił się
- Wygląda na dysk z zapisem danych – oceniła Carter
- Chyba wiem, jak go uruchomić, aby odczytać zawartość – odezwał się cicho Jackson, który stał pokornie i nieśmiało wyszedł z propozycją eksploracji wielkiej tajemnicy obiektu.
- Lepiej niczego nie sprawdzać – zagroził Jack
- Przecież, mieliśmy zebrać jak najwięcej informacji – zauważył Daniel – To okazja do tego.
- Mamy odnaleźć SG 8 – skwitował O’Neill i skrzywił się na odgłos dalekiego grzmotu, który rozniósł się głuchym pomrukiem po okolicy – Nie mamy czasu na rozglądanie się. Idzie burza...
- To nie potrwa długo – zachęcał go Daniel – Trzeba go tylko włożyć do tego obelisku – pokazał najwyższy postument, którego otaczały dziwne przedmioty kultu: misy, dzbany i różne talizmany.
- Odmawiam – stanowczo odezwał się Jack – Wychodzimy. Zebrałeś materiał do kamery, popracujesz nad tym po powrocie. Teraz musimy odnaleźć zaginionych.
Jackson był niepocieszony ale nikt nie nalegał, aby pozostawać dłużej. Wyszli szybko na zewnątrz i skierowali się do lasu, który wyrastał w spotkaniu ze ścieżką. Prowadziła w głąb i wydawało się, że przecina go dokładnie w połowie.
- Co za ponure miejsce – Sam podzieliła się swoimi odczuciami – Nie słychać żadnych stworzeń, jakby las wymarł.
- Nie, on żyje – cicho zaprzeczył O’Neill i rozglądał się uważnie na boki – To dobre miejsce na zasadzkę. Uważajcie, ludzie...
Po kilku minutach marszu okolicą wstrząsnął kolejny grzmot, tym razem już bliższy. Działało to bardzo niepokojąco na resztę.. Jack dał znak do zatrzymania marszu i wszyscy przykucnęli ciekawi, co takiego zaniepokoiło pułkownika? Bez słów wskazał palcem coś, co leżało w zaroślach. Cała roślinność lasu tworzyła swoisty dywan sięgający im do kolan, więc było w nim coś, co się wyróżniało z całości. Zakradli się ostrożnie do znaleziska.
Okazało się, że były to szczątki ludzkiego ciała. Sam odwróciła głowę, kiedy dostrzegła resztki torsu bez głowy, z kikutami po kończynach. Ale zachowały się liczne fragmenty munduru i to wskazywało na jedną z zaginionych osób. Jack przykucnął przy zwłokach i sprawdził naszywkę. Grupa SG-8.
Z zapartym tchem i szalonym biciem serca podszedł Daniel, nie mogąc nic z siebie wydusić. O’Neill wyjął nóż i odgarnął nim poszarpane części materiały aby dojrzeć zachowane blaszki identyfikacyjne. Obrócił w palcach i odczytał nazwisko.
- To Rismo – powiedział zduszonym głosem i wyprostował się, schował blaszki do kieszeni i rozejrzał się dookoła.
- Chryste – wyszeptała Samantha – Co go tak urządziło?
- Nie wiem, ale coraz mniej mi się to podoba – skwitował i ruszył wolno do przodu. To było przykre ale Daniel cieszył się, że ofiarą nie okazała się Harriet.
Opuścili las z uczuciem rosnącego niepokoju. Coś rozszarpało Paul’a Rismo i to tak gwałtownie, że nie zdołał użyć broni. Carter uważnie obserwowała twarz Jack’a. Była niczym maska, niezmienna, skupiona, oczy zwężone do cienkich kresek. Przeżywał śmierć Rismo ale starał się ukrywać fakt, jak bardzo to nim wstrząsnęło. Pozostawało zapytać, co z resztą?

Przed nimi wyłoniła się dolina, którą wypełniały kopulaste budynki o niezbyt dużej konstrukcji. Z daleka wyglądały jak gigantyczne kapelusze grzybów. Pomiędzy nimi panował niewielki ruch ich mieszkańców a ich wygląd był dość osobliwy. Miedziane opalenizny, półnagie ciała, włosy czarne i błyszczące. Daniel z niepokojem obserwował ten obrazek i O’Neilla, który wyciągnął lornetkę i przyjrzał się dokładnie obcym. Zarośla wystarczająco maskowały ich obecną pozycję, więc mogli dokonać obserwacji bez narażenia się na wykrycie. Pewien odkrywczy pomysł przebiegł Jack’owi przez głowę, schował lornetkę i wcisnął przycisk radia. Zawsze można było mieć nadzieję.
- Tu pułkownik Jack O’Neill. Zwracam się do kogokolwiek z drużyny 8. Odezwijcie się – cicho przemówił do mikrofonu. Zamiast odpowiedzi usłyszeli tylko trzaski w słuchawkach. Zagryzł zęby tak, że żuchwy mu zatrzeszczały. Ponowił swoje wezwanie
- Niech odezwie się ktokolwiek, kto odbiera ten sygnał – po chwili, która zdawała się rozciągać w nieskończoność, dało się słyszeć trzask, jakby ktoś dał znać, że odebrał ale postawił tylko falę nośną samym kliknięciem przycisku.
- Może są poza zasięgiem? – zauważyła Samantha
- Nie, są tam, w wiosce. Nie mogą się odezwać – skwitował Jack, ale przy kolejnej próbie nadania sygnału przeszkodził mu głos w słuchawce.
- Tu Ashmore, pułkowniku!
O’Neill odetchnął z ulgą. Ściszając głos nacisnął przycisk radia i zapytał
- Ashmore, gdzie jesteś? I co tu się stało?
- Uciekłem im! Rismo zginął!
- Tak, wiem. Znaleźliśmy jego ciało. Co z resztą?
- Są więzieni. Udało mi się zwiać. Jestem w lesie i uciekam im, ale mnie doganiają. Chciałem wezwać pomoc.
- Podaj swoją pozycję. Jesteśmy na północ od wioski.
- Jestem.... waszej.... Nie mogę.... Dwunasta i .....- transmisja rwała się
- Ashmore, powtórz. Nie usłyszeliśmy.
- Na dwunastej.... Nie mam..... Oni są....
Jack spojrzał na Teal’ca i Sam, było już wiadomo, że łączność zanikła zupełnie.
- Jesteśmy na jego dwunastej. Musimy mu pomóc, chodźmy. Potem tu wrócimy – zadecydował O’Neill.
Ruszyli biegiem z powrotem do lasu. Co tak pogoniło Ashmore’a? Może tubylcy? A może nie? O’Neill wiedział, że musi zrobić wszystko, aby nie stracić kolejnego człowieka.

C.D.N
  • 1
Marines nie umierają nigdy, jedynie idą do piekła się przegrupować!

#2 Harriet Canberra

Harriet Canberra

    Kapral

  • Użytkownik
  • 182 postów
  • MiastoUkład czarnego słońca

Napisano 14.04.2005 - |11:25|

Po 10 minutach biegu mieli już dosyć. Grzmoty nasilały się i już było widać, że ciągną jakieś czarne chmury. Za niewielkim zagajnikiem usłyszeli cichy gwizd. Jack dał znać aby się zatrzymali. Przy jednym z drzew dojrzał nogi żołnierza, co sprawiło, że serce prawie zamarło. Przez jedną, krótką chwilę czas stanął w miejscu i kiedy otarł pot z czoła nogi poruszyły się. Ashmore wstał z ziemi i ukazał im się zmęczony, zlany potem, doszczętnie wycieńczony. Teal’c rozejrzał się dookoła z odbezpieczoną bronią i uważnie śledził każdy krzak.
- Jesteś cały? – spytał Jack
- Tak, pułkowniku. Ganiają mnie tak pół dnia i jakoś na razie im uciekam – dyszał zmęczony i pokazał dwa ciała leżące w wysokiej gęstwinie – Niestety, skończyły mi się już naboje.
- Co się stało, Ashmore? – O’Neill spojrzał na niego badawczo
- Słyszysz te grzmoty? – zapytał kiwając się na sforsowanych nogach
- Tak, idzie jakaś burza – przytaknęła Sam
- Lepiej poszukajmy schronienia – wyszeptał – Zaraz zrobi się wichura, która poćwiartowała Rismo na miseczkę tatara z żeberkami...
- Wracamy do świątyni – rozkazał O’Neill i skierowali się z powrotem do budowli, którą dopiero co opuścili.


Bębny tętniły głucho. To był wyraźny sygnał do ukrycia się i wszyscy mieszkańcy wioski umykali do schronisk. Jedynie dwójka więźniów pozostała w bezruchu.
Budynek był solidny, lecz niezwykle skromnie wyposażony. Ściany, kolista konstrukcja, piaszczysta podłoga, resztki traw i słomy, ale za to solidne uchwyty z obręczami, do których przytwierdzono dłonie kobiet. Paliła się pochodnia zawieszona na ścianie i niewielkie ognisko pośrodku izby. Harriet i Graves siedziały na podłodze z dłońmi przykutymi do ściany tuż nad głowami. Były już wycieńczone i zmęczone tą pozycją, z goła niewygodną do obrony przed tym śmiercionośnym wiatrem.
- Nie mogę sobie darować, że zginął Rismo – cicho wyszeptała Canberra
- Zrobiła pani to, co mogła. Żadne z nas nie dałoby rady temu żywiołowi. – odparła Graves
- Ciekawe, czy udało się chociaż Ashmore’owi? Oby się przedarł.
- Jest zaradny. Poradzi sobie z tymi bydlakami – ostro zaakcentowała dziewczyna
- Ciekawe, co zrobią z nami? Obcymi, którzy wdarli im się do ich świata i to kobietami?
- Prowadzą tu jakieś dziwne obrzędy. Oby nie palili, takich jak my, na stosie.
- Mam przeczucie, że palą – szepnęła z wyraźnym lękiem w głosie. Zamknęła oczy i starała się stłumić paniczny strach przed wyjącym demonem na zewnątrz. Który nadchodził.

GODZINĘ PÓŹNIEJ.

- Chyba najgorsze minęło? – stwierdził Jack, kiedy wiatr ucichł wyraźnie i można było się pozbierać z ziemi. Wstali wolno i weszli do głównej sali, tej samej, która posiadała postument z wirującym dyskiem. Nadal tam był. Przez myśl przeszło mu nawet, że to on mógł być sprawcą tych burz. – Musimy odnaleźć resztę zaginionych. O ile przeżyli...
Kiedy wyszli na zewnątrz, ku ich zdumieniu, ukazał się krajobraz w całkowitej przemianie. Liczne drzewa miały poobcinane gałęzie w górnej części ich koron. Stały się straszniejsze, bardziej groźne. Cała, zielona część poszycia, zniknęła. Wcale to nie dziwiło, biorąc pod uwagę niszczycielską siłę wiatru i jego moc. Demon, który przemawiał przez to zjawisko, miał niepohamowany apetyt. W powietrzu pachniało czymś dziwnym, jakby spalenizną. Weszli do lasu, który zdecydowanie zrzedł i przyprawiał o dreszcze na plecach. Dotarli do doliny, w której stały domki i ze zdziwieniem stwierdzili, że nic im się nie stało. Roślinność całej doliny wyglądała na nienaruszoną. Widać, wichura poszła bokiem.
Plac wyglądał na opustoszały, więc zdecydowali się zejść na dół. Trudno, trzeba było się przedstawić i wynegocjować jakieś porozumienie. Cała grupa szła w milczeniu i skupieniu. Nie trudno było się domyślić, że cała wioska opuściła miejsce zamieszkania, aby uchronić się przed żywiołem. O’Neill dał znać, aby Teal’c z Danielem obserwowali teren a on z Samanthą weszli do jednej chaty aby sprawdzić, czy nie uda im się znaleźć jakichś śladów. Była opuszczona ale wyraźnie przystosowana do trzymania więźniów. Łańcuchy były odpięte, porzucone, nikogo nie zastali.
- Kogoś tu trzymali i to niedawno – ocenił, obserwując liczne ślady na ziemi, odcisk buta wojskowego na piachu, rozerwane ogniwa łańcucha, ślady szurania, szamotania się.
- To mogła być Canberra i Graves – przykucnęła obok niego Samantha i przyjrzała się lepiej śladom. Wskazywały na lekką bijatykę i opór. Odgarnęła niewielką kupkę porozrzucanej słomy. Znalazła radio, zupełnie zniszczone i roztrzaskane. Podała mu je.
- Cholera – zaklął pod nosem i wstał na równe nogi. Sama zdawała się czuć tę samą mieszankę uczuć, jaka targała nim, co oceniła po zmrużonych oczach. Położyła mu dłoń na ramieniu i cicho wyszeptała
- To jeszcze nic nie oznacza....
Ale nie poczuł ulgi. Wzrok padł na jedną z obejm łańcucha, która była przypięta do dłoni jednej z dziewczyn. Miała na sobie ślady krwi. Któraś z nich pewnie była ranna. Rozejrzał się dookoła i dojrzał kierunek, w którego stronę zabrano ranną osobę.
- Mamy trop – skwitował – To nas poprowadzi.
Kiedy wyszli z chaty i reszta oczu skierowała się na nich, O’Neill przemówił zduszonym głosem
– Były tu. Ich radio jest zniszczone. Jedna z nich jest ranna, więc będziemy tropić ich po tym śladzie. Wychodzi na to, że poszli w głąb doliny. Ruszajmy, zanim dopadnie nas kolejny wiaterek...
Daniel spojrzał na Samanthę, chcąc uzyskać od niej potwierdzenie, ale ona tylko spuściła wzrok i ruszyła za pułkownikiem.
Po godzinnym marszu doszli do kolejnej budowli świątynnej, znacznie większej i masywniejszej. W jej wnętrzu dało się słyszeć odgłosu kultu, dźwięki bębnów, śpiewy, jakieś krzyki i wrzaski podnieconego tłumu. Cicho weszli do środka i przyjrzeli się całej ceremonii. Schowali się za wyłomami skalnymi, które były częścią budowli zgrabnie wmontowaną w górę. Daniel rzucił szybkie spojrzenia na konstrukcję i cicho odparł
- Zadziwiające. Tę świątynię wykuto w skale. Jest odporna na takie wichury, jakie tu panują.
- Zrozumiałe – przyznała rację Samantha i obserwowała to, co się dzieje na dole sali. Całe pomieszczenie rozjaśniały palące się pochodnie zawieszone wysoko na ścianach. Na samym środku płonęło olbrzymie ognisko oświetlające wszystko żółto – czerwonym blaskiem.
W miejscu sakralnym stał olbrzymi ołtarz wkomponowany w wykute nad nim jakieś podobizny z kruszcu czarnego, jak węgiel. U dołu ołtarza stał kamienny tron a po przeciwnej jego stronie, tuż za ogniskiem, wzburzony tłum wznosił groźne hasła.
- Do kogo oni tak krzyczą? – zdziwił się Ashmore
- Pewnie zaraz się przekonamy – skwitował O’Neill
Faktycznie. Na tronie pojawiła się świetlista postać, bardzo wysoka sądząc po wielkości wizji. Musiała mieć ze 3 metry wysokości. Była ubrana w jasną, długą szatę i miała białe, lśniące włosy. Patrzyła spokojnie na tłum i ręką dała znać aby ucichli. Tłum posłusznie to uczynił.
- To chyba jakiś hologram – stwierdziła Sam po dokładniejszym przyjrzeniu się postaci.
- Tutejszy Wielki Duch? – O’Neill pozwolił sobie na sarkazm – Nieźle sobie radzi. Takie widoczki robią wrażenie nawet na mnie.
- Popatrzcie na to – wskazał Daniel na lewą stronę ich widoku. Wprowadzono trzech tutejszych mieszkańców ubranych w długie tuniki, z wymalowanymi głowami jakąś czerwoną farbą. Prowadzący pozostawili trójkę przed obliczem władcy i przyciągnęli stertę dużych ksiąg, ozdobionych złotymi okuciami. Władca przemówił grzmiącym głosem ale w nieznanym języku dla grupy SG-1.
- Danielu, rozumiesz coś z tego? – spytał Jack
- Chyba tak. To ma związek z tymi piktogramami, jakie znaleźliśmy w tamtej jaskini. Wychodzi na to, że ci trzej są jakimiś skrybami i mieli napisać dla tego władcy jakieś księgi. Nie jest zadowolony z ich pracy. Oskarża ich o to, że napisali kłamstwa, fałszują historię, co jest niedopuszczalne. Teraz ich ukarze.
- Ciekawe, co takiego z nimi zrobi? – głośno myślał Jack a Samantha tylko uniosła brwi okazując zakłopotanie.
Olbrzym wydał jakiś rozkaz swoim ludziom. Miedzianoskórzy wojownicy wrzucili księgi do ognia i spalili je bez wahania. Tłum stał się wzburzony, przeklinano złych historyków i okazywali wściekłość za taką obrazę ich wiekowego dorobku. Kolejne słowa władcy wzbudziły dreszcze nawet u tych, którzy nie rozumieli ani słowa. Kapłani chwytali skrybów, jednego po drugim, za nogi i ręce, po czym wrzucali ich do ogniska. Sam jęknęła przerażona a O’Neill otworzył szeroko oczy ze zdumienia.
- Chryste – wyszeptał Ashmore – Oni palą ich na stosie....
- Dranie – wysyczał przez zęby Jack – Zacofane buce!
Słyszeli, jak ofiary gniewu władcy jeszcze tylko chwilę krzyczeli przeraźliwie i po czym umilkli skwiercząc w płomieniach. Samantha odwróciła się przerażona tym widokiem i oddychała ciężko. Wspomnienie płomieni ogarniających jej ciało odżyło teraz z ogromną siłą. Przeżycie psychicznych tortur tkwiło w niej jeszcze głęboko zakorzenione. Cała dygotała, miała łzy w oczach i walczyła z traumatycznymi wizjami podobnego cierpienia. O’Neill dostrzegł jej zachowanie, pochylił się nad nią i wziął jej twarz w dłonie obracając w swoją stronę.
- To nie dotyczy ciebie! Nie ma tu płomieni, nic ci nie grozi, rozumiesz? – patrzył na jej spoconą twarz,przechodziła pełną reakcję lękową – Jesteśmy przy tobie.... Nie jesteś sama.
- Już mi dobrze – wyszeptała – Te krzyki mnie przestraszyły, wróciły przykre wspomnienia. Już mi lepiej....
Daniel patrzył zaniepokojony na Sam i jak walczyła z całym tym stanem lękowym. Rozumiał doskonale, że trudno jest wyrzucić takie wspomnienia z pamięci na zawołanie.
- Dobrze – skinął głową Jack – Skupmy się. Co robimy?
- Poczekajmy, aż ten tłum się rozejdzie. Inaczej nas zlinczują – skwitował Daniel
- A ja uważam, że powinniśmy tam iść właśnie teraz – odparł O’Neill
- Co?! – obaj, Daniel z Ashmore’m syknęli zaskoczeni
- To szaleństwo – przyznała rację Samantha, jej głos jeszcze drżał
- Coś mi mówi, że wręcz odwrotnie – zaprzeczył O’Neill
- To samobójstwo ! – pisnął zdruzgotany Daniel
- Z całym szacunkiem, sir, ale to samobójstwo – dodał Ashmore
- Mylicie się – skasował ich tym stwierdzeniem i wyprostowując się zaczął schodzić w dół. Daniel próbował powstrzymać go i złapać za rękaw munduru ale nie zdołał
- Niech to szlag! – parsknął zdumiony Ashmore, wyciągnął broń i ruszył za nim
- Oszalał! – wystękał sparaliżowany Daniel
- Możliwe – przyznała Samantha – Ale teraz potrzebuje naszej pomocy. Chodźmy! Będziesz tłumaczył.
- Ale... Ja nie znam dobrze tego języka! Tylko kilka sformułowań i do tego nie wiem, jak je wypowiadać! – zdołał tylko przełknąć to oświadczenie i został wyciągnięty za kapotę w stronę marszu pozostałych. Kiedy zrównał się z resztą towarzyszy, cicho powiedział sam do siebie – Nic nie wytargujesz....
Wejście obcych przybyszy wzbudziło falę zdumienia. Tłum umilkł zaskoczony a postać migająca nad tronem pochyliła się do przodu, jakby chcąc lepiej przyjrzeć się intruzom. Kilku wojowników rzuciło się instynktownie do ataku w obronie swego pana ale O’Neill i reszta drużyny wycelowali w nich lufy swoich karabinów.
- Jesteśmy martwi – mamrotał Daniel
- Łatwo nie sprzedamy swoich skór, dr.Jackson – zapewnił wojowniczo Ashmore.
Obcy podeszli do tronu i ustawili się przy nim w rzędzie. Choć strach zżerał każdego z nich od środka z pewnością O’Neill nie dał tego po sobie poznać. Wojownicy podchodzili coraz bliżej, warczeli groźnie i syczeli, jak groźne i wyprężone zwierzęta, które za chwilę zadadzą swoim ofiarom śmiertelny cios. W języku tutejszych, komenda wydana wojownikom przez świetlistego władcę, brzmiała dokładnie tak samo – jak warknięcie. Tubylcy wycofali się posłusznie na bezpieczną odległość.
- Nie rozumiem ani słowa – wyszeptał Daniel jakby chcąc się wytłumaczyć, gdyby coś poszło nie tak. Tłum wznosił wrzask z siłą huczącego wodospadu, przyprawiając ludzi nie przyzwyczajonych o szum w uszach. Siedzący na tronie nakazał ciszę. Jego spojrzenie, chociaż przekazywane przez projekcję, było przejmujące i przenikało do szpiku kości.
Cisza zapadła wedle życzenia prawie natychmiast. W płomieniach ogniska dało się słyszeć jeszcze skwierczące resztki nieszczęśników spalonych w gniewie władcy. Oczy projekcji miotały co jakiś czas jaskrawe błyski z czarnej ich głębi, jakby migotały gwiazdy na nocnym niebie. Budziło to respekt i dawało brak pewności siebie. Jack widział dopalające się resztki skrybów i skupił wszystkie myśli na rozmowie, jaką zaraz przeprowadzi. Władca ze zdumieniem przemówił do śmiałków, którzy odważnie stanęli przed nim.
- Qui quo se pasa? – usłyszeli a O’Neill wyczekująco spojrzał na Daniela, który zmarszczył czoło szukając odpowiedzi. Jedyne,co przyszło mu do głowy to jedno słowo, które wymówił w nadziei, że wszystko rozwiąże
- Shabe...
O’Neill spojrzał na doktorka z lekkim zaskoczeniem ale nie tak wielkim, jak sama postać holograficzna. Obraz zafalował i było widać jak oczy otworzyły mu się szeroko ze zdumienia.
- Co mu powiedziałeś? – spytał cicho Jack
- Nie jestem pewien – odparł skupiony Daniel z głową zadartą do góry i czekając na rezultat
- Nun, se qui pasa ka’to’ri ? – padło kolejne pytanie
- Tauri – powiedział Daniel dobitnie, akurat to słowo zrozumiała cała grupa. Hologram wydał westchnięcie i jakąś nieokreśloną nutę zagubienia w głosie. Kiedy przemówił ponownie nie było potrzeby tłumaczyć słów
- Jestem Stwórca – usłyszeli, chociaż z trudem i wolno było to powiedziane, jakby szukając tego języka w zakamarkach pamięci.
Daniel jęknął zdumiony i spojrzał na kolegów. Jack również nie ukrywał swojego zaskoczenia, ale zdecydowanie było mu to bardziej na rękę.
- Witajcie! – pozdrowił niespodziewanie z uśmiechem na twarzy, tłum patrzył na to zdezorientowany i tylko wytrzeszczając oczy, kompletnie nie rozumiejąc intencji swego pana.
- Jestem Stwórca – powtórzył hologram, jakby nie będąc pewnym, czy został dobrze zrozumiany
- Taki mały kompleksik wyższości? – zapytał Jack z zawadiackim grymasem na twarzy
- Jack, przestań. Nie drażnij go – szepnął Daniel
- Nie powinieneś kpić z mojej władzy. To ja dałem ci początek – usłyszeli silny głos rozchodzący się echem w jaskini.
- A jednak, kompleksik – stwierdził O’Neill – Nie lubię frustratów, tylko z nimi kłopoty.
- Przybyliśmy tu aby odnaleźć naszych przyjaciół – pospieszył z wyjaśnieniem Daniel, zanim żarciki Jack’a narobią im większych kłopotów – Kiedy nam ich oddasz odejdziemy i nie będziemy cię niepokoić.
- Nie oddam – powiedział dobitnie
- To mamy mały kryzysik – stwierdził błyskotliwie Jack
- Musimy ich odzyskać. Znaczą dla nas bardzo wiele – kontynuował niestrudzenie Daniel
- Nie mogę ich oddać – stwierdził Stwórca wyraźnie łagodniejąc na twarzy. Patrzył na Jacksona wyraźnie przyjaźnie i jakby znając jego intencje, myśli, wspomnienia, wiedząc o nim wszystko. Zapewne tak było.
- Dlaczego? – zdziwił się Daniel
- ...ponieważ uciekli – odparł hologram
Jackson odetchnął z wyraźną ulgą, ponieważ obawiał się już ich uśmiercenia w jakimś rytualnym obrzędzie.
- Kobiety....Mężczyźni. Z jakiej planety przybyliście? – spytał przyglądając się im uważnie
- Nazywamy ją Ziemia – powiedziała Samantha
- Pójdziecie ze mną stwierdził i za nim ktokolwiek zdążył zaprzeczyć, okryła ich jaskrawa poświata. Władca przetransportował ich innego pomieszczenia. Tłumowi kazał się rozejść a sam zdematerializował się w sali oddawanego mu kultu. Tron z kamienia opustoszał.



- Spójrz na nich...
- Są tacy podobni do swoich przodków... oprócz tego z symbolem na czole...
- Są tacy niewinni. Ich dziedzictwo drzemie głęboko w umysłach, przekazywane z pokolenia na pokolenie. Odziedziczyli tę niewinność i chęć poznania prawdy o swoim pochodzeniu.
- Jesteś zadowolony z ich wizyty?
- Wzruszony... Przyjrzyj się im dokładnie. Jasne i ciemne włosy, jasne i ciemne oczy, wzrost średni i wysoki. Wielobarwność skóry... Kiedy tak stoją dumnie w szczelinie czasu, bezbronni i prawie tacy, jak na początku, napawam się ich sukcesem. Tyle przeszli, tyle lat minęło, tyle tysiącleci, ale przetrwali. Choć są bezradni i zagubili całą wiedzę przekazaną im w dziedzictwie, są dociekliwi, poszukujący, odważni.
- To prawda. Widzieli historyków spalonych na stosie. Nie ulękli się groźby śmierci. Wyszli odważnie przed twoje oblicze.
- Lękają się ale umieją ukryć i przezwyciężyć strach. Bardzo szlachetne cechy. Waleczność.... To,co trzymają w dłoniach, jest pewnie bronią, choć prymitywną. Zneutralizuj ją.
- Oczywiście. Już nie ma po niej śladu. Dziwne, że nie rozwinęli bardziej percepcji pozazmysłowej.
- To nadejdzie z czasem. Porównaj ich do naszych zacofanych podopiecznych. Przerastają ich rozwojem tysięcy lat. Wydają się, temu stojącemu nisko w rozwoju ludowi, bogami i istotami wszechmocnymi. A jednak są słabi, niepozorni, delikatni i kruchej postury. Łatwo ich zranić i zabić. Dla nich my jawimy się jako bogowie...
- Obudzimy ich?
- Oczywiście. Porozmawiamy, jak ojciec ze swymi dziećmi...

Zawieszeni dotychczas w szczelinie czasoprzestrzennej, unoszący się w powietrzu, byli jak woskowe figury w muzeum. Wolno opadli na ziemię i odzyskali świadomość. O’Neill chwycił za karabin ale nie miał żadnej broni. Dziwne uczucie „szczeliny” sprawiło, że poczuli się jak wciągnięta taśma w magnetowidzie. Mieli broń w dłoniach a po chwili , która okryła ich niczym gęsta, świetlista mgła, stali z pustymi rękoma. Wnioski szybko się nasunęły. Jack wbił w obcych groźne spojrzenie ale nie oponował. Liczyła się przede wszystkim dyplomacja.
Stwórca zbliżył się do nich prawie bezdźwięcznie, jego biała szata falowała delikatnie, miał długie, srebrne włosy lśniące w blasku otaczającej go poświaty. Zdawał się być duchową formą życia, choć pewnie materialne byty były w stanie go dotknąć i poczuć namacalnie. Tkanina obcego lśniła w świetle niczym obsypana brokatem. Robił duże wrażenie na tubylcach, ale na przybyszach szczególnie.
- Witajcie, bracia i siostry – powiedział to głosem łagodnym ale jakby niknącym w pustce i powracającym ponownie jako echo. Drużyna stała oniemiała nie mogąc pojąć złożoności i ogromnej odmienności tego istnienia. – Wybaczcie to porwanie, ale tu będzie wam lepiej rozmawiać.
- Kim ty jesteś? – spytał Jack, jego czoło było bardziej zmarszczone, niż dotychczas.
- Jestem Stwórcą – podał niezmienną odpowiedź
- Ta, ta, ta.... To już słyszeliśmy. Ale, kogo reprezentujesz? Skąd pochodzisz?
Twarz obcego była jaskrawa i blada, oczy ziały głęboką czernią ale pomimo tego na jego obliczu można było wychwycić niewielki uśmiech, który się nasuwał z powodu prostoty pytania.
- Jesteśmy waszymi dalekimi przodkami, praojcami, którzy dali początek waszemu gatunkowi. Daliśmy wam życie, wiedzę, dziedzictwo. To wszystko nosicie w sobie, zapisane głęboko w zakamarkach waszych umysłów. Choć, na przestrzeni wielu lat ewolucji, zapewne utraciliście zdolność korzystania z tej wiedzy i zapisów.
- DNA ... – wyszeptała Samantha – To jest nasz zapis, kod komputerowy z wszystkimi danymi na nasz temat.
- Tak to nazywacie – przyznał obcy
- Jak dawno podarowaliście nam tę wiedzę? – zapytał ciekawy Daniel
- To było bardzo dawno temu, kiedy mieszkaliśmy razem z wami w jednym układzie słonecznym. Jesteśmy tam niezwykle rzadkimi gośćmi. Ja sam nie odwiedzałem go jeszcze, ale moi towarzysze byli tam i opowiadali o waszej historii. O postępach. O kataklizmach trawiących wasze światy. O wojnach i zupełnej martwocie niektórych planet. O śmieci i narodzinach gwiazd, planet, księżyców.... Odwiedzamy was co jakiś czas, aby przyjrzeć się zaistniałym zmianom.
- W jaki sposób ? – Samantha była ciekawa, z punktu widzenia technologii, takiego fenomenu.
- Co jakieś 75000 lat waszego, ziemskiego czasu, przybywa do waszego układu słonecznego planeta, która gości w nim przez kilka lat, zwana Wędrowcem. Jej nazwa bierze się z tego, że ma długą drogę do pokonania, zanim was odwiedzi. Przecina orbitę w układzie waszych planet. Z powierzchni waszej planety widać byłoby ją przez dzień i noc, jako olbrzymią tarczę zakrywającą wiele nieba.
- W którym miejscu układu słonecznego? – Samantha nie dawała za wygraną – To wpłynęłoby na niesamowite zakłócenia grawitacyjne, doprowadziłoby do katastrofy, albo potężnego zderzenia z jakąś planetą. Całe znane nam życie przestałoby istnieć!
- Ta planeta nosi również nazwę Planety Śmierci – zgodził się
- Czyli, czeka nas wielkie, kosmiczne bum, o ile prędzej sami się nie pozabijamy i nie zniszczymy? – wydedukował Jack
- Tak by można sądzić – poparł obcy
- I godzicie się na to? – zdziwił się Daniel
- Nie mamy wpływu na ruchy gwiazd, mają swoje tory wędrówek i nie wolno ich zakłócać. Bo ich ruchy są zaplanowane dokładnie. Moi bracia zajmują się wszystkimi istotami, jakie napotkają w swej wędrówce. Także i w waszym układzie.
- Jak wielki jest Wędrowiec? – zainteresowała się Samantha
- Wielki, trudno pojąć jego majestat i istnienie.
- Biorąc pod uwagę dane astrometryczne, koncentracja takich ciał w jednym układzie jest fizycznie niemożliwa!
- Wędrowiec wzbudza strach i przerażenie. Ale niesie ze sobą konieczne zmiany i odmienia oblicze światów.
- Co za egoizm – parsknął Jack – Nic was nie obchodzą ci,co akurat sobie żyją w takim układzie?
- Opiekujemy się nimi. Nie są sami.
- Wygodna odpowiedź.
- Miejsce Wędrowca przypada akurat pomiędzy czwartą a piątą planetą waszego układu – wyjaśnił Stwórca
- Pomiędzy Marsem a Jowiszem – wyjaśniła Sam – Obecnie jest tam pas asteroid. Naukowców zawsze zastanawiało, jakie jest ich pochodzenie i czemu pomiędzy tymi dwiema planetami jest tak wielka przestrzeń, jakby pozostałość po orbicie innej planety.
- Ty wiesz – obcy skierował na Daniel swoje oblicze i tajemniczo oświadczył
- O czym? – spytał zakłopotany i spojrzał na przyjaciół, którzy wbili w niego swoje badawcze spojrzenia.
- Wiesz, jak to się stało. Wiesz o dalekim pochodzeniu swego gatunku. Widziałeś ślady, ślady i dowody.
- Niby skąd? – był doprawdy zmieszany
- Masz ten zapis zakodowany w sobie. Ktoś ci go podarował. Spotkałeś się z naszymi braćmi, dali ci zapis historyczny wydarzeń bliskich losom twojej rasy. Pamiętasz?
- Nie wiem, jak.... – zająknął się
- Pamięć była jednym z naszych darów. Widocznie ją też zatraciliście na przestrzeni wieków...
- Danielu? - Jack spojrzał pytająco na chłopaka
- Nie mam pojęcia, o czym on mówi....
- Zajmujesz się badaniem historii? – zapytał Stwórca
- T – tak – przyznał
- Dziedzictwo pamięci jest dla nas bardzo ważne, najważniejsze. To, że badasz historię nie jest przypadkowe. Posługujesz się innymi językami i szybko je przyswajasz?
- To prawda.
- To właśnie jest dziedzictwo pamięci. Podświadomie czujesz, że zostałeś do tego powołany?
- Chyba można tak powiedzieć – przytaknął zakłopotany
- Prowadzisz swoich ziomków drogą nieznaną, ku poznaniu. Wyznaczasz im kierunek, dajesz współrzędne wędrówki. Jesteś dla nich bardzo ważny.
Jackson nie odpowiedział ani nie skomentował zasłyszanych słów. Nie chciał wprawiać Jack’a w jeszcze większe zakłopotanie. Przecież, to on dowodził, jemu należy się prym w prowadzeniu rozmów i negocjacji. Jakby czując, o czym teraz myśli Daniel, O’Neill ostrożnie wpasował się w dialog wielkich i potężnych istot z maluczkimi.
- Możemy przejść do rzeczy? Dziękujemy za lekcję historii i uświadomienie nam, jak bardzo jesteśmy .... – szukał przez chwilę słowa odpowiedniego na tę okoliczność - ... zacofani. Chcieliśmy zapytać cię, „Stwórco”, czy masz na tyle władzy, aby wskazać nam miejsce pobytu naszych ludzi?
Obcy milczał dłuższą chwilę wpatrzony gdzieś ponad ich głowami. Zdawał się koncentrować na miejscu, w którym przebywały Canberra i Graves.
- Wiem, gdzie są. Szukają was w świątyni. Jeśli chcecie, mogę was odesłać do nich. Chciałbym wam jeszcze tyle przekazać, o tyle was zapytać, wymienić wasze doświadczenia z naszymi. To niepowtarzalna okazja dla naszych ras....
- Doceniamy tę dociekliwość – stwierdził Jack – Ale wolimy wracać.
- Poczekaj, Jack – Daniel nie mógł sobie odmówić aby tej okazji nie wykorzystać – To szansa na poznanie potężnej rasy. Dowiemy się, do czego służy ten wirujący dysk.
- Nie tym razem, Danielu. To misja ratunkowa – odparł zdecydowanie
- Chociaż spróbujmy – nalegał, dociekliwość młodego naukowca brała górę nad wszystkim – To okazja do uzyskania odpowiedzi na wiele pytań dotyczących rasy ludzkiej...
- Możemy tu wrócić i dokonasz dalszych badań, O.K ? Teraz musimy wracać.
- Nie.
O’Neill wolnym ruchem obrócił głowę w jego stronę i spojrzeniem pełnym zdumienia okazał swoją dezaprobatę.
- Słucham?
- Zostaję – oświadczył Daniel z wymowną miną.
Jack spojrzał na czubki swoich butów aby skryć swoje niezadowolenie i zyskać na czasie dla wymyślenia takiego oświadczenia, którego Daniel nie odeprze.
- Jesteś pewien, że tego chcesz? Nie zostawiam swoich ludzi z oddziału.
- Niech zostanie. Nie stanie mu się żadna krzywda – zapewnił obcy
- Mam ścisłe zasady postępowania na obcym terenie – uśmiechnął się zakłopotany i zarazem wkurzony postępowaniem Jacksona – Nie zostawiamy ludzi, wszyscy razem powracają do bazy. Ten naukowiec i wybitny lingwista, który tak was zachwycił, jest pod moją opieką. Moim zadaniem jest doprowadzić do powrotu ich wszystkich, choć czasem nie powracają wszyscy z nas, bo już ich nie ma....
- Jeden z oficerów zginął niefortunnie w skutek działania tego niszczycielskiego wiatru – dodała Samantha
- Tak, wiem. Krew waszego brata krzyczy do mnie z ziemi – potwierdził tajemniczo obcy.
- Jack, nic mi nie będzie – zapewnił Daniel – Idźcie po Canberrę i Graves. Kiedy ich znajdziecie Shabe odeśle mnie do domu.
O’Neill toczył prawdziwy bój z własnym doświadczeniem i tym, co podpowiada mu intuicja. Wreszcie podjął ostateczną decyzję.
- Dobra, to twoja skóra i twój tyłek – burknął – Sam o nim decydujesz. Odeślesz nas, obcy?
- Oczywiście.
- Teal’c, Carter, Ashmore za mną. Danielu? – spojrzał na chłopaka – Życzę owocnej współpracy.
- Dziękuję, Jack – cicho odparł i poprawił okulary.
- O’Neill, może ja zostanę z Danielem Jacksonem dla pewności? – spytał Teal’c
- Danielu? – Jack czekał z pytającym wyrazem twarzy
- Dam sobie radę – zapewnił
- No, dobra. Kiedy trafi nam się ten wściekły tłumek w świątyni wolałbym mieć ciebie u swego boku, Teal’c.
- Rozumiem – Jaffa skłonił głowę
- Możemy już, Shabe? – zapytał Jack, po chwili poczuł ogarniające go ciepło i jaskrawa mgła przysłoniła oczy, wszystko dookoła znikło...


Świątynia świeciła pustkami kiedy zdołali się zmaterializować. Cała czwórka uważnie rozejrzała się po zakamarkach budowli. Lufy karabinów kierowały się we wszystkie, możliwe strony. Chowając się za filarami wolno cofali się do wyjścia. Słyszeli tylko własne oddechy i ciche szmery butów. Nic poza tym. Jedynie szelest piasku pędzonego powiewami lekkiego wiatru. O’Neill opuścił wolno karabin i odezwał się cicho
- Chyba impreza się skończyła..
- Ciekawe, jak długo nas nie było? Pewnie nie chciało im się czekać aż nas oddadzą. Ognisko zgasło, tak samo pochodnie – ocenił Ashmore.
- To sugeruje kilka godzin – dodała Sam, widziała ciągły niepokój na twarzy Jack’a. Jakże inaczej teraz wyglądał. W domku, nad jeziorem, był taki promienny i uśmiechnięty, a teraz z kamienną twarzą śledzi otoczenie i gryzie się z myślami. Za wiele na raz, za dużo w jednej chwili. Utrata jednego człowieka przyprawiła go o niezadowolenie. Ciągłe szukanie reszty grupy, no i upór Daniela....Był wkurzony. No i bał się o nią, o Samanthę Carter, pragnąc obronić wszystkich za wszelką cenę.
Wyszli ostrożnie na zewnątrz obserwując okolicę, kryjąc się w cieniach i wyłomach skalnych.
- Nie widać nikogo – zameldował Ashmore – Może ten cwaniak nas wrobił?
- Nie wydaje mi się – ocenił Teal’c ze stoickim spokojem – Zachowywał się raczej uczciwie.
- Ale dziewczyn jak nie było, tak nie ma – Jack skłonił się ku braku zaufania Ashmore’a.
- Tam, w tych krzakach – wskazał Samantha jakiś ruch na obrzeżu lasu.
- Może to one – przytaknął O’Neill i zbadał okolicę lornetką, ale niczego nie dojrzał – Dobra, idziemy tam. Pewnie też się ukrywają. Miejcie oczy dookoła głowy.
Wstali z klęczek i ostrożnie podbiegli do wysokich, masywnych drzew. Skorzystali z tej osłony i rozproszyli się aby posuwać się niezauważenie. Ale okolica zdawała się być wymarła.
- Pułkowniku? – Ashmore przemówił przez radio – te dzikusy mogą zaskoczyć nas właśnie w lesie. Trochę mnie przegonili ostatnio i potrafią się nie licho ukryć w tych krzaczorach, potem wyskoczą jak spod ziemi.
- Nie zdziwiłbym się. Te chaszcze kryją jeszcze nie jedną tajemnicę – przyznał Jack
Okolicę zalały gwałtowne ciemności. Nagle, w jednej chwili, zapadł głęboki mrok. O’Neill zasygnalizował, żeby stanęli w miejscu. Ciemności nie sprzyjały poszukiwaniom. Samantha stanęła tuż obok niego i prawie zetknęła się z nim plecami, cicho zasugerowała
- Musimy znaleźć schronienie przed nocą. To poszukiwanie nie ma sensu w tych warunkach.
- Fakt – dał znak, aby zebrali się bliżej niego i ukucnęli w kręgu, trzeba było coś szybko postanowić – Podejrzewam, że właśnie teraz zaatakują. Czekali tylko, aż zajdzie słońce.
- Wrobiono nas. Miałem rację – oświadczył Ashmore
- Co to było?! – Sam odwróciła się gwałtownie i skierowała lufę karabinu w gęstniejący mrok
- Noktowizory – rozkazał O’Neill i założył okulary na nos bacznie przyglądając się chaszczom, ale nie dostrzegł niczego niepokojącego. – Cholera, gdzie one są?
- Może tubylcy dopadli je pierwsi? – zasugerował Teal’c
- Może....
Wolno ruszyli znaną im ścieżką do sanktuarium z wirującym dyskiem. To było najlepsze schronienie na obecną chwilę. Po kilku minutach marszu nocną ciszę przeciął świst i coś przemknęło tuż obok ucha Sam wbijając się w pień drzewa ze chrzęstem. Zanim zdołała pomyśleć, co się stało, kolejną rzeczą, jaką zarejestrowała było walące się na nią ciało. Najpierw chciała panicznie się bronić sądząc, że to jeden z tubylców. Po sekundzie dotarł do niej sens wypowiadanych słów i ich stanowczość
- Padnij! Na ziemię!
O’Neill i reszta automatycznie padli na chropowatą ściółkę, ostrą jak szczotka ryżowa. Ale zachowawczość się opłacała, gdyż grad zabójczych strzałek świsnął im nad głowami.
- Chryste, co to jest?! – krzyknął Ashmore
- Canberra?? – wydyszała zdumiona Samantha i zdjęła okulary – Nareszcie....
- Nie podnoście się! – krzyknęła Harriet i miała rację, porcja zatrutych pocisków kolejny raz przecięła powietrze
- Canberra! Jesteś cała?! – zawołał O’Neill, o kilka metrów dalej
- Tak! W porządku! – odpowiedziała chowając głowę przed ostrymi pociskami
- A Graves?! – zawołał
- Nic mi nie jest, sir! – odpowiedziała mulatka
- Świetnie – uśmiechnął się i spiorunował pocisk, który śmignął mu tuż obok ramienia.
- Powybijają nas, jak kaczki na strzelnicy! – zawołał Ashmore
- Siedźcie cicho! Tym nawoływaniem zdradzamy swoją pozycję! Zaraz sobie darują – powiedziała spokojnie Canberra i faktycznie, po kilku minutach ucichło. Plemię dało za wygraną i wycofało się na jakiś piskliwy znak do odwrotu. Samantha wstała z ziemi i uśmiechnęła się do Harriet.
- Myśleliśmy, że już po was...
- Witamy nasze zguby – podszedł O’Neill oczyszczając się z kłującego igliwia.
- Wpadliśmy po szyję w [beeep]... – wydyszała Canberra – Te warunki zupełnie nas zaskoczyły. Straciliśmy Rismo...
- Tak, wiem – cicho oświadczył – Musimy wracać do wrót zanim tamci nie wymyślą, jak nas zgnoić. Czas nagli.
Ruszyli szybko i nerwowo w stronę doliny z wrotami, tempo marszu było ostre. Szybko dotarli do miejsca przejścia a Canberra tylko wpatrywała się w plecy Jack’a nie śmiąc zapytać, co się stało z Danielem i gdzie jest. Teal’c obserwował bacznioe okolicę podczas wybierania symboli na urządzeniu sterującym. Kiedy Harriet obtarła twarz zostawiła na niej smugi krwi. O’Neill dostrzegł te ślady w półmroku, wziął jej dłoń do ręki i obejrzał. Więc to ona walczyła z obejmami na dłoni. Bez słowa dał jej znać, że jest zaskoczony jej poświęceniem i wolą walki. Ale przecież już to widział, jak zrywała łańcuchy w wielkiej desperacji i z ogromną siłą. A ona miała wyrzuty sumienia z powodu nieudane misji. Z tego, że wszystko poszło nie tak.
- To musiało boleć – zauważył
- Nic takiego, zagoi się – powiedziała zmieszana
- Carter? Dzwonimy do domu...
- Tak jest....
Sam wybrała kombinację symboli z sekwencją powrotną do bazy. Okolicę rozjaśniły migające błyski energii w błyszczącym kręgu. I wtedy wszyscy usłyszeli przeraźliwy skowyt w powietrzu. Jaskrawy błysk przeszył okolicę, niczym gigantyczna iskra wyładowania elektrycznego. Grzmot ogłuszył ich dokumentnie i zmroził serca.
- O, nie! Tylko nie to! – krzyknął Jack
- Szybko, do wrót! – Samantha ruszyła pędem tuż za Ashmorem i Teal’ciem. Obaj przeszli horyzont zdarzeń. Poczekała na pozostałą trójkę.
Kolejna błyskawica uderzyła dosłownie o centymetry od Harriet i Jack’a. Wydawało jej się, że czas staje w miejscu, zamiera, jakby ktoś zrobił pauzę na oglądanym filmie. Poczuła skurcz mięśni, który powalił ją na podest prowadzący do wrót. Widziała, jak biegną w jej stronę, jak ogień rozpala okolicę i oblewa jaskrawym blaskiem wszystko dookoła, jak Canberra i reszta padają zniewoleni paraliżującym skurczem mięśni. Drętwieją i sztywno układają się na ziemi.
- NIEEEEEEEE !!!! – z jej gardła wydobył się przerażający krzyk.
Leżą bezwładni i nieprzytomni obok dołu rozdartej ziemi, którą zaorał piorun. Nie mogła się ruszyć aby im pomóc, nie mogła nic zrobić. Potężna siła wdarła się z impetem do miejsca ich pobytu. Samantha widziała, jak jej i innych ciała zamieniają się w krwawiącą ranę, a potem odpada od kości i ulatuje w powietrze. Zdziwiona, że jeszcze żyje, patrzy na dłonie i chce osłonić twarz ale i one po chwili odpadają, jak i reszta kończyn. Uderzają w nią szczątki przyjaciół i wtedy ogarnia ją ciemność, zupełna pustka i nicość. Demoniczne wycie ucichło... Wszystko zniknęło....

***

C.D.N
  • 0
Marines nie umierają nigdy, jedynie idą do piekła się przegrupować!

#3 Harriet Canberra

Harriet Canberra

    Kapral

  • Użytkownik
  • 182 postów
  • MiastoUkład czarnego słońca

Napisano 12.08.2005 - |13:16|

- Chciałabym, aby ta chwila trwała wiecznie – powiedziała Samantha wtulona w ramiona Jack’a.
Otworzył szeroko oczy i nagle zatrzymał się w miejscu przerywając swobodny tan. Rozejrzał się dookoła zdumiony i bardzo zdezorientowany. Zwolnił chwyt i zostawił Samanthę na środku pokoju samą, zrobił kilka kroków wzdłuż rozglądając się niespokojnie. Wyglądał na kogoś, kto nasłuchuje albo czeka na kogoś.
- Co się dzieje? – Sam zmarszczyła czoło
- Nie wiem – wyszeptał i przeczesał włosy palcami – Mam wrażenie, że przed chwilą byliśmy gdzieś indziej, na innej planecie... Niczego nie pamiętasz?
- Nie – stwierdziła uśmiechając się raczej nerwowo – Jack, byliśmy tu cały czas. Nigdzie nie wychodziliśmy, tańczyliśmy.
- Nie, to nie to – rozglądał się wyraźnie zagubiony, nie mógł się odnaleźć w nowej sytuacji – Coś z nami zrobił...
- Kto?
- Shabe...
- Jack, o czym ty mówisz? Nic z tego nie rozumiem!
- Właśnie widzę – potarł brodę w geście zakłopotania – Ale , jeśli mam rację to zaraz podjedzie samochód i wysiądą z niego Teal’c i Daniel – wskazał okno i ścieżkę w lesie. Czekali dobrych kilka chwil ale nic takiego się nie wydarzyło.
- Co to było? – Sam podeszła do niego z troską w oczach – Sen? Jakieś wspomnienie?
- Nie, to było rzeczywiste – zaprzeczył – Znasz mnie, ile razy fantazjowałem?
- Fakt, o to nie można cię posądzić – przyznała – Opowiedz, co się stało?
- Byliśmy wszyscy w misji ratunkowej. Kiedy wracaliśmy, także ty i Canberra, dopadł nas jakiś miejscowy kataklizm – trzymał się za głowę i starał sobie przypomnieć wszystkie szczegóły – Teal'c i Ashmore zdołali przejść przez wrota, ale my nie.... Daniel...Daniel, on został aby pogadać z jakimś ważniakiem. On coś z nami zrobił.. Teraz wszystko się pomieszało.
- Skoro ja tam byłam, dlaczego nic z tego nie pamiętam, jedynie ty? – spojrzała na niego bardzo uważnie, jej analityczny umysł już szukał teorii.
- Nie wiem – rozłożył bezradnie ramiona i spojrzał przez okno wyczekując samochodu.
- Skoro tak jest, w co trudno uwierzyć, to zapewne zostały zakłócone wydarzenia z naszej linii czasowej. Jedynie taka teoria nasuwa mi się w tym momencie. Albo to przypadkowa anomalia, albo ktoś ją zmanipulował – wydedukowała – A jeśli manipulował w linii czasowej, to musiał mieć ku temu poważny powód.
- Właśnie, chyba właśnie o to chodzi! – przyznał
- Ale, to nie ma sensu! Czasoprzestrzeń to sieć skomplikowanych układów, jak naczynia połączone. Jeżeli doszło do tego, że zostaliśmy w to zamieszani, wydarzenia uległy znaczącej zmianie, inne rzeczy też mogły się zmienić. Byłyby tego jakieś ślady. Niestety, nie dowiemy się tego bez telefonów i siedząc tutaj.
- To zagadkowe, prawda? – zamyślił się, ciągle czuł na sobie mrowienie skóry po porażeniu piorunem. A o rozlatywaniu się na kawałki nawet nie myślał. Dotknął bezwiednie powierzchni skóry, była na swoim miejscu. Samochód nie nadjeżdżał. Wszystko było nie tak...
- Rano wracamy do bazy – zdecydował – Dzieje się tu coś bardzo dziwnego...
- Uspokój się – poprosiła kiedy kolejny raz zobaczyła go wyglądającego przez okno i czekającego na samochód – Zachowujesz się jak dziecko czekające na otwarcie cukierni.
- Przepraszam, jestem .... zupełnie rozbity – spojrzał z niepokojem na jej zatroskaną twarz, podszedł aby ją przytulić – Serio, nic nie pamiętasz?
- Nie, absolutnie nic – wyswobodziła się z uścisku – Spakujmy rzeczy, skoro powinniśmy wracać. Im prędzej, tym lepiej.
- Teraz żałuję, że wyrzuciłem ten telefon.
- Mam nadzieję, że w bazie panuje absolutny porządek. Inaczej będzie z nami krucho. Możemy spodziewać się wszystkiego.
- Myślisz, że stało się coś złego?
- Oby nie – milczała chwilę zakłopotana, nie wiedziała , jak to delikatnie ująć – W przeciwnym razie może się okazać, że dobrze nam znany świat nie istnieje, a ktoś chce opanować go dla własnych korzyści i władzy...


- Witaj Harriet
Głos wydobywał się znikąd, otaczała ją mgła i pustka. Jednak trwała i czuła wyraźnie, że ma materialne ciało.
- Czy ja umarlam?
- Nie. Żyjesz. Jesteś u swojego Stwórcy, który stworzył ci obecne życie takie, jakie posiadasz, zadbał o ciebie...
- Jakieś jaja – uśmiechnęła się nerwowo i niepewnie rozejrzała dookoła. – Chociaż się pokaż. Przyzwoitość by tego nakazywała.
Nie było żadnej odpowiedzi słownej, jedynie pustka i chłód. Nie odbierała tego pozytywnie.
- Zawsze sama, zawsze tułacząca się. Bez korzeni, bez tradycji, bez rodziny i planów na przyszłość – usłyszała przed sobą głos, po chwili ukazała się jej postać w srebrzysto – białej szacie, o białych włosach i mglistej posturze unoszącej się w powietrzu.
- To fakt, skrócona wersja księgi życia Harriet Canberry. Ale muszę cię zmartwić. Moim stwórcą był jakiś pajac w czyimś laboratorium, który zrobił sobie eksperyment.
- Nie, moja droga. Istniejesz teraz dzięki mnie...
- Jak mam to rozumieć? – wykrzywiła zawadiacko głowę
- Znalazłaś się w innych czasach nie z własnej woli i przez przypadek.
- To prawda. Skąd wiesz?
- Jestem Stwórcą – odpowiedział obcy, jakby samo to już miało dać odpowiedzi na wszystkie pytania – To ja przeniosłem ciebie do tego stulecia.
- Drwisz sobie ze mnie? Albo mnie uwolnisz i dasz mi spokój, albo.... Unicestwij mnie i oszczędź podatnikom ich pieniędzy.
- Poznajesz go?
Spojrzała w bok i zamarła. Zobaczyła Daniela unoszącego się w powietrzu, jakby stał na niewidzialnym podłożu i patrzył przed siebie, zdawał się być niczym zamrożony w bryle lodu.
- Czy on....?
- Żyje. To jego projekcja. Goszczę go u siebie i pragnę dowiedzieć się wielu rzeczy o waszej cywilizacji. Kiedy wymienimy informacje, wróci do siebie...
- A ja? Do czego jestem ci potrzebna?
- Pamiętasz ten wypadek z nieudanej misji?
- Niekoniecznie – odparła ostrożnie
- Leciałaś w misji i aby ominąć przeszkodę w przestrzeni musiałaś gwałtownie skręcić swoim promem. Wpadłaś w anomalię i doszło do wybuchu temporalnego.
- Dokładnie nie pamiętam.
- Twój stateczek wpadł do strumienia czasoprzestrzennego i zrobił się bałagan. Wydarzenia się pomieszały i pozmieniały. Umieściliśmy cię w tym stuleciu dając ci pracę i relacje z ludźmi, zasługi i nadzieję na stworzenie związku. To taka forma rehabilitacji za straty, jakie poniosłaś, bo nie dostrzegliśmy anomalii i nie mogliśmy nic zrobić.
- To wasza sprawka? Moja kariera, służba, praca, posada w lotnictwie, zetknięcie z programem SGC? I ja mam w to uwierzyć?
- Nie musisz, zrozumiem twój sarkazm...
- Czego chcesz ode mnie? Po co ta szopka, demonstracja siły?
- Chciałem tylko z tobą porozmawiać. Za chwilę odeślę was oboje do waszego domu. O wszystkim zapomnicie.
- Dlaczego nie ingerujesz w nasz rozwój i losy cywilizacji? Czemu nie powstrzymasz nas przed krwawymi wojnami i samounicestwieniem? Czemu pozwalasz na to wszystko?
- Nikt z nas nie może ingerować w naturalny rozwój cywilizacji jaką stworzył, jaką napotkał, nie może nic zmieniać. To nie jest dobre. Zabronione. Odwieczne prawo wszechświata.
- Chcecie kiedyś się ujawnić? – spytała, ale było to dość dociekliwe pytanie, obcy zamilkł zaskoczony.
- Wzbudzasz moje zdumienie a to rzadka cecha dla nas. Podziwiam twoją inteligencję.... Przyprawia mnie o dumę.
- I co teraz? – rozłożyła ramiona bezradnie – Umarłam na tej planecie, czy nie?
- Wracacie do domu. Nie będziecie pamiętać tego spotkania.
- Ale....
Wszystko się rozpłynęło i przestało istnieć. Ogarnęła ją ciemność, pustka i cisza. Jak pierwotny sen w łonie matki....


Harriet spojrzała na napisany tekst z odbytej służbowej misji. Ostatnie zdanie zadźwięczało w jej uszach niczym echo odbite od ścian jaskini. Słowa „Misja zakończona sukcesem” nie pasowały jej, czegoś im brakowało. Nie dawały satysfakcji.
Zdecydowała o wysłaniu go do generała. Wyłączyła komputer i wstała aby rozprostować kości. Cały czas miała wrażenie, że o czymś zapomniała. Nie umiała jedynie tego sprecyzować. Postanowiła iść do stołówki, wzięła kawę i drobną przegryzkę: cisteczka zbożowe z rodzynkami. Kiedy łyk kawy rozgrzał jej gardło i mile połechtał podniebienie, wzięła głęboki wdech, zamknęła oczy i chciała odegnać narastający ból głowy. Ktoś klapnął na krzesło tuż przed nią z kupą papierów w ręku, po czym zapytał melodyjnie:
- Można?
- Jasne – odparła, to był Daniel z tłumaczeniami, starała się skupić wzrok na jego twarzy ale kłopoty z ogniskową były dość wyraźne.
- To doprawdy fascynujące. Te materiały mają tyle informacji, że nie wiem od czego zacząć i jak to poskładać – rozłożył ręce i uśmiechnął się zafascynowany. Jak zwykle wtedy, gdy jakaś staroć pochłaniała jego uwagę.
- Cieszy mnie, że mogłam dać ci tyle radochy tymi szpargałami – powiedziała i zamilkła zamyślona, co niezaprzeczalnie zwróciło jego uwagę. Odłożył kartki na bok i spojrzał uważnie na kamienne oblicze Canberry.
- O co chodzi?
- Mam uczucie, że o czymś zapomniałam. Czuję się przez to jakaś .... niekompletna, jakaś pusta i bezbronna. Nie wiem, o co tu chodzi.
- Nie wiem, co powiedzieć – odparł zmieszany – Musisz podziękować Ashmore’owi. Spisał się doskonale! Wspaniały materiał zdjęciowy! – ocenił odbitki i wydruki obrazów komputerowych.
- Dobrze, przekażę mu – obracała kubek z kawą w palcach i wpatrzyła się w jego ciemną zawartość
- Coś cię wyraźnie gnębi – ocenił i zmarszczył czoło.
- Samotność – dodała – Jakaś obawa, ale nie wiem o co... To skomplikowane – machnęła ręką zrezygnowana – Nie będę cię zanudzać.
Do stołówki wszedł Jack O’Neill a tuż za nim Samantha zaniepokojona tym, co zastanie. Jack rozejrzał się dookoła z uwagą i wyłuskał parę siedzącą przy stoliku. Energicznie podszedł do nich i zapytał:
- Cześć, dzieciaki! Dobrze się czujecie?!
Oboje, Harriet z Danielem, unieśli wzrok na dziwnie wyglądającego przybysza.
- Dobrze – odparła Canberra i posłała pytające spojrzenie doktorkowi, który jeszcze bardziej zmarszczył brwi i obejrzał się na krążącego po stołówce O’Neilla, sprawdzającego każdy szczegół.
- Sam, o co tutaj chodzi? – Daniel spytał stojącą cicho Carter
- Sama dokładnie nie wiem, ale pułkownik twierdzi, że pamięta coś innego, niż wszyscy.
- Co wy tam piliście? – spytała Canberra mając na uwadze ich wspólny wypad nad jezioro.
- Canberra, co robiłaś w ciągu ostatnich 24 godzin?! – wycelował w nią palcem
- Coż, byłam w misji rozpoznawczej, zbierałam materiały dla Daniela
- Właśnie! – krzyknął, aż wszyscy podskoczyli zaskoczeni jego zachowaniem – A ty, przyjechałeś z Teal’ciem i zabrałeś nas do bazy, aby odszukać drużynę Canberry!
- Nie. Ostatnie kilkanaście godzin spędziłem nad tłumaczeniami, które sprowadziła drużyna Canberry. Nigdzie nie wychodziłem z bazy.
- Dobrze, a kto zrobił te zdjęcia? – spytał Jack, kiedy dojrzał odbitki na stole.
- Ashmore – odpara Harriet
- A co z Rismo, majorze? – zwrócił się do Canberry, oparł na blacie stołu i pochylił nad nią wyczekując odpowiedzi.
- O kim ty mówisz? – spytała zdumiona
- O członku twojej drużyny, Rismo...
- Nie znam nikogo takiego – zaprzeczyła
- Więc jednak – odezwała się Samantha – Zdarzenia się pozmieniały.
- Najwidoczniej – przyznał Jack i westchnął zakłopotany – Idę do Hammonda,musi o tym wiedzieć. Okazuje się, że pamiętam zupełnie coś innego, niż pozostali. Zostaliśmy zmanipulowani.
- Czuję się tak, jakbym trafił do strefy mroku – skwitował Daniel
- Ja też – Harriet przyznała mu rację, gdyż podobne uczucie gnębiło ją już od dłuższego czasu, ale po oświadczeniu O’Neilla zaczęła mieć różne wątpliwości.

****
W gabinecie Hammonda powietrze zgęstniało i stawało się z wolna trudne do zniesienia. Generał stukał nerwowo palcami w blat biurka i ważył każde usłyszane słowo.
- Tak, w skrócie, to wygląda – zakończył streszczać wydarzenia O’Neill z powagą czekając na jakieś twórcze podsumowanie Samanthy albo stoickie, dowódcze decyzje Hammonda.
- Pułkowniku, to doprawdy niesamowite a jednocześnie i absurdalne
- Sir, możemy mieć do czynienia z linią czasową tak bardzo równoległą z podobną naszej, że normalnie nie odczytalibyśmy tego żadnym sensorem – odezwała się Carter.
- Pułkowniku, zgłosi się pan na badania i może wtedy będziemy mogli powiedzieć coś na ten temat. Nasuwa mi się tylko jedno wyjaśnienie – oświadczył generał
- Jakie? – zapytał ciekawy O’Neill
- Padł pan ofiarą jakiegoś eksperymentu. Wszyscy mają wspomnienia odmienne od pańskich.
- To raczej dziwne, że tylko pan pamięta takie szczegóły, chociaż byli z panem również inni z drużyny – dodała Carter
- Dobrze. Poddam się badaniom – skwitował niezadowolony i skrzywiony wyjątkowo paskudnie
- Świetnie. – Hammond wstał zza biurka – A tymczasem, major Carter przeprowadzi śledztwo i spróbujemy to wyjaśnić. Proszę prześledzić wszystkie szczegóły podane przez pułkownika i porównać je z posiadanymi. Niech pani weźmie major Canberrę do pomocy. Może coś z jej wspomnień, z wiedzy o XXIV wieku, pozostało w pamięci i da się wykorzystać?
- Tak jest.
- Za 2 godziny odprawa i podsumujemy zebrane materiały.

SALA ODPRAW. GODZ. 16:00 ZULU.
Harriet Canberra weszła do sali i wyprostowana zameldowała
- Major Canberra melduje się, generale.
- Proszę zająć miejsce, majorze – Hammond wskazał jej krzesło przy stole. Usiadła na końcu mając przed sobą Daniela i Teal’ca – Zaprosiłem major Canberrę, ponieważ była na zwiadzie, na planecie nas interesującej i może mieć kilka cennych uwag.
- Brakuje tylko ... – odezwał się Daniel
- Właśnie skończyłam analizę badań – weszła dr.Fraiser w rozwianym fartuchu i zajęła pierwsze wolne miejsce – Badania nic nie wykazały. Jest pan zdrowy, pułkowniku. Nie stwierdziłam żadnych anomalii ani obcych związków, ani toksyn.
- Dziękuję – z wyraźną ulgą odezwał się Jack
- Niestety, nie mogłam określić, czy pułkownik O’Neill padł ofiarą czegoś szczególnego, gdyż brak mi środków do określenia takich symptomów. Jedyną rzeczą, jaką można stwierdzić, są odmienne wspomnienia, a tu moja wiedza się kończy.
- Majorze? – Hammond spojrzał na Samanthę.
- Kompletnie nic. Żadnych anomalii, błędnych odczytów, nieautoryzowanych otwarć wrót..Nic, co wzbudziłoby niepokój... Ale to żaden dowód. W przypadku anomalii czasoprzestrzennych nigdy nie możemy mieć pewności.
- Robiłam, co mogłam, aby służyć wiedzą z moich wspomnień, jednak musicie wiedzieć, że zagadnienia temporalne nie są moją mocną stroną. Pozwolę sobie zacytować pułkownika „To przeklęte paradoksy” – dodała Canberra, Jack z szacunkiem i zadowoleniem przyznał jej rację skinieniem głowy
- W takim razie nie mamy niczego – skwitował O’Neill
- Doktorze Jackson, a pana wnioski? – generał zwrócił się do Daniela
- To inspirująca historia. Prawdę powiedziawszy, jej przekład był prawdziwą przyjemnością. Oto co udało mi się ustalić z materiałów przyniesionych przez SG-8 – przerzucił kartki, wziął pilota do ręki by wyświetlić co ciekawsze rzeczy na ekranie – Legenda głosi o niejakim Shabe, który został podstępem zabity przez swego brata.
- To jest to! – wtrącił się nagle Jack – Wspominałeś o tym imieniu, kiedy widzieliśmy się z niejakim „Stwórcą”!
- Znasz to imię? – zdziwił się Daniel – Jakim cudem?
- Byliśmy tam! – stwierdził sfrustrowany
- Nie wiem, co powiedzieć – odparł Daniel a Harriet coraz bardziej marszczyła czoło szukając umykającego jej wątku.
- Proszę kontynuować – poprosił generał
- Tak więc, kiedy brat Shabe uśmiercił krewniaka, przejął jego królestwo i władzę. Żona Shabe przywróciła go do życia a dzięki jakiemuś wpływowi „mocy” stał się duchem. Postanowił, za jej namowom, skłonić innych zwolenników do buntu i obalić władzę brata. Wojsko poszło za nim ale plan się nie powiódł. Zostali wygnani ze swojego świata i uciekli na kilku statkach. Tak trafili na Ziemię...
- Do nas? – zdziwił się generał
- Tak, generale. Okazuje się, że utworzyli tu swoją religię, mieli wyznawców, nieśli wiedzę i oświecenie. Dziś nikt z tych wyznawców już nie żyje, ani żadni protoplaści. Istnieje mnóstwo dowodów na zamieszkiwanie tychże kultur i radzili sobie całkiem nieźle. Mamy sporo dowodów na istnienie licznych cywilizacji, które zaginęły w wyniku katastrof i dziwnych zmian na Ziemi. Wiele legend głosi o istnieniu lądów, których dziś nie ma na mapie, choćby o legendarnym lądzie Mu. Są na to ślady w wykopaliskach tu, na Ziemi.
- „Zakazana archeologia” – wymówiła cicho Canberra, zupełnie zamyślona
- Dokładnie – przyznał jej rację – Znaleziska te datowane są na grubo przed znanymi i uznanymi stereotypami archeologicznymi, dlatego w świecie nauki określa się je jako „zakazane”, skrytykowane przez uznane stowarzyszenia archeologiczne i historyczne. W każdym razie, wyznawcy i sam Shabe ewoluowali do form duchowych istnienia i opuścili nasz wymiar, zapewne w obawie przed jakimś większym kataklizmem.
- Jak można ewoluować do formy duchowej wiedząc, że jutro walnie w nas kometa? To się da wykonać w ciągu.... kilku godzin? – zastanowił się Jack
- Nie wiemy, czy miała walnąć w nich kometa lub meteoryt – skwitował Daniel
- Byłoby to możliwe przy użyciu pewnej technologii, o znacznie zaawansowanym stopniu, która umożliwiłaby przejście z formy fizycznej do energetycznej – zauważyła Harriet
- To prawda – skinęła Samantha po chwili zastanowienia
- Więc, zadekowali się na planecie, na której byliśmy – dodał O’Neill
- Zapewne. Kolejne ryciny i liczne piktogramy mówią o chęci powrotu na Ziemię, gdyż czują się praojcami podarowanej nam wiedzy. O tym, w zasadzie, mówi cała jedna ściana.
- Czy żadnemu z was nie wydaje się to nieco dziwne, że to pasuje jak ulał do mojego opowiadania? – zapytał Jack
- W zasadzie, tak – przytaknął Daniel, wyłączył ekran i rozjaśnił światło w pomieszczeniu.
- Jedyna niezgodność to następujące po sobie szczegóły wydarzeń. Wszyscy pamiętają coś innego, niż pułkownik. – oświadczyła Samantha – Wysłaliśmy sondę i ponownie przeskanowała okolicę. Mamy już jakąś regułę, według której jesteśmy w stanie przewidzieć wystąpienie żywiołów i dokładną ocenę topografii terenu.
- Mamy tam iść? – skrzywił się Jack
- Sam pan na to nalegał. Poza tym, musimy dociec, o co chodziło z tymi wspomnieniami, wiele z nich okazało się pomocnych – wyjaśniła Carter
- Serio, nic nie pamiętacie? – spytał zdziwiony O’Neill
- Nie – odparł Daniel
- Nie – dodała zgodnie Samantha
- Ale, odczytałem tekst, jaki przyniosła mjr.Canberra z misji i ... nie wiem, jak mi się to udało. – zamyślił się Daniel
- Otóż to ! – zawołał Jack
- To nic nie znaczy, pułkowniku – zaprzeczył Jackson
- Ale, zrobiłeś to!
- Tak, umiałem to odczytać...
- Jak?
- Może wizyta to wyjaśni? – zamrugał oczami
- Aaaaaach.... – stęknął niezadowolony O’Neill
- Dobrze, jutro wyruszacie, aby zbadać wszystkie wątki tych historyjek. Na dziś koniec odprawy. Rozejść się – zakończył generał
Wszyscy wstali od stołu i zaczęli rozchodzić się do swoich zajęć. O’Neill powiódł wzrokiem za markotną Canberrą i zrównał się z nią na korytarzu.
- Canberra? – zawołał ją a ona z zaciekawieniem przystanęła zastanawiając się, czego też od niej chciał
- Tak, pułkowniku?
- Szykuj się. Mam dla ciebie niespodziankę. Za godzinę przy windzie – powiedział beznamiętnie – Przebierz się w coś „cywilnego”...
- Sir, o co chodzi? – otworzyła szeroko oczy ze zdumienia. Był w stanie już dostrzec jakie były ciemne, od kiedy dr.Fraiser postanowiła przywrócić kolor jej tęczówkom i z powodzeniem jej się to udawało.
- Masz przepustkę. Wyjście na zewnątrz bazy – odparł tajemniczo i nie mogąc już ukryć rozbawienia, lekko się uśmiechnął.
- Wyjście? – powtórzyła jak echo za jego plecami
- Nie spóźnij się – rzucił przez ramię i zniknął za rogiem.
Wróciła do swojej kwatery, przebrała się i profilaktycznie wcisnęła pod pachę spluwę,swojego niezastąpionego SigSauer’a. Kiedy powróciła do windy Jack już przy niej stał i tajemniczo wepchnął ją do środka.
- Co się dzieje? – spytała już lekko zdenerwowana ale nie otrzymała odpowiedzi, milczał nieugięcie. Dopiero wtedy, kiedy zatrzymał się niewielką pijalnią piwa, zatrzymał wóz, wysiadł i otworzył drzwi od strony Canberra z niemym nakazem, by wysiadła.
- Nie wyjdę, dopóki nie powiesz mi, co chcesz zrobić...
- Nie utrudniaj mi, Canberra. Wyłaź, mamy mało czasu.
- Mało czasu? Na co? – spojrzała na niego przez ciemne, słoneczne okulary – Nie bądź upierdliwy...
- Wyłaź... – nakazał jej ruchem głowy i kiedy zdecydowała, że wyjdzie, zatrzasnął drzwi samochodu i skierował się do stolika w głębi pijalni. Usiadła naburmuszona, założyła ręce na piersiach i wyciągnęła nogi przed siebie. Czekała na jego przemowę. Tymczasem, on zamówił dwa kufle piwa i rozsiadł się wygodniej na krześle.
- Musiałem wyjść z bazy, gdyż tylko w miejscu publicznym możemy swobodnie porozmawiać. – rozejrzał się na boki uważnie oceniając otoczenie.
- Sprawdzasz, jak bardzo zmienił się świat na zewnątrz?
- Nie.
- O co tu chodzi? Pytam po raz ostatni, bo mi się już znudziło. Uważam się za szczęściarę, bo spodziewałam się przepustki za jakieś ... 50 lat? Nie zasługuję na nią.
- Wynegocjowałem z Hammondem, że pójdzie mi na rękę, ponieważ zna szczegóły tego zadania.
- Jakiego zadania? – była niewzruszona i lekko znudzona
- Chcę ci wyjaśnić, czemu straciłaś stopień pułkownika.
- Daj spokój – parsknęła Nie musisz się tłumaczyć. Należało mi się – pociągnęła spory łyk z kufla.
- Niekoniecznie – stwierdził tajemniczo – Ta degradacja była wyreżyserowana dla celów Dowództwa.
- Nie bardzo rozumiem – widać było już niewielkie zainteresowanie z jej strony
- To kamuflaż. Mistyfikacja. Celowe działanie dla zmylenia szpiega.
- Szpieg? W bazie? – wyprostowała się i spojrzała na niego zza szkieł okularów, nie mogła uwierzyć w to, co usłyszała
- Od dawna podejrzewamy, że w bazie ryje jakiś kret. Na zewnątrz wyciekają tajne informacje. Aby go zdezorientować i sprawdzić, jak szybko i jak wiele wydostaje się z bazy, zaaranżowaliśmy tę degradację. Obserwujemy przepływ informacji.
- Czy ten „kret” obserwuje akurat mnie? – patrzyła uważnie na Jack’a i z zainteresowaniem – To przeze mnie i dla zdobycia technologii? – czuła skuwający żyły lód.
- Pośrednio – skinął głową – Ale nie tylko dlatego
- Więc, cale to zamieszanie, poruszenie, to czysta bujda?
- Właśnie – uśmiechnął się szyderczo
- A co dalej?
- Jeśli wszystko pójdzie dobrze, przywrócą ci stopień...
- Bez żadnych konsekwencji?
- No, nie będzie tak łatwo. Dostaniesz obserwatorów, twoje poczynania będą pilnie śledzone. Kiedy uda ci się namierzyć kreta... Odzyskasz dobre imię.
Nie tryskała radością ani energią, raczej było jej niedobrze na samą myśl, że została w manipulowana w całą intrygę i to bez pytania jej o zdanie. Jednak, wizja odzyskania stopnia była tego warta.
- Czy Hammond wie, że ja wiem?
- Tak – przymknął powieki na znak potwierdzenia – Dostałem jego poparcie. Wbrew pozorom on cię uważa za bardzo mądrą i inteligentną babkę. Uznałem, że należy ci się prawda.
- Dziękuję za zaufanie. Doceniam to.
- Ufam ci od początku – zapewnił z lekkim uśmiechem na twarzy
- Jack, a co z tymi przeżyciami? Tymi na planecie? Były tak bardzo przerażające?
Bezwiednie przekręcił kufel w palcach kilkakrotnie i z trudem przyszła mu odpowiedź.
- Wolę nie wspominać – spochmurniał
- Co tam się wydarzyło? Nie chce mi się wierzyć, że mogłeś mieć jakieś kłopoty. Moja drużyna wykonała zadanie bez żadnego problemu.
- Widziałem naszą śmierć w podmuchach śmiertelnej wichury – spojrzał na nią wnikliwie swoimi ciemnymi oczyma – To była okrutna wizja śmierci najbliższych mi osób, przyjaciół. A wy nic nie pamiętacie...
- Boże – westchnęła pełna współczucia – Wyobrażam sobie, co musisz teraz przechodzić.
- Zastanawiam się, co to było? Dlaczego akurat mnie spotkało? Czemu pozostawiono mi okrutną wizję zakłady? Kto i po co?
- Wspominałeś o członku mojej drużyny... jak on się nazywał? – pstryknęła palcami próbując znaleźć nazwisko w pamięci
- Rismo...
- Właśnie, Rismo. Gdyby był wśród nas to byłyby jakieś ślady jego istnienia, jakieś akta..
- Zgadza się. Już sprawdzałem. Nie ma po nim śladu.
- Wymazany z historii – wyszeptała zamyślona i jednocześnie zszokowana odkryciem – Zupełnie jak ja...Dręczy mnie to, Jack i zarazem się boję.
- Ty się boisz? – uśmiechnął się rozbawiony
- Czuję, że coś jest nie tak... jakby kawałek układanki spadł pod stół i nie mogła go znaleźć. Coś mi się wymyka z rąk – zdjęła okulary i spojrzała na niego uważnie – Wylatałam nad Zatoką wiele godzin... Nie jeden raz przypalano mi tyłek i wracałam na oparach do bazy. Ale nawet wtedy nie czułam takiego strachu, jak teraz. Ta myśl skuwa mnie, jak mróz na lodowcu.
Chyba co do jednego mieli rację i zgadzali się bez słów. Działo się coś dziwnego.
- Przynajmniej ty nie bierzesz mnie za dziwaka – skwitował
- Doszedłeś do tego, co się stało z Rismo? Pytam z czystej ciekawości.
- Tak – spuścił wzrok i chwilę myślał, jak to przekazać – Padł ofiarą śmiertelnej wichury. Jego ciało pognało z prędkością pocisku karabinowego w stronę lasu. Tam go znaleźliśmy, a raczej jego szczątki bez głowy, nóg...Sam korpus i kawałki munduru. Poznałem go po blachach...
- Cholera... – wyszeptała
- Właśnie – przytaknął – Dlatego myśl o powrocie na tę planetę przyprawia mnie o dreszcze...No, czas na nas. Musimy wracać. Nie chcę wzbudzać zbędnych podejrzeń.
Kiedy wsiedli do auta odniosła wrażenie, że tan naprawdę nie należy do żadnej epoki ani żadnej linii czasowej. Byt niczyj i nieokreślony. Z dala od korzeni, od kości własnego ludu stała się najemnikiem i wojownikiem. Nikt nie pytał jej o zdanie, to było przeznaczenie... Miała tylko jeszcze jeden cel, a raczej zadanie. Nie wiedząc o tym los tak zadecydował. Czy tego chce, czy nie, będzie musiała stanąć przed swoim Stwórcą...

Samochód cicho pomknął ulicami w stronę adresu przeznaczenia, zlewając się w tłumie z innymi autami i wioząc ze sobą ogromną tajemnicę Wszechświata.
Jaki byłby świat, gdyby wiedział o wszystkich tych cywilizacjach, które krążą wokół niego znane mu tylko jako jaskrawe punkty na nocnym niebie? Właśnie tam wszystko się rozgrywa i decyduje o losie tej małej, ale jakże uroczej, błękitnej planety...

„I z dumą wznosimy swój wzrok ponad nami pytając: Jesteś tam, Boże? Czyśmy tu sami?”

KONIEC

ŁÓDŹ. MARZEC. 2004

CIĄG DALSZY PRZYGODY NOSI TYTUŁ „KTOŚ NAS OBSERWUJE”.
  • 0
Marines nie umierają nigdy, jedynie idą do piekła się przegrupować!

#4 igut214

igut214

    Kapral

  • Użytkownik
  • 244 postów
  • MiastoKraków

Napisano 29.04.2011 - |19:22|

Świetne opowiadanie:).
  • 0
"Tęsknię za lasem, uświadomił sobie Leiard. Tęsknię za życiem w spokoju. Za sercem i umysłem, których nie drąży zamęt. Za bezpieczeństwem" -- ("Kapłanka w bieli" - str. 363).




Użytkownicy przeglądający ten temat: 0

0 użytkowników, 0 gości, 0 anonimowych