Skocz do zawartości

Zdjęcie

Heroes Volume 3 - Fanfiction


  • Zaloguj się, aby dodać odpowiedź
5 odpowiedzi w tym temacie

#1 misiaqu

misiaqu

    Szeregowy

  • Użytkownik
  • 58 postów
  • Miastonie warto mówić

Napisano 16.12.2007 - |15:58|

Widząc, że podobny temat w dziale Lost cieszy się niemałym powodzeniem postanowiłem założyć jego odpowiednik tutaj. Skłoniło mnie do tego rozczarowanie, jakim był dla mnie 2 sezon oraz pewien koncept na 2 kolejne "volumy", jaki od jakiegoś czasu chodzi mi po głowie. Postaram się uniknąć błędów, jakie popełnili scenarzyści- ograniczyć ilość postaci (zamiast mnożenia nowych, z którymi nie ma później co zrobić zamierzam wyeksponować kilka dotąd czwarto-piątoligowych), postarać się wyeliminować niektóre bezsensowne wątki jak wskrzeszająca krew czy uporać się z co silniejszymi mocami w inny sposób niż przez robienie z ich posiadaczy idiotów.
To tyle obiecanek, a teraz do rzeczy. Miłej lektury!
Volume 3- Villains
Chapter 1 – Sins of the Fathers Part 1/2 (rozdzieliłem ten odcinek na 2 części, by nie odstraszać ilością tekstu)
Chociaż wszędzie wokół niego rozbrzmiewały głosy: szlochy, tłumione rozmowy , kazanie wygłaszane z ambony, a na ramieniu co chwilę czuł poklepującą przyjaźnie dłoń Peter czuł się wyobcowany, osamotniony ze łzami wściekłości i goryczy, które z ledwością tłumione płonęły, próbując dać upust drążącym go emocjom . W tym poczuciu utwierdzała go zwłaszcza matka, która choć co chwilę przecierała sobie oczy czarną chustą, to Peter wiedział, iż jej szloch był sztuczny, na pokaz, a za nim kryło się zimno.
Nie rozumiał tego, zdawał sobie dobrze sprawę, że fałsz i obłuda zawsze były prawdziwą mocą rodzicielki, ale nie mógł pojąć, w jaki sposób była w stanie utrzymać w sobie tę postawę przy pogrzebie własnego syna? Spojrzał na Heidi, siłą odciągającą na bok dzieci, kurczowo trzymające się trumny, cała trójka nie kryła rozpaczy, zachowała się spontanicznie, naturalnie, przy tym myśl o wykalkulowanych co do kropli łzach Angeli przyprawiła go o ciarki. Zapytał sam siebie, czy tak samo zachowała się na pogrzebie jego ojca.
Długo nad tym jednak nie myślał, bowiem przyszła jego kolej na ostatnie pożegnanie z Nathanem. Tym, który umarł, próbując wyłamać się z kręgu psychozy, jaką roztoczyli nad nimi ich najbliżsi. Tym, który umarł za dążenie do prawdy, którą oni niczym Majestic-12 ukrywali. Tym, który nie powinien był umrzeć.
Podszedł bez pośpiechu do szykownej –jakby miało to cokolwiek zmienić-, czarnej trumny, jeszcze raz wbił wzrok w twarz wymodelowaną jak głowa manekina na wystawie, ulizane włosy, nienaganny garnitur, po czym pochwycił jedną ze skrzyżowanych na piersi dłoni, nachylił się gwałtownie nad ciałem i zaczął szeptać:
-Przysięgam, Nathan, przysięgam, że dokończę to, co ty zacząłeś, dorwę tych, którzy cię zabili, odpłacą za to, słyszysz? Nie pozwolę, by zostali bezkarni, wtedy my wszyscy będziemy już bezpieczni i wtedy świat się o nas dowie. Nie pozwolę, by twoje poświęcenie poszło na marne, Nathan, przysięgam.
Dał upust swoim łzom, które spłynęły Nathanowi po twarzy jak woda święcona podczas chrztu. Zacisnął zęby i rzucił pełen wyrzutu wzrok na stojącą na uboczu matkę. Miał nadzieję, że tym razem to ona poczuje dreszcz…

Dwa pogrzeby w jeden miesiąc. Oba rodziców, jeden zastrzelony, drugi spalony żywcem. To chyba tyle na temat „Fantastycznej Trójki”.
Micah co chwila znajdował sobie kolejne powody do rozklejania się, z których wszystkie skwapliwie wykorzystywał. Wśród nawału nieszczęść nie widział żadnego światełka w tunelu. Był sierotą, bez domu, bez perspektyw, skazany na beznadziejną egzystencję w sierocińcu przez kilka najbliższych lat. Co prawda teraz przebywał u dziadków, ale oni nie będą zapewne w stanie przyjąć na siebie dodatkowego ciężaru. Zresztą ich dosyć chłodne obchodzenie się z nim od jakiegoś czasu nie pozostawiało co do tego wątpliwości (choć miało to swe dobre strony- przynajmniej kuzynek trzymał się z daleka). Przez ostatnie kilka godzin Micah myślał o wielu rzeczach, ale żadna z nich nie przejawiała mu się w jasnych barwach.
Nagle coś w nim drgnęło i wydobył spod łóżka laptopa. Bynajmniej nie po to, by posurfować w Internecie, ale by porozmawiać z jednym z niewielu przyjaciół, jacy mu pozostali. Hana, bo o niej mowa, na pozór wydawała się być jedną z wielu użytkowniczek irców i innych czatów, którymi Micah zwykle nie zawracał sobie głowy. Ona była jednak inna, wyjątkowa. Potrafiła włamać się na każdą witrynę, rozgryźć każde hasło, dostać się do materiałów objętych klauzulą poufnych. Zdawała się znać Internet na wylot, przemieszczać się po nim ze swobodą niedostępną dla nikogo innego. Micah był przekonany, że posiadała taką samą zdolność jak on sam. Była przy tym świetnym kompanem do rozmów: wylewna i mająca dużą wiedzę o ludziach takich jak on- ze zdolnościami, a także uparcie drążąca temat teorii spiskowych, których jednakże Micah nie traktował do końca poważnie.
Ciekawiło go, czy ją zastanie. Uruchomił komputer z myślą zajrzenia do swojego katalogu kontaktów, lecz ledwie logo Windows zostało zastąpione zwykłym tłem pulpitu, na ekran wyskoczyło okienko z wiadomością:
HANA: Moje kondolencje.
MicahSanders500: Wiesz?
HANA: Tak, wieść już się rozeszła w sieci.
MicahSanders500: No tak, jeżeli Internet wie, wiesz i ty 
HANA: Wiem też, co czujesz.
HANA: A także jak czuła się twoja matka, poświęcając się dla tej dziewczyny.
MicahSanders500: Czyżby? Jeśli tak to skąd?
HANA: Bo przeszłam przez to samo.
HANA: Widzisz, moja przeszłość jest dosyć skomplikowana.
HANA: W jej wyniku umarłam.
HANA: Jednak dzięki mej umiejętności moja świadomość pozostała żywa w wirtualnej rzeczywistości, trochę jak sztuczna inteligencja.
MicahSanders500: Nie mówisz poważnie!!!
HANA: Jak najbardziej poważnie, pomyślałam, że mogę się już z tobą tym podzielić.
HANA: W końcu akurat ciebie nie powinno to tak dziwić,
HANA: ale mogę ci to udowodnić. Wystarczy, że położysz rękę na monitorze.
MicahSanders500: A po co?
HANA: Wtedy poczujesz mój dotyk, impuls, który mogę wysłać do twego komputera, HANA: obiecuję, że nie będzie bolało.
HANA: Śmiało!
Nawet po tym wszystkim, co przeżył, opowieść Hany wydała się dla Micah niestworzona, a jej prośba niedorzeczna. Znał ją jednak od dawna i nie sądził, by była zdolna do jakichś szczeniackich wygłupów. Wyciągnął więc dłoń w kierunku monitora, przytknął do wyświetlacza opuszki palców, lecz niczego nie poczuł. Zamiast tego pojawiła się kolejna wiadomość:
HANA: Przyłóż całą dłoń.
Coraz bardziej zaintrygowany poszedł za jej wskazaniem, wtedy właśnie monitor potraktował go czymś, co zdawało się być wyładowaniem elektrycznym, lecz nie był to prąd a coś, z czym się nigdy dotąd nie zetknął, wiązka energii, która zaczynając od dłoni w mgnieniu oka rozprzestrzeniła się po całym ciele niczym komórki raka, paraliżując mięśnie. Próbował oderwać rękę od ekranu, ale ta już mu nie podlegała, wciskała się w odbiornik, absorbując coraz więcej energii, która teraz sprawiała ból, jakby rozbijała go od środka na części pierwsze. Zdołał jedynie odchylić głowę do tyłu i krzyknąć, nim jego serce stanęło w żelaznym uścisku.
Kiedy Monica dotarła do pokoju, Micah leżał na podłodze wykrzywiony jak rzucona niedbale pościel. Naprzeciwko jego opatrzonego kuriozalnym grymasem oblicza leżał przewrócony na bok laptop, na którego ekranie widniał teraz napis: HANA has disconnected .

- Wypuśćcie mnie! Ktokolwiek!
Po kilkudziesięciu minutach wrzask czy raczej charkot Adama brzmiał tak, że nawet gdyby ktoś go usłyszał, to pewnie miałby problem ze zrozumieniem, o co mu chodzi. Adam nie miał już jednak złudzeń, gruba warstwa gleby oddzielająca go od powierzchni była skuteczniejszym więzieniem niż jakakolwiek cela, w której dotąd gościł, do tego z potencjałem, by utrzymać go na wieki. A najgorsze miało dopiero nadejść z chwilą, gdy w trumnie zabraknie tlenu. Adam nie znał swej mocy na tyle dobrze, by wiedzieć, czy umrze z uduszenia, czy będzie wegetował, regenerując w nieskończoność umierające komórki. Widmo tej drugiej perspektywy jednak nie nastrajało go pozytywnie.
Nie mógł do tego dopuścić, a był tylko jeden sposób by temu zapobiec- fiolka z jednym z wielu szczepów wirusa Shanti przetrzymywanych dotąd w sejfie Firmy. Akurat ten nie miał potencjału wybicia dziewięćdziesięciu trzech procent populacji, ale wystarczyłby do permanentnego unieszkodliwienia Petera, do czego właśnie zamierzał go użyć.
Lecz teraz sytuacja uległa zmianie i nic nie wskazywało na to, by owa fiolka mogła się do czegokolwiek przydać. Chyba że do…
Adam obrócił kilkukrotnie flakonem, kontemplując nad położeniem, w którym się znalazł. Pomyślał, gdzie też do cholery podział się poprzedni lokator tego grobowca (zwłaszcza, że charakterystyczny odór pozostał), po czym zaczął wbijać sobie paznokieć w gardło, a kiedy krew z przedziurawionej tętnicy trysnęła, odkręcił szybko fiolkę i wlał jej zawartość w ranę, uśmiechając się krzywo na myśl, że chociaż w małym stopniu wykiwał karpia…
  • 0

#2 misiaqu

misiaqu

    Szeregowy

  • Użytkownik
  • 58 postów
  • Miastonie warto mówić

Napisano 20.12.2007 - |11:27|

Chapter 1: Sins of the fathers Part 2/2
Przed zapukaniem w drzwi Elle przystępowała przez chwilę z nogi na nogę, wahając się, czy stawić się u taty od razu, czy zaczekać, aż jego zapał minie. Bynajmniej nie miała ochoty tłumaczyć mu się z kolejnej porażki po tym, jak potraktował ją za pierwszym razem, ale zwłoka nic by na dłuższą metę nie pomogła. Tata, może i bez podniesionego głosu, lecz zapewne byłby wobec niej równie stanowczy, a do tego miałby zapewne pretensje za to, że unikała z nim rozmowy.
Zresztą w tym przypadku nie może być mowy o potulnym zbieraniu cięgów. W końcu gdyby nie jej interwencja, to Mohinder i te dwie dziewczyny byliby martwi. W dodatku poradziła sobie z jednym z najgroźniejszych przestępców na Ziemi, nie każdy mógłby to o sobie powiedzieć.
Przekonana o swej racji zabębniła palcami o drzwi, poczuła nostalgię za echem wydawanym w takich sytuacjach przez poprzednie, rozbite na wiór przez… jak jej tam… Nikki. Z zamyślenia wyrwał ją dziwnie- wręcz zwodniczo –spokojny głos:
-Wejdź.
Wślizgnęła się do biura z gracją, na jaką pozwoliło jej zapakowane w gips ramię. W telewizji widniał obraz jakiegoś pogorzeliska z przewijającymi się u dołu napisami: Nicole Sanders ofiarą eksplozji. Widząc to, mimowolnie zaczerwieniła się, czego szczęśliwie tata chyba nie zauważył.
-Przyszłam w sprawie…
-Wiem, widziałem nagrania.
-No i?
-No i to, że przez swą brawurę niemal dałaś się zabić.
-Miałam pozwolić mu uciec?
-Mogłaś go spokojnie obezwładnić, ale oczywiście trzeba mu było najpierw dać znać, w którą stronę ma strzelać.
-Dobrze, może nie wszystko poszło idealnie, no ale w końcu uratowałam im życia!
-Mam więc nadzieję, że z równą ochotą ocalisz teraz kilkadziesiąt innych, bo póki Sylar jest na wolności, każdy z nas jest w niebezpieczeństwie.
-Chcesz, żebym go schwytała? Przecież miałam już nie dostawać żadnych zadań w polu.
-Lecz musisz się nauczyć odpowiedzialności za swe wybryki. Oczywiście nie mówię, byś w stawała z nim w szranki. Nie po twoich ostatnich pokazach. Wystarczy, że dowiesz się, gdzie się ukrywa, a my już się nim zajmiemy.
-A jak niby mam to zrobić?
-Możesz liczyć na wszelką pomoc, jaka jest w naszych rękach, co daje ci bardzo duże możliwości. Jednak poza tym… jesteś zdana na siebie.
-W porządku, ale kiedy już to zrobię, kiedy odnajdę Sylara, chcę czegoś w zamian. Chcę wiedzieć wszystko o badaniach, jakim mnie poddawaliście, chcę mą pamięć z powrotem.
-O czym ty mówisz?
-Nie udawaj Greka, tato! Dlaczego nie mam żadnych wspomnień z czasu, kiedy miałam siedem lat? Bo jak dla mnie wygląda to, jakby zostały zabrane!
-To o tym rozmawiałaś z Bennetem, czyż nie? Chyba nie chcesz mi powiedzieć, że mu wierzysz?
-Z was dwóch to nie on jest manipulantem, tato.
-Nie tym tonem, Elle!
-Dobra, na tym koniec, ale kiedy znajdę Sylara, chcę znać prawdę. Mam nadzieję, że jeszcze to przemyślisz.

Odwróciła się na pięcie i wyszła, nie zatrzaskując co prawda drzwi, jak to miała (przynajmniej kiedyś) w zwyczaju, ale jej wyraz twarzy i postawa wskazywała, iż nie ma w planach prędko tu wracać. Tym lepiej dla niego, Elle nie będzie się wtrącać w ich rozmowę, a on sam będzie mógł ją przeprowadzić szybko i na osobności.
Czekał już tylko, aż Bob przestanie wbijać swoje rybie ślepia w drzwi, a kiedy ten przysunął się do biurka i podniósł z niego telefon skonstatował, że czas wyjść z ukrycia.
Zsunął się gładko ze ściany, po czym zaczął pełznąć w jego kierunku, zbierając przy okazji kurz z dywanu, co jednak nie miało żadnego znaczenia. Co się liczyło, to fakt, że Bob, zaabsorbowany pogawędką nie zauważył niczego szczególnego.
-Poszło ci całkiem dobrze, chociaż miałeś szczęście, jeśli nikt nie zwrócił na ciebie uwagi. Ale nie będę ci teraz udzielał lekcji, mam za to dla ciebie kolejną sprawę do załatwienia. Z tego co wiem, Peter bardzo się przejął jego śmiercią. Prawdopodobnie będzie pragnął zemsty, a że nie jest on kimś, kogo możemy lekceważyć to chcę, byś miał na niego oko.
-Nie będzie łatwo śledzić kogoś takiego jak Peter.
-Chyba wszyscy zdajemy sobie z tego sprawę, nie musisz się jednak tym przejmować, dostaniesz wsparcie od Pani Petrelli. Ale o tym pogadamy później, na miejscu.
Z chwilą, gdy Bob zakończył połączenie wzniósł się w górę, a jego sylwetka odzwierciedliła się na ekranie stojącego obok LCD. Nie uszło to uwadze Boba , który na widok przybysza zamarł w bezruchu i zdołał jedynie wyszeptać:
-Rainer! Ty żyjesz?!
-Rozczarowany, co? Szczęśliwie, twoi siepacze nie byli jeszcze wtedy tak dokładni w swojej robocie.
-Czego chcesz?
-Ot, trochę informacji. Bądź grzeczny a obiecuję, że szybko się uwiniemy.
Bob wzdrygnął się, czując na swej łysinie jego dłoń. Ta w odpowiedzi zacisnęła się mocniej i podsunęła szponiaste palce bliżej oczu.
-Gdzie jest Adam?
-Nie wiem, przysięgam.
Nie mogło go bardziej obchodzić, czy Bob przysięgał czy nie. Wepchnął mu palce głęboko w nozdrza, przeprowadził je przez kanały oddechowe do płuc, blokując je. Bob wił się w fotelu i rzęził nieustannie, ale Rainer uwolnił go dopiero, gdy z braku tlenu spurpurowiał.
-No to jak? Skończymy na tym, czy mam pójść jeszcze dalej?
-Posłuchaj mnie!... Nie wiem, gdzie on jest. Straciliśmy go z oczu kilka tygodni temu… Ale jest ktoś, kto może go dla ciebie znaleźć. Nazywa się Molly, to mała dziewczynka, która ma zdolność znajdywania ludzi, kiedy tylko o nich pomyśli. Mieszka w Brooklynie na Winston Street w mieszkaniu numer 613…
-Adam wam uciekł, co? To dlaczego sami jej nie użyliście?
-Kiedy ostatnim razem wykorzystała swój dar, zapadła w śpiączkę. Raczej nie będzie miała ochoty robić tego ponownie.
-I wy po prostu zostawiliście ją w spokoju? Spokorniałeś nieco, Bob, ale to nieważne Wygląda więc na to, że skończyliśmy z formalnościami. Teraz sprawy osobiste.
Wepchnął mu palce w płuca po raz kolejny. Tym razem gwałtowniej, wręcz brutalnie, w kilka sekund hamując je kompletnie. Drugą ręką zatkał jego usta tak, aby szybciej to zakończyć.
Bob wiedział, że jeśli nie zaoponuje, to zostanie uduszony. Skoro Rainer żył, to zapewne pałał żądzą odwetu za to, co za jego rozkazem zrobili mu Noah ze Spectorem lata temu. Miał tylko jedną szansę. Niepostrzeżenie pochwycił ze stołu wieczne pióro. Samo w sobie choć ostre, nie stanowiło zbyt silnego oręża, ale zawsze mógł trochę je podrasować…
Kiedy tylko pióro w całości jaśniało już złotem Bob, będąc na granicy sił uderzył nim na oślep w tył. Miał szczęście, trafił oponenta pod żebro, na co ów skrzywił się i odskoczył, odrywając morderczy uścisk z jego twarzy. Oswobodzony, Bob zerwał się z krzesła, po czym wymierzył kolejne uderzenie prosto w twarz. Był jednak zbyt wolny, cios przeszedł przez głowę jak przez masło, nie napotkawszy żadnego oporu zniósł go w bok. Stracił równowagę, co dało czas Rainerowi na wbicie mu pięści w żołądek. Z bólu zgiął się w pół, a wtedy przeciwnik złapał go oburącz za głowę i następnie cisnął ją wprost na wysunięte kolano.
Do teraz tkwiące na jego nosie okulary pękły, Bob wrzasnął i cofnął się, zasłaniając oczy dłonią. Drugą ręką, wciąż dzierżącą pióro wymierzył kolejny, rozpaczliwy cios. Stalówka dźgnęła Rainera w pierś, a uderzenie z siłą zwielokrotnioną desperacją odrzuciło go w kierunku pianina, na które upadł, wygrywając przy okazji kilka nut.
Dopiero w tym momencie ochrona zorientowała się w sytuacji. Słysząc nadbiegających strażników Rainer rzucił ironiczne spojrzenie na opierającego się o biurko Boba.
-Wygląda na to, że jeszcze się… zobaczymy.
Gdy ochroniarze wparowali do gabinetu, zauważyli jedynie kształt znikający w niewielkim szybie wentylacyjnym. Bob, mimo że wpatrzony w swe pokryte krwią i odłamkami szkła dłonie, nie dostrzegał niczego…

Użytkownik misiaqu edytował ten post 20.12.2007 - |12:56|

  • 0

#3 misiaqu

misiaqu

    Szeregowy

  • Użytkownik
  • 58 postów
  • Miastonie warto mówić

Napisano 23.12.2007 - |17:34|

Chapter 2- Hide & Seek Part 1/2
Claire była w kropce. Śmierć taty, choć nieodżałowana, dała jej impuls do działania. Chciała dokonać czegoś wielkiego, ujawnić swe zdolności Tymczasem ojciec powrócił do życia tylko po to, by ją od tego odwieść, a następnie odejść i to z tymi, którzy go wcześniej zastrzelili. Było dla niej niezrozumiałe, jak mógł na to przystać, pakując się jeszcze głębiej w bagno, zamiast szukać z niego wyjścia. Claire wiedziała, że nie może się to tak skończyć, ale nie miała pojęcia, co teraz robić. West bez entuzjazmu przyjął jej odejście od wcześniejszych zamierzeń, na odbudowanie ich związku nie było już raczej szans. Zresztą dla niego sytuacja, gdzie kosztem jego „wolności” firma niszczy kolejne życia była jak najbardziej odpowiednia. Nie można było na niego liczyć.
I jeszcze to- „Tajemniczy zamach na byłego kongresmana”, krzyczała okładka wczorajszego brukowca. Pod enigmatycznym określeniem „były kongresman” krył się nie kto inny, jak jej biologiczny ojciec- Nathan Petrelli. Najgorsze były okoliczności, w jakich zginął. Został zastrzelony podczas wygłaszania przemówienia i choć do większości nie dotarło, o czym naprawdę mówił, gdyż nie zdołał go dokończyć, to po usłyszeniu jego ostatniego zdania Claire zrozumiała, jakie miał intencje.
-Mam zdol…
Rozumiała też, dlaczego musiał zginąć i ta świadomość wprowadzała ją w coraz większą depresję. Czekały ją kolejne lata strachu i szopki, jaką będzie musiała dzień w dzień odprawiać, gdy tymczasem Firma pozostanie na wolności, mordując i porywając.
Pochłonięta myślami, przeglądając bez większego zaangażowania sieć zauważyła nową wiadomość na koncie pocztowym, nadawcą był West, co już na wstępie ją zaintrygowało. Jeszcze ciekawszy był tytuł „W sprawie tego zamachu”. Treść okazała się jednak najbardziej frapująca:
„Mówiłaś, że ten kongresman był twoim prawdziwym ojcem. Zainteresowało mnie to i postanowiłem się bliżej przyjrzeć tej sprawie. Przejrzałem nagrania, jakie zrobiono podczas tej konferencji. W jednym z nich ubódł mnie pewien szczegół, choć ledwo go w ogóle zauważyłem. Zerknij na pierwsze zdjęcie”
Poszła za jego wskazaniem, klikając na pierwszy z dwóch odnośników. Zdjęcie na pozór było tylko wyjętą z materiału klatką przedstawiającą rozjuszony tłum, najpewniej już po strzale. Było tam jednak jeszcze coś- twarz kogoś w czarnym płaszczu przeciskającego się przez tłum, zakreślona- zapewne przez Westa –czerwonym okręgiem. Z powodu niskiej jakości obrazu Claire nie była w stanie dostrzec jakichkolwiek szczegółów, choć po dokładniejszym spojrzeniu zdawały się na niej uwidaczniać… ramki okularów.
Nabierając podejrzeń czym prędzej wróciła do właściwej części listu. Dalsza lektura jednakże bynajmniej nie rozwiała jej wątpliwości.
„Zdjęcie jest rozmyte, bo kamera latała w tym momencie jak szalona. Sam zwróciłem na to uwagę dopiero przeglądając wideo klatkę po klatce. Twarz, którą podkreśliłem wydała mi się znajoma, toteż pobawiłem się trochę paroma programami, by obraz był jak najbardziej przejrzysty. Wynik tego masz na drugim zdjęciu.”
Pod tym był jeszcze krótki przypisek:
„Co o tym myślisz?
West”
Z sercem w okolicach gardła kliknęła na drugi odnośnik. Ukrywające się pod nim zdjęcie tym razem pokazywało tajemniczą twarz w dużo większym przybliżeniu oraz znacznie bardziej szczegółowo. I mimo że główne rysy twarzy pozostawały w cieniu rzucanym przez bejsbolówkę, a fotografia wciąż nie była idealna, to fryzura, kształt głowy oraz przede wszystkim rogowe okulary utwierdzały Claire w przekonaniu, że na zdjęciu jest jej ojciec.

-Sylar był tutaj.
Ponaglany telefonami Mohindera Matt był zmuszony urwać się z miejsca zbrodni tuż po paru mało znaczących przesłuchaniach, chociaż zamierzał jeśli nie zająć się osobiście sprawą zabójstwa Nathana to chociaż rozejrzeć się po okolicy w poszukiwaniu jakichkolwiek poszlak. Głos w słuchawce był jednak z każdym kolejnym połączeniem coraz bardziej zniecierpliwiony, co dało mu jednoznacznie do zrozumienia, że nie ma na to czasu. Mimo tego zdecydowanie nie spodziewał się tego, co usłyszał po powrocie.
-Że co?
-Sylar. Nie wiem, jak, ale znalazł nas.
-Mówiłeś, że został zabity wtedy na Kirby Plaza.
-Jeszcze wczoraj też tak myślałem.
-Sukinsyn…Czy z Molly wszystko w porządku.
-Tak, Sylar był pod działaniem wirusa, kiedy tu dotarł, więc nie miał swoich mocy. Za to dorwał się do mojego pistoletu i zmusił mnie do zaaplikowania mu przeciwciał. Prawdopodobnie by nas potem zabił, ale na szczęście Firma miała kamery rozlokowane w laboratorium i jej ludzie przyszli nam z pomocą. Tyle że zdołał im uciec.
-By to szlag! Skoro wie, gdzie mieszkamy, to na pewno spróbuje dostać Molly w swoje łapy. Będziemy musieli się stąd wynieść.
-To nie wystarczy na długo.
-Racja, będę musiał go wreszcie dopaść.
-Ostatnia próba nie skończyła się dla ciebie najlepiej.
-Powiedzmy, że jestem teraz trochę bardziej doświadczony.
-W sumie nie mamy chyba wyboru. Bob zapewniał mnie, że się tym zajmie, ale nie ufam mu w tej kwestii. Kiedy pobrałem od Sylara krew i sprawdzałem, jaki ma rodzaj wirusa, zauważyłem, że to ten sam, na którym eksperymentowała Firma.
-Chcesz powiedzieć, że…
-To oni mu go najpewniej wstrzyknęli, a to oznacza, że to oni mogli go stamtąd wtedy wyciągnąć.
-…Mohinder, posłuchaj głosu rozsądku, współpraca z nimi nie da ci niczego dobrego.
-Przynajmniej teraz mam na nich wpływ, mogę ich odwieść od rzeczy prawdziwie złych. W dodatku nie mogę odejść, nie w takim momencie. Widzisz, Sylar przywiódł ze sobą kogoś o bardzo specyficznej zdolności i choć nie chcę wyciągać pochopnych wniosków, to może nas ona doprowadzić do prawdziwego przełomu.
-Taa… Dobra, o tym możemy pogadać później, teraz musimy się zastanowić, gdzie by tu się przed nim ukryć.
-Nie możesz załatwić nam ochrony?
-Rozumiem więc, że chcesz im powiedzieć całą prawdę?
-… W takim razie trzeba będzie coś wynająć.
-Zanim zacząłem opiekować się Molly, mieszkałem w motelu na Barker Street, na przedmieściach. Dla całej trójki może być tam trochę ciasno, ale przytulnie i co najważniejsze, daleko stąd.
-Skoro tak mówisz, to chyba możemy się tam zatrzymać na parę dni. Molly pewnie będzie zadowolona, że nie będzie musiała się gnieździć w tej niedoświetlonej ruderze
-Tak, miejmy nadzieję, że parę dni wystarczy…

-W takim razie trzeba będzie coś wynająć.
-Zanim zacząłem opiekować się Molly, mieszkałem w moteliku na Barker Street, na przedmieściach.
-Skoro tak mówisz, to chyba możemy się tam zatrzymać na parę dni.
-Tak, miejmy nadzieję, że parę dni wystarczy

Mimo przewijającego się wokół ruchu ulicznego generującego ogromny zgiełk Sylar z zegarmistrzowską precyzją wychwytywał słowa wypowiadane dwa domy dalej. Ostatnie z nich skomentował jedynie cynicznym śmiechem, na co przechodzący obok ludzie nagle zaczęli go omijać większym niż zwykle łukiem…
  • 0

#4 misiaqu

misiaqu

    Szeregowy

  • Użytkownik
  • 58 postów
  • Miastonie warto mówić

Napisano 26.12.2007 - |17:17|

Spoglądał z ukrycia na matkę wyglądającą za okno z dłońmi zaciśniętymi kurczowo na jakimś przedmiocie. Patrzył na jej twarz, zastygłą jak woskowa maska w tym samym, pokerowym wyrazie i zastanawiał się, czy zawsze taka była. Coś ją dręczyło –może poczucie winy- , ale nie pozwalała tego po sobie okazać, jak zresztą zawsze. Dlaczego? Czy to jej charakter zmuszał ją do samotnej walki z własnym sumieniem? Czy może miało to związek z jakimś zdarzeniem z przeszłości? Może ze śmiercią jego ojca, o której wciąż wiedział tak niewiele? A może to nie ona sama nakazywała sobie milczenie, ale zmowa milczenia?
Peter mógł nad tym myśleć długo, przy czym nie osiągnąłby nic więcej niż zatrzymanie się na kolejnej tajemnicy, następnych domniemaniach. Z jednego jednak zdawał sobie sprawę- Angela musiała wiedzieć coś na temat zamachu, gdyż pomimo jej wysiłków, coraz częściej dawała to po sobie znać. I chociaż nie chciał jej z góry osądzać, to czuł, że konieczna jest między nimi szczera rozmowa, nawet bez jej przyzwolenia…
Zbliżył się, a kiedy dzieliło ich ledwie parę kroków, Angela odwróciła się z trwogą, omal nie wypuszczając z rąk przedmiotu, który okazał się być komórką. Na widok Petera wyraźnie zmieszała się, co nie było w jej naturze. Kolejne błędy w sztuce jasno wskazywały na jakiś ciążący jej problem.
-Peter… Nie widziałam, jak wchodzisz.
Wzruszył ramionami, udając obojętność, choć taki miał cel- ujawnić się w ostatniej chwili.
-Musimy porozmawiać, mamo.
-O Nathanie?
-Nie, o tych, którzy go zabili. Czy wiesz, kto to zrobił?
Spuściła wzrok w dół, niczym karcony zwierzak, pomimo tego milczała.
-Czy to była Firma? Czy to Bob kazał go zabić?
Wciąż milczenie, po zmarszczonym czole widać było, że biła się z myślami.
-Muszę to wiedzieć, mamo!
-Dlaczego? Czy jego śmierć niczego cię nie nauczyła?!
-Czego miała mnie nauczyć? Bierności? Przyzwolenia na mordowanie?
-Tego, że kijem rzeki nie zawrócisz.
-Mam w ręku więcej niż kij. Mam zdolności, z którymi jestem w stanie położyć im kres raz na zawsze!
-Twój ojciec myślał w ten sam sposób i zginął, dążąc do tego samego co ty. Każdy z was: Arthur, Nathan a teraz ty mieliście złudzenie misji, która jednak jest ponad wasze siły. –w kącikach jej oczu pojawiły się łzy- Zrozum, straciłam ich przez to, nie chcę teraz stracić ciebie.
Peter, mimo że wciąż nie przekonany, byłby już gotów na jakiś czas ustąpić, gdyby Angela nie powiedziała czegoś, co całkiem zmieniło obraz rzeczy:
-Zresztą to, co robią oni jest mniejszym złem.
Słysząc to jeszcze raz zwrócił na nią wzrok, acz tym razem nie dał się zwieść złudnemu larum. Spojrzał głębiej, do wnętrza, by rozpoznać po raz kolejny kryjące się pod maskaradą zimne wyrachowanie. Widząc to, zaczął tracić panowanie nad sobą, zaatakował ze zdwojonym gniewem:
-Zabijanie jest mniejszym złem? Dlaczego ich bronisz?!
-Bo w przeciwieństwie do ciebie nie daję się ponieść emocjom i zdaję sobie sprawę, że to, co zrobili było konieczne.
-Wiedziałaś o zamachu, zanim do niego doszło, prawda? Pozwoliłaś im zabić własnego syna!
-To nie zależało ode mnie. Wyrok wisiał nad nim sporo wcześniej.
-Kto go zabił?!
-Wiem, że nie zdołam cię od tego powstrzymać, nie powstrzymałam żadnego z was, lecz nie myśl, że ci to ułatwię.
Nie spodziewał się innej odpowiedzi. Nie pytał po to, by ją dostać, przynajmniej nie wypowiedzianą. Zamiast tego wytężył zmysły, by zajrzeć matce do umysłu, jednak natrafił jedynie na chłodną, odpychającą pustkę.
-Nie znajdziesz tam niczego, Peter. Nie licz też, że dowiesz się ode mnie czegokolwiek więcej… poza ostrzeżeniem- odpuść, bo naprawdę nie wiesz, z czym się mierzysz.
Nie chciał już jej słuchać, opuścił jak najszybciej salon, chcąc uwolnić się od mrowienia na plecach, spowodowanego jej spojrzeniem. Zamierzał wyjść na zewnątrz, przemyśleć całą sprawę „na zimno”, ale mijając gabinet zauważył coś, co go zatrzymało: na monitorze nie wiedzieć czemu działającego PC migała ikonka komunikatora, sygnalizując nową wiadomość. Zaciekawiony, Peter podszedł do komputera i kliknął na ikonę, wywołując okno z tekstem nie zwiastującym początkowo niczego konkretnego.
Unidentified: Peter Petrelli?
Pete1977: Tak, z kim rozmawiam?
Unidentified: Nazywam się Hana Gitelman.
Unidentified: i chcę ci pomóc.

Przez ostatnie dwadzieścia cztery godziny Rainer mógł mówić o dobrej passie, czy jak kto woli, o zwykłym szczęściu. Gdy już po raz pierwszy zajechał pod wskazany przez Boba adres, zauważył wychodzących z budynku dwóch facetów prowadzących ze sobą małą dziewczynkę. Wiedziony przeczuciem podążył za nimi, by dotrzeć na przedmieścia i zaobserwować, jak cała trójka znika w drzwiach kilkupiętrowego motelu. Zapamiętał to miejsce, co później okazało się dobrym krokiem, gdyż kiedy wrócił do lokalu na Winston Street, dowiedział się w recepcji, że Molly wraz z dwoma swymi opiekunami (coś mu w tej wzmiance śmierdziało) właśnie wynieśli się z mieszkania.
Wiedział więc wszystko, czego potrzebował. Następnego dnia wczesnym rankiem zaparkował samochód obok motelu, z zamiarem obserwowania jego obejścia i oczekiwania na odpowiedni moment. Ów nastał szybko, kiedy po niewiele ponad godzinie opuścił go wpierw otyły „Amerikaner”, a niedługo później gość wyglądający na Hindusa. Nadszedł czas na działanie.
Teraz, Rainer przeciskał się przez rurę prowadzącą z kanalizacji do –jak podpowiadała mu orientacja- łazienki w pokoju Molly. Nie była to metoda prosta, dużo łatwiejszym sposobem byłoby przejście przez zamek w drzwiach, lecz musiałby to zrobić z klatki schodowej, narażając się na świadków. I choć przedostając się przez kanały nigdy nie można być pewnym, w którym dokładnie miejscu się wyląduje, to szczęśliwie, dobra passa wciąż go nie opuściła, znalazł się w czystej i sterylnej umywalce.
Po upewnieniu się, że jest w łazience sam opadł w całości na podłogę i przybrał zwyczajną postać. Następnie uchylił delikatnie drzwi i zilustrował całe pomieszczenie. Molly siedziała przy stole, kończąc najpewniej śniadanie. Poza nią nie było w mieszkaniu nikogo. Pewny siebie, otworzył drzwi na oścież. Słysząc ich skrzypienie Molly odwróciła się, a zauważywszy Rainera odskoczyła od stołu z krzykiem, przewracając przy okazji miskę z płatkami.
-Kim pan jest? Jak pan tu wszedł?
-Spokojnie, nie skrzywdzę cię. Ty jesteś Molly, czyż nie? Potrzebuję twojej pomocy.
-Niech pan stąd wyjdzie!
-Obawiam się, że nie mogę, przynajmniej póki nie wyświadczysz mi małej przysługi.-kucnął przed nią- Widzisz, chcę, żebyś kogoś dla mnie znalazła. To twoja specjalność, prawda?
-Skąd pan o tym wie?
-Tak się złożyło, że wiem. Otóż ten ktoś nazywa się Adam Mon…
Zamarł w pół słowa, gdyż usłyszał przekręcający się zamek. Zerwał się na równe nogi, a wtedy drzwi otworzyły się. Za nimi stał…
-Sylar.- Rainer wbił w niego pełne wrogości spojrzenie, Molly po raz drugi krzyknęła, po czym skuliła się w kącie. Jemu samemu szelmowski uśmieszek nie schodził z twarzy.
-Cześć, Molly.-przeniósł wzrok na Rainera- Wygląda na to, że nie poznałem jeszcze twojej nowej opiekunki.
Nie miał czasu ani ochoty na zabawy. Wyciągnął pistolet i strzelił staruchowi w głowę. Efekt tego spowodował jednak, że stracił pewność siebie. Pocisk trafił między oczy, lecz zamiast wbić się, przeszył głowę na wylot, ta zaś rozprysła się jak tafla wody, by zaraz wrócić do pierwotnego stanu. Teraz z kolei na twarzy nieznajomego wykwitł uśmiech.
-Mój ruch.
Nim echo tych słów zdążyło przebrzmieć, Rainer z wprawą rewolwerowca dobył własnego kolta i oddał strzał. Nim Sylar, zdezorientowany całym zdarzeniem zdążył zareagować, to kula tkwiła już jego prawej piersi, odrzucając go na barierkę na klatce schodowej, która jednak była zbyt niska, by go utrzymać, przez co Gabriel runął dwa piętra w dół.
Rainer stał jeszcze chwilę w bezruchu z bronią w wyciągniętej ręce, nim podszedł do barierki. Zgodnie z tym, co przewidywał, po Sylarze została tylko plama krwi na dole. Cóż, dostanie go innym razem.
Tymczasem wrócił do Molly, która choć wciąż roztrzęsiona, to patrzyła już na niego z czymś w rodzaju podziwu.
-Zabił go pan?
-Niestety nie. Sukinkot jest całkiem twardy jak na kogoś bez odpowiedniej zdolności… No to jak, pomożesz mi znaleźć Adama?
  • 0

#5 misiaqu

misiaqu

    Szeregowy

  • Użytkownik
  • 58 postów
  • Miastonie warto mówić

Napisano 28.12.2007 - |13:03|

Chapter 3- Dig Up Part 1/2
-Dlaczego to zawsze ty musisz ratować świat?
To pytanie zaprzątało Hiro głowę od jakiegoś czasu. Oczywiście nie w takiej formie, gdyż kiedy Ando je wypowiedział, on już był daleko. W dodatku było dla niego oczywiste, że będąc obdarzony taką zdolnością nie można zwyczajnie stać z boku. Zastanawiał się raczej nad tym, czy będzie w stanie powrócić do normalnego życia, które jeszcze niedawno –i które było tak monotonne, że ledwo je pamiętał- wiódł. Wrócił wprawdzie do firmy swego ojca, trafiając od razu pod but siostrzyczki –przeprowadzającej właśnie konsolidację biur-, lecz myślami był wciąż w Nowym Jorku, na który może przecież w każdej chwili paść kolejny cień. Czasy były bowiem ciekawe w pełni chińskim tego słowa znaczeniu, a on powinien być w centrum wydarzeń –w końcu jak wiadomo największe kataklizmy zawsze najpierw dotykają Amerykę- w momencie ważenia się losów świata.
Czyżby nadszedł czas przeprowadzki do Stanów? Zapewne podjąłby już decyzję, gdyby nie usilnie utrzymujące go w ojczystej ziemi korzenie. Rodzina, której większej części składał właśnie hołd oraz Kensei Takezo jakieś dwa metry pod nim.
Właśnie on był czynnikiem wiążącym go z tym miejscem najmocniej. Osadzając go w grobie ojca, Hiro przejął na siebie sprawowanie nad nim pieczy niczym stanie na straży jakiegoś starożytnego artefaktu i choć była to funkcja czysto symboliczna, gdyż prędzej zostanie sąsiadem Adama niż ten się wydostanie, to mimo wszystko czuł się lepiej, mając na niego baczenie.
Wciąż jednak nie czuł się zbyt dobrze, cała ta sprawa była dla Hiro moralnie niejednoznaczna. Z jednej strony wina Kenseia była ewidentna i zasługiwała na najwyższą karę, lecz kim był on, by uzurpować sobie prawo do wydawania tak okrutnych wyroków? Do tego na byłym przyjacielu, którego szaleństwo było przecież po części także jego „zasługą”.
Już od tamtego pamiętnego dnia dręczyły go wyrzuty sumienia, czy to na myśl o katuszach, jakie musi przeżywać Adam czy o tym, że by zrobić mu miejsce w trumnie, Hiro musiał wpierw przenieść ciało ojca do miejsca spoczynku matki –szczęśliwie jej ciało było już rozłożone na tyle, iż przestrzeni spokojnie u niej wystarczyło- . Wolał nawet nie myśleć, co go spotka z ich strony po tym, jak do nich dołączy.
W tej chwili najlepszym rozwiązaniem wydawało mu się odwiedzić Adama raz jeszcze i miłosiernie pozbawić go głowy –o co po tylu dniach spędzonych pod ziemią zapewne by błagał-, uwalniając się jednocześnie od swego brzemienia i tym samym otwierając sobie furtkę do USA.
Z ostateczną decyzją postanowił jednak jeszcze trochę zaczekać, tymczasem ułożył bukiet na grobie rodziców, skrupulatnie umieszczając je po stronie matki –teraz też i ojca- i po kolejnym ukłonie –przy którym nadstawił uszu, nasłuchując dobiegających z dołu dźwięków, niczego jednakże nie usłyszał- oddalił się.
Pogrążony w myślach nie zauważył innego przechodnia, co po lekkim zderzeniu okazało się absurdalne. Napotkał bowiem prawie o połowę od niego wyższego cudzoziemca, najpewniej Europejczyka. Początkowo poza wzrostem i faktem, że został przez niego przeproszony po japońsku nic u niego nie zwróciło jego szczególnej uwagi, lecz gdy po przejściu kilku kroków obejrzał się, zauważył, ze nieznajomy przystanął przy grobie jego ojca. Wzbudziło to w nim podejrzenia, choć wydawało mu się niedorzeczne, by ktokolwiek mógł wiedzieć o miejscu spoczynku (?) Adama. Jednak cudzoziemiec nie wywoływał u niego żadnych wspomnień, nie sądził, by utrzymywał kontakty z jego rodzicami, toteż mimo że Kaito miał wiele znajomości, o których Hiro niekoniecznie musiał wiedzieć, to dla spokoju ducha postanowił, że lepiej będzie miał nieznajomego na oku…

Kilka godzin lotu z USA do Japonii w ślad za tropem tak poronionym kosztowało Rainera sporo samozaparcia. Gdy Molly po raz pierwszy dała mu miejsce pobytu (?) Adama, omal jej nie zwymyślał, iż sobie z niego kpi. I choć dziewczynka uparcie potwierdzała tę wersję, to wciąż miał obiekcje co do jej szczerości. Nie miał jednak żadnego innego wyjścia.
Tak więc był w Japonii, na cmentarzu, nad grobem, w którym z nie wiadomo jakiej racji miał leżeć Adam. Czyż to nie brzmiało idiotycznie? Owszem, wspominał on niegdyś o swoim pobycie w tym kraju, ale nijak nie tłumaczyło to, dlaczego był w Japonii teraz i to do tego w trumnie!
Rainer pokręcił głową z niedowierzaniem, w co też on się wpakował? Nawet jeśli był w tym grobie, to czy mógł w nim przeżyć bez powietrza? No i sprawa najważniejsza, jak się tam znalazł? Pytał szwendającego się w okolicy grabarza, czy chowano tu ostatnio jakichś białych i choć rozmowę przeprowadzał w dużej mierze za pomocą języka migowego –sam znał jedynie podstawowe zwroty po japońsku, mimo że jego znajomość była jednym z wymogów, jakie stawiała firma, w której kiedyś pracował, a akurat musiał się natknąć na kogoś z tego niewielkiego procenta japończyków nie władających angielskim- , to odpowiedź, jaką otrzymał była wyraźnie przecząca.
Przypomniał sobie po raz kolejny relację, jaką zdawała mu Molly z poszukiwań:
-Widzę cmentarz, grób z dwoma białymi kolumnami po bokach i pomnikiem w kształcie pirami… o mój Boże, on jest w trumnie!
Po czym zrezygnowany poszedł znów szukać grabarza, tym razem w celu pozyskania łopaty…

Noah nie lubił podglądania ludzi, nawet pomimo masy bajeranckiego sprzętu szpiegowskiego typu podsłuchy czy lornetki termowizyjne oraz faktu, że zwykle była to prosta robota. Zwyczajnie czuł się nieswojo, włażąc z buciorami w cudzą prywatność, w dodatku był człowiekiem czynu, wolał brać w czymś udział niż przyglądać się temu z bezpiecznej odległości.
Taka argumentacja jednak raczej nie przypadłaby Bobowi do gustu, a on sam, będąc wciąż na okresie próbnym musiał usłusznie uwijać się między jego nogami jak kundel domagający się żarcia, jeżeli zależało mu na bezpieczeństwie Claire. Bob wiedział o tym i przy ostatnim zleceniu pokazał, –poza tym, że jest wrednym sukinsynem- że nie zawaha się przed niczym, by przetestować jego lojalność.
Samo wspomnienie ostatniego zadania powodowało, że czuł odrazę do samego siebie. Przyszło mu na myśl coś, nad czym nigdy wcześniej się nie zastanawiał. Jak daleko może się posunąć w ochronie swej rodziny? Jeszcze niedawno zdawało mu się, że w tym aspekcie nie zatrzymają go żadne granice, lecz teraz nie był już tego taki pewny. Ile niewinnych istnień może zniszczyć i nie wstydzić się potem własnego odbicia w lustrze. Jak długo cel może uświęcać środki? I czy po ostatnim zadaniu może jeszcze spojrzeć Claire w oczy, nawet jeśli zrobił to dla jej dobra?
Zresztą czy to aby na pewno prawda? A może Suresh nie mylił się, mówiąc, że ma paranoję? Chociaż nie, niemożliwe, by miał rację. Ile on pracował dla Firmy? Parę tygodni? On pracował wiele lat i jeśli przez cały ten czas nic się u nich nie zmieniło, to dlaczego miałoby się zmienić nagle w kilka tygodni? W sumie jego ostatnie zadanie nie powinno zostawić mu żadnych wątpliwości, co do prawdziwej natury Firmy. Musiał chronić przed nią rodzinę, a przy tym nie miał zamiaru biernie się im podporządkować. Wkradnie się w ich łaski z powrotem, a kiedy będą się tego najmniej spodziewać, wbije im nóż w plecy. To jedyne wyjście.
Jakby słysząc –a może i rzeczywiście słysząc?- , że kończy swoje rozważania, zagaił go siedzący w kącie Haitańczyk ze słuchawkami łączącymi się z umieszczonymi w newralgicznych miejscach apartamentu pluskwami na uszach:
-Zaczyna się między nimi robić gorąco.
-Nic sobie nie zrobią –w dużej mierze oszklony apartament Petrellich pozwalał mu obserwować kłócącą się dwójkę bez użycia termowizji.- A ona nic mu nie powie, wie, jak z nim postępować i nie puścić pary z gęby.
-Jesteś tego pewien?
-Taa… pracowałem z nimi wszystkimi i możesz mi wierzyć, Angela to rasowa suka.
-Tutaj się różnimy. –wycedził przez zęby.
-Wiem, że ci pomogła, ale nie myśl, że zrobiłaby to, nie widząc w tym dla siebie korzyści. Niech zgadnę, kazała ci ubezpieczać jej synków, czyż nie. To dlatego pozwoliłeś zwiać Nathanowi, kiedy mieliśmy go capnąć w tamtym hotelu. Zresztą pomyśl nad tym chwilę, jaka matka dałaby nam przyzwolenie na uciszenie własnego syna?
-…Może i masz rację.
-Pamiętaj, że pracuję w tym fachu od dawna i przez ten czas zdążyłem się na nich poznać. Niczym się od siebie nie różnią.
Zauważył, że Peter zakończył już kłótnię i wyszedł z pokoju. Włączył termowizję, by dalej śledzić jego ruchy. Wyglądało na to, że chce opuścić mieszkanie, ale w ostatniej chwili zawrócił do gabinetu i usiadł przy komputerze. Na szczęście ten pokój mieścił się w prawym skrzydle, więc Noah mógł jeszcze co nieco podejrzeć. Wyłączył termowizję i wycentrował widok na monitorze.
-Co my tu mamy, Pete? –szepnął.
Zauważył okienko jakiegoś komunikatora i choć nie był w stanie dokładnie odczytać korespondencji, to dwa słowa zmroziły mu krew w żyłach- „Hana Gitelman”.
Oderwał lornetkę od oczu i mimo że oczywiście nie mógł zobaczyć tego samego bez jej asysty to i tak wbił wzrok w tamten punkt.
-Chyba mamy problem…

Użytkownik misiaqu edytował ten post 28.12.2007 - |13:06|

  • 0

#6 misiaqu

misiaqu

    Szeregowy

  • Użytkownik
  • 58 postów
  • Miastonie warto mówić

Napisano 29.12.2007 - |16:11|

Chapter 3- Dig Up Part 2/2

Ostatnie dni nie przyniosły Mohinderowi wielu sukcesów. Chociaż znalazł lek na morderczego wirusa, to jedyne znane mu jego źródło zostało od niego odizolowane, a pozyskana dotąd dawka leczniczej krwi przepadła w rękach człowieka, który krwi przelał już aż nadto.
A mógł wstrzyknąć mu powietrze do żyły, cholerna przysięga Hipokratesa! Ale nie było co płakać nad rozlanym mlekiem. Chwilowo owa krew i tak przydałaby się co najwyżej na wyleczenie Elle ramienia, gdyż zarażona wirusem Nikki zdążyła już zginąć w wybuchu -Mohinder zastanawiał się, czy miało to jakiś związek z wirusem, czy wpływał w jakiś sposób na psychikę-, lecz na tym nie kończyły się problemy. Miał bowiem nowego pacjenta, zwiastującego prawdziwy przewrót, i to zdecydowanie nie w dobrą stronę.
Maya, jak miała na imię nie sprawiała początkowo złego wrażenia. Była uroczą dziewczyną z Dominikany, która przebyła wiele mil, niejednokrotnie ryzykując życiem i postępując na bakier z prawem, by do niego dotrzeć. Powód tego jednak zapierał dech w piersi, Maya doprowadziła do śmierci ponad setkę osób i to zwyczajnie popadając w furię Za każdym razem, gdy przyrost adrenaliny był zbyt duży, znad oczu jej oraz wszystkich w pobliżu wypływała czarna substancja i choć na nią samą i na jej brata nie miała ona żadnego wpływu, to cała reszta dotknięta działaniem tej mocy szybko przenosiła się na tamten świat i mimo jej usilnych starań, by nad ową zdolnością zapanować -co (o ironio!) udało się dopiero z pomocą Sylara- , wkrótce jej wizerunek figurował w lokalnych gazetach z dopiskiem rasesinar1; (morderczyni). Wydawałoby się, że trafiła pod właściwy adres, a prawidłowo zaaplikowana dawka sztucznie wyhodowanego gatunku wirusa Shanti -z działaniem ograniczonym do odbierania mocy- załatwi sprawę. Wbrew moralnym rozterkom Mohindera -obawiał się, czy rzeczywiście wirus w żaden inny sposób się nie odbije na organizmie- Maya ochoczo przystała na to rozwiązanie, a bacząc przy tym na to, że nie była to bynajmniej zdolność mogąca przynieść jakikolwiek pożytek, zastrzyk został wkrótce zaaplikowany.
Wirus jednak sprawy nie rozwiązał...
Wszystkie jego jednostki zostały wręcz momentalnie unicestwione przez układ immunologiczny Mai. Mohinder nie mógł wręcz uwierzyć własnym oczom, patrząc przez mikroskop na próbkę jej krwi poddaną działaniu wirusa. Nawet krew Claire nie była do tego stopnia odporna. Zszokowany tym odkryciem, Suresh postanowił przebadać próbkę cieczy wydobywającej się z oczu Mai w kryzysowych momentach. Rezultat okazał się być kolejnym wstrząsem, substancja bowiem zawierała praktycznie wyłącznie wirus Shanti...
To był kamień wywołujący lawinę. Sprawa była wręcz zatrważająca. Im dłużej się nad nią zastanawiał, tym wynajdywał więcej coraz mroczniejszych myśli. Wreszcie, przytłoczony nimi, nie mógł powstrzymać się od wypuszczenia ich w eter:
-To wprost niemożliwe!
-Co się stało, doktorze? -zapytała Maya wylegująca się na szpitalnym łóżku.
-Wygląda na to, że rozpracowałem twoją zdolność, ale wciąż nie mogę w to uwierzyć. -zbliżył się do niej- Widzisz, niedawno odkryto, że człowiek ma gruczoł na górnej ściance oczodołu. Nazwano go gruczołem Senda, chociaż nikt dotąd nie wie, do czego on służy, co wytwarza. -Maya pokiwała głową na znak, że rozumie, mimo że nie wyglądała, jakby dotarło do niej, do czego zmierza- Wszystko wskazuje na to, że na skutek twojej mocy te gruczoły uaktywniają się i wytwarzają... wirus Shanti.
-To okropne, po co ludzie mieliby posiadać coś takiego?
-Co gorsza, badania wskazują na to, iż jeszcze sto lat temu takiego gruczołu nie wykształciliśmy. Szczęśliwie, ten akurat szczep nie jest zaraźliwy, lecz wciąż nie mogę zrozumieć, dlaczego...
-Doktorze Suresh?
Odwrócił się, by ujrzeć stojącego w drzwiach Boba. Zdziwił się, widząc laskę w jego ręku, później spojrzał na ukrywające oczy czarne okulary i ze zdumienia zaniemówił.
-Musimy porozmawiać...
...
Kilka godzin przerzucania ziemi szpadlem później Rainer wreszcie dokopał się do swojego skarbu. Ten jednak był dobrze strzeżony, już na początku potężna płyta nagrobna z brzękiem oznajmiła, że łatwo go nie odda. Rainer jednakże nie przebył całej tej drogi, by ustąpić przed jakimś durnym kamulcem. Podważył go łopatą i oparł -z ogromnym trudem, dodajmy- o ścianę wykopanego w pocie czoła r11;przeklęte japońskie słońce!- dołu. Choć ściana była stroma, to nie sądził, by nagle płyta przewróciła się z powrotem. Na wszelki wypadek oparł się jeszcze o nią, a jej chłodna powierzchnia była miłą odmianą po gorącym dniu -mimo że pracę zaczął w nocy, co by nie zwracać na siebie uwagi, to w tutejszym klimacie nie czuć było dużej różnicy-.
Otworzył więc ostrygę i dotarł do perły, która spoczywała dodatkowo w pokrowcu. Ta przeszkoda była już raczej mizerna w porównaniu z kupą wysiłku, jaką musiał włożyć w tę robotę. Wystarczyło tylko wepchnąć łopatę pod wieko, a następnie odrzucić je na bok, by przekonać się, czy Molly nie wystrychnęła go na dudka.
Adam jednak tam był. Leżał na boku, poskręcany, blady jak duch, uczepiony palcami o wyściółkę i wszystko wskazywało na to, że martwy, niczym obraz nędzy i rozpaczy.
Rainerowi do samego końca nie mieściło się w głowie, w jaki sposób on tutaj skończył, przewrócił ciało łopatą na plecy, mając nadzieję, że jeszcze da się coś zrobić. Czekał, wpatrzony w jego zasnute mgłą oczy.
-No dalej, Adam. Już nie z takich rzeczy wychodziłeś.
W końcu nastąpiła zmiana, oczy nabrały żywych barw, skóra też pociemniała na znak, że krew zaczęła płynąć. Wreszcie Adam odzyskał świadomość. Najpierw wziął głęboki oddech, by zaraz zacząć kaszleć jakby miał płuca wypluć, niczym niedoszły topielec. Rainer uradowany spokojnie czekał, aż jego kompan powróci do siebie.
-...Rainer?
-Witaj, stary druhu! Pomóc ci?
Podał mu rękę i wyciągnął z grobu. Adam, wciąż lekko otumaniony, rozglądał się w zdziwieniu dookoła. Wreszcie, po przypływie wspomnień wykrzyknął:
-No dobra, teraz jestem wkur...

Użytkownik misiaqu edytował ten post 29.12.2007 - |16:12|

  • 0




Użytkownicy przeglądający ten temat: 0

0 użytkowników, 0 gości, 0 anonimowych