Chyba wreszcie pora na jakiś promyczek nadziei.
Jackson ocknął się kompletnie zdezorientowany. Nie wiedział, gdzie się znajduje i co się właściwie stało. Jego głowa pękała z bólu. Czuł mdłości, a jego ciałem wstrząsały dreszcze. Podniósł dłonie do twarzy. Całe czoło miał pokryte potem. Mokre kosmyki włosów przylepiały się do czaszki. Powoli otworzył oczy. Leżał na ziemi w cieniu jakiegoś budynku. Z trudem uniósł się na łokciu, czując lekkie zawroty głowy. Tuż przed sobą ujrzał coś, co wydało mu się znajome. Zmrużył oczy, by choć trochę poprawić ostrość widzenia. Trzy grube, drewniane słupy stojące pionowo pośrodku placu. Tuż za nimi majaczyły jakieś budynki. Rozpoznał cele, w których zamykano ich na noc. A to oznaczało, że znajduje się teraz obok tego niewielkiego budynku, w którym jakiś człowiek przygotowywał dla nich posiłki.
- Nareszcie. - Oszołomiony spojrzał w stronę źródła głosu. Człowiek, o którym zdążył właśnie pomyśleć, stał w drzwiach i przyglądał mu się podejrzliwie.- Już zaczynałem się bać, że wykorkujesz pod moim nosem. Musiałbym się tobą zająć, a wierz mi i bez tego mam co robić.
Daniel zaczął dźwigać się na nogi. Szło mu to niezbyt sprawnie, bo wszystkie mięśnie miał jak z waty. W końcu zdołał się wyprostować i nieco chwiejnie podszedł do mężczyzny. Ten rozejrzał się czujnie po całej dolinie. Stojący niedaleko dwaj strażnicy spoglądali w ich kierunku. Mężczyzna nachmurzył się i dał Danielowi znak, by wszedł za nim do środka budynku. Potem jeszcze raz dyskretnie wyjrzał na zewnątrz, zanim starannie zamknął drzwi i odwrócił się w stronę archeologa.
- Masz, wypij to. - Podał mu kubek z wodą. Poczekał, aż Daniel opróżni naczynie.
- Dziękuję. - Wysapał Jackson, ocierając usta dłonią. - Właściwie, kim jesteś?
- Nazywam się Kraft. Jestem więźniem tak samo jak pozostali, ale w przeciwieństwie do innych cieszę się pewnymi przywilejami. Jestem odpowiedzialny za karmienie całej tej hałastry. - Zrobił nieokreślony ruch ręką. - Przekonałem zarządcę, że będziesz mógł mi pomóc w kuchni. Do pracy fizycznej nie bardzo się dziś nadajesz.
- To fakt. Nie czuję się najlepiej. - Nie ufał zbytnio sile swoich mięśni. Dojrzał za sobą niski stołek i opadł na niego z uczuciem wyraźnej ulgi. Wciąż czuł zawroty głowy.
- Zarządca jest dziś wyjątkowo wkurzony. Dawno już nie widziałem go w tak podłym nastroju. Twój towarzysz najwyraźniej zalazł mu za skórę. Muszę przyznać, że jest odważny. Ale jest też głupi. Nie powinien lekceważyć człowieka, który tylko czeka na okazję, by kogoś skatować.
- Gdzie jest Jack? - Daniel nagle poczuł, że zaczyna brakować mu tchu. Zerwał się na równe nogi. - Co się z nim stało?
- Spokojnie. - Kraft położył rękę na jego ramieniu i popchnął z powrotem na stołek. - Żyje. Mocno oberwał, ale póki co ma dość sił, by pracować. Jest z pozostałymi więźniami przy załadunku kamieni. Niebawem wszyscy wrócą na noc.
- Boże. - Daniel spojrzał na swoje dłonie. Brudne, pokryte pęcherzami. A potem podniósł wzrok na stojącego przed nim mężczyznę.
- Dlaczego mi pomagasz?
- Mam swoje powody. - Kraft uśmiechnął się tajemniczo. - Powiedz mi, z jakiego świata pochodzisz ty i twoi towarzysze?
- Z jakiego świata? - Archeolog miał jeszcze drobne kłopoty z koncentracją.
- Nie przypominacie wystraszonych wieśniaków, jacy zazwyczaj trafiają do tej dziury. Bez żartów. Nawet wasza kobieta jest wojownikiem. Słyszałem, że nieźle sobie poradziła z Jaffa, którzy nie doceniali jej wyszkolenia.
- Nic jej nie jest? - Znów zerwał się ze stołka. - Czy Sam coś się stało?
- Czekaj! - Kraft ponownie usadził go na zydlu. - Przecież powiedziałem, że sobie poradziła. To było wczoraj. Co się z nią działo dzisiaj nie mam pojęcia. Przynajmniej na razie.
- Skąd to wiesz? - Patrzył na mężczyznę i czuł, że jego ręce zaczynają się trząść. Zacisnął pięści, aby to ukryć.
- Ja w ogóle sporo wiem. Ale będzie lepiej dla ciebie, jeśli nie będziesz zadawał zbyt wielu pytań. Na razie powinna ci wystarczyć świadomość, że wszyscy żyjecie. Jaffa, który z wami był, również. Jeśli jednak chcecie nadal zachować życie, powinniście zacząć uważać. Dotyczy to zwłaszcza twojego krnąbrnego towarzysza. Narażam się, zdobywając te informacje. Mogę wam pomóc, lecz jeśli poprzez swoje zachowanie ściągniecie na mnie uwagę strażników, bez wahania zapomnę o wszystkim i oddam was w łapy tych oprawców.
- Wierzę. - Ponuro stwierdził Daniel. - A mimo to mi pomagasz.
- Jak już powiedziałem, mam swoje powody. - Odwrócił się. - Teraz jednak muszę zabrać się do pracy. Niewywiązywanie się z obowiązków niesie za sobą przykre konsekwencje. Dla mnie również. Nie musisz mi w niczym pomagać. Siedź tam, odpoczywaj i spróbuj mi nie przeszkadzać. I pij, ile tylko chcesz. - Dodał wskazując na wysokie wiadro wypełnione wodą. - Gdy wrócisz do pozostałych, będziesz mógł o tym tylko pomarzyć.
Kraft zaczął krzątać się po pomieszczeniu. Rozpoczął od rozpalenia ognia na wielkim palenisku. Potem, na specjalnie przygotowanym do tego haku, zawiesił ogromny gar i napełnił go wodą. Czekając, aż woda osiągnie wrzenie, przygotowywał pozostałe produkty. Jackson z uwagą przyglądał się jego poczynaniom. Jakaś kasza, wyglądające na nieświeże warzywa stopniowo lądowały w kotle. Daniel wycofał się i tylko spod oka przyglądał się pracy mężczyzny. Kim był? Z kim współpracował? Miał wrażenie, że odkąd zostali zaproszeni na wesele, otaczają ich same tajemnice. Wszyscy o czymś wiedzą, ale nie chcą im niczego zdradzić. W jednym jednak Kraft miał rację. Jack sam pcha się w kłopoty. Za którymś razem przeciągnie wreszcie strunę i zarządca po prostu go zabije.
Unoszący się z kotła aromat wyrwał go z rozważań. Ślina napłynęła mu do ust. Nagle boleśnie odczuł, jak bardzo jest głodny. Kraft dosypywał czegoś do kotła i mieszał w nim drewnianą chochlą. Potem napełnił zupą dużą miskę i postawił na stole. Daniel na moment zapomniał o wszystkim i po prostu rzucił się na jedzenie. Nie zauważył nawet, że Kraft wygląda przez okno, w zamyśleniu marszcząc brwi.
- Wracają. - Oznajmił. - Zaraz się przekonamy, jak naprawdę silny jest twój przyjaciel. Skończyłeś? - Zwrócił się znów do Daniela.
- To dobrze. Musisz mi teraz pomóc.
Razem ściągnęli kocioł z ognia i wtaszczyli go na pasujący do niego wózek. Draństwo było ciężkie jak diabli. Wypchnięcie wózka przed budynek nie stanowiło już problemu. Jackson zastanawiał się, kto zazwyczaj pomaga kucharzowi. Jakoś do tej pory tego nie zaobserwował. Kraft zawrócił do kuchni i wyciągnął kosz chleba. Niewolnicy wracali z kamieniołomów. W ich postawie już z daleka dało się dostrzec zmęczenie. Szli wolno w całkowitym milczeniu. Pomiędzy pochylonymi postaciami Daniel wypatrywał Jacka. Nigdzie jednak nie mógł go dostrzec. Z bijącym sercem czekał, aż wszyscy podejdą bliżej. O`Neill znajdował się na samym końcu. Szedł przygarbiony, powłócząc nogami, najwyraźniej zupełnie wyczerpany. Zatrzymał się razem z innymi i uniósł wzrok. Gdy ujrzał archeologa, jego oczy zabłysły. Daniel chwycił porcję przeznaczoną dla pułkownika i nie dbając już o nic, ruszył w jego kierunku. Gdy podszedł zupełnie blisko, stanął jak wryty. Jack cały był pokryty kurzem i zakrwawiony.
- O Boże, Jack…
- Daniel. - Oczy Jacka lśniły w ogorzałej twarzy.
- Jezu, myślałem, że cię zatłukli. - Archeolog podszedł szybkim krokiem do przyjaciela i chwycił go pod ramię. - Cholera jasna, siadaj. Przecież ty ledwo trzymasz się na nogach..
- Nie, no. Aż tak źle nie jest… - Mruknął O`Neill, ale z ogromną ulgą opadł na ziemię.
- Masz. - Jackson wetknął mu w ręce michę zupy.
- Dzięki. - Uśmiechnął się. Jego dłonie lekko drżały. - Jesteś cały? - Spytał znienacka.
- Mniej więcej.
- Cieszę się. Kiedy widziałem cię ostatnio, było z tobą naprawdę kiepsko.
- Było. - Przyznał uczciwie Daniel. - Nadal nie czuję się najlepiej, ale to i tak chyba nic w porównaniu z tobą.
- Fakt. - Pułkownik wyszczerzył zęby w wymuszonym uśmiechu. - Bywało lepiej.
- Jack, musisz z tym skończyć.
Daniel potarł twarz dłonią. Czuł się całkowicie wyczerpany zarówno fizycznie jak i psychicznie. Chciał podzielić się z przyjacielem uzyskanymi od Krafta informacjami. Teraz jednak, gdy patrzył w jego pełne determinacji oczy, zdał sobie sprawę, że nie może. Zbyt wiele innych oczu patrzyło na nich ukradkiem, zbyt wiele uszu łowiło każde wypowiedziane słowo. A Kraft i pozostali bezimienni ludzie w pałacu i poza nim zbyt wiele ryzykowali. Na dzielenie się sekretami przyjdzie jeszcze pora. Ukucnął naprzeciwko swego dowódcy, ani na moment nie spuszczając z niego wzroku.
- To jeszcze nie koniec, rozumiesz? - Rzekł z naciskiem. - Wiem, że możemy się stąd wydostać, ale nie możesz pozwolić, żeby nas wszystkich tu pozabijali.
- Tak, masz rację. To moja wina. Zarządcy chodzi o mnie. Przeze mnie możecie cierpieć ty i pozostali.
- Tu nie chodzi o winę, Jack! Tu chodzi o to, żeby przeżyć!
Zapadła pełna napięcia cisza. Długą chwilę mierzyli się wzrokiem. W końcu O`Neill odwrócił głowę, przygryzając nerwowo dolną wargę.
- Wiem. - Powiedział cicho. - Cholera jasna, wiem to doskonale…
Archeolog przyglądał się uważnie pułkownikowi. Zaciśnięta szczęka, pochylone ramiona. Znał Jacka niemal na wylot. Tyle już razy widywał w jego postawie ten wyraz wewnętrznego buntu przeciwko czemuś, co należało zrobić, choć pozostawało to w sprzeczności z sumieniem. Mimo wszystko ucieszyło go to. Poraniony i poniżony O`Neill wciąż pozostawał sobą. Jack siedział tak dłuższą chwilę. Potem zerknął na Daniela spod oka, westchnął głęboko i wreszcie zainteresował się trzymanym w rękach posiłkiem. Jadł w milczeniu, dając Jacksonowi możliwość swobodnego oglądania wszystkich odniesionych dziś ran. Kurz i zaschnięta krew skutecznie uniemożliwiały ocenę rozległości obrażeń. Brunatny skrzep pokrywał twarz i ramiona, zlepił również cały tył poszarpanego w strzępy podkoszulka i przykleił go do ciała. Sztywność ruchów i towarzyszący im wyraz bólu na twarzy Jacka sugerowały, że rany dokuczają mu bardziej, niż starał się to okazać. Daniel westchnął żałośnie, dobrze wiedząc, jak mało mogą w tej chwili zrobić. Nie mieli nawet dość wody, by móc oczyścić przynajmniej niektóre rany. Zresztą, nawet oczyszczone natychmiast wróciłyby do stanu pierwotnego. W tych warunkach infekcja pozostawała tylko kwestią czasu. O`Neill musiał wyczuć jego rozpacz, bo uśmiechnął się pokrzepiająco.
- Przestań. - Rzucił jakby od niechcenia. - Nie patrz na mnie w ten sposób.
- Jack, nie możesz…
- Mogę.
- Jedz! - Daniel przełknął wielką gulę, rosnącą podstępnie w jego gardle. - Musisz zachować siły. To teraz jest najważniejsze.
C.D.N.
Użytkownik cooky edytował ten post 11.02.2012 - |16:24|