Skocz do zawartości

Zdjęcie

Nadzieja umiera ostatnia


  • Zaloguj się, aby dodać odpowiedź
118 odpowiedzi w tym temacie

#1 cooky

cooky

    Sierżant

  • Użytkownik
  • 717 postów
  • MiastoPolska centralna

Napisano 29.08.2011 - |22:52|

Nie mogłam zbyt długo siedzieć bezczynnie. Rozpoczynam nową przygodę SG1.






NADZIEJA UMIERA OSTATNIA







Dzień był wyjątkowo piękny. Błękitne niebo bez śladu nawet najmniejszej chmurki. Ciepły wiatr niósł ze sobą zapach jakichś egzotycznych kwiatów i wilgoci. Otaczała ich łąka pełna różnokolorowych traw. Liczne, choć drobne krzewy obsypane były drobniutkimi bladoróżowymi kwiatkami. Pojedyncze drzewa szumiały kojąco. O`Neill wystawił twarz ku słońcu, oparł dłonie na biodrach i odetchnął pełną piersią.
- To jest to! - Powiedział entuzjastycznie. - Po tylu nieprzyjaznych planetach, nareszcie trafiliśmy do raju. Czemu nie przyszliśmy tu od razu?
- Sir. Nie było przecież tak źle. - Carter spojrzała na niego znad swojego laptopa. - Na ostatniej planecie było tylko trochę… sucho. - Dokończyła niezręcznie.
- Na litość boską! Toż to była prawdziwa pustynia. - Żachnął się Jack. - Sahara do kwadratu. O mało nie spaliło nam tyłków. Ale skoro mówisz, że nie było źle…
- Owszem, było bardzo gorąco, ale za to zebraliśmy dużo niezwykle interesujących obiektów.
- Obiektów? Więc nadal nie wiecie, do czego służą?
- Nie, sir. Ale cały czas nad tym pracujemy. - Pochyliła się nad klawiaturą. - Za chwilę skończę obliczenia. Muszę tylko skonfigurować wszystkie posiadane przez nas dane z pomiarami dokonanymi już na miejscu.
- Proszę się nie spieszyć. Nie mam nic przeciwko nieco dłuższemu pobytowi tutaj. Po ostatnich naszych misjach, to prawie jak wakacje.
- O`Neill. - Teal`c obserwował horyzont przez lornetkę. - Chyba znalazłem jakąś osadę. Widzę spory ruch.
- Pokaż. - Dołączył do Jaffa i przez dłuższą chwilę obaj wpatrywali się w dal. Rzeczywiście na horyzoncie majaczyło skupisko niskich domów. Ludzie z tej odległości wyglądali jak mrówki. Dało się jednak zauważyć wzmożony ruch pomiędzy zabudowaniami.
- Wygląda obiecująco. - Stwierdził po dłuższej chwili. - Rzeczywiście dużo ludzi. Może trafiliśmy na jakieś lokalne święto? Danielu, co o tym myślisz?
- Myślę, że dowiemy się wszystkiego, jeśli tylko pójdziemy do nich i zapytamy.
- Świetny plan Danielu. - Jack uśmiechnął się szeroko. Był dzisiaj w naprawdę świetnym nastroju.
- Skończyłam. - Zakomunikowała Carter. Zapakowała laptopa do plecaka, a ten zarzuciła na ramiona. - Możemy ruszać.
- Świetnie. - Ucieszył się O`Neill. - A więc drużyno, naprzód marsz!
Carter parsknęła śmiechem, Jackson wzruszył ramionami. Przywykli już do takiego zachowania swojego dowódcy. Teal`c zmarszczył brwi. Rozumiał doskonale sens słów, ale nie potrafił odgadnąć, czemu u jego towarzyszy wywołują takie rozbawienie. Jack ruszył pierwszy. Pozostali ruszyli za nim, czujnie rozglądając się po okolicy. Raj, nie raj, ale rutyna wzięła nad nimi górę. Nie raz już przyjazna, na pierwszy rzut oka, planeta okazywała się pułapką, z której trudno było się wyzwolić.

W miarę jak zbliżali się do wioski, nabierali coraz większego przekonania, że są świadkami jakiegoś podniosłego wydarzenia. Mieszkańcy osady tłumnie wylegli przed domy. Wszyscy ubrani byli w wyszukane, bogato przystrojone, zapewne odświętne ubrania. Jeden po drugim znikali pomiędzy drewnianymi domami. Nikt na razie nie zauważył przybycia niespodziewanych gości. Intruzi niepostrzeżenie dostali się aż na skraj wioski. Ostrożnie zagłębili się w plątaninę uliczek i zaułków. Kierowali się w głąb wioski, w ślad za coraz to głośniejszą muzyką i radosnymi śpiewami. W samym centrum osady znajdował się sporych rozmiarów owalny plac, na którym zgromadzili się wszyscy mieszkańcy. Poprzez głowy stojących ludzi trudno było dostrzec, co znajduje się po drugiej stronie i niewątpliwie przykuło uwagę wszystkich tu obecnych. O`Neill wysunął się z cienia, rzucanego przez stromy dach najbliższego domostwa. Broń wciąż miał zawieszoną na szyi, lecz obie dłonie uniósł teraz w górę i najzwyczajniej w świecie, jakby znajdował się nie na obcej planecie, lecz na meczu baseballowym wykrzyknął:
- Halo! Czy ktoś mógłby mi powiedzieć, co dzisiaj świętujemy?
Daniel zdążył jedynie pokręcić głową zniesmaczony, a Carter zdusiła w sobie chęć parsknięcia śmiechem. Młoda kobieta, stojąca najbliżej nich, odwróciła powoli głowę w ich stronę. Na jej twarzy wyraźnie malował się szok, który stopniowo przeszedł w przerażenie. Mimowolnie nabrała powietrza w płuca i zaczęła krzyczeć. Równie nagle zamilkła, zakrywając sobie usta dłońmi i cofnęła się o kilka kroków, nie spuszczając wzroku z przybyszów. Muzyka umilkła. Wszyscy, jak na komendę spojrzeli w tę stronę. Rozległo się wiele innych okrzyków strachu. Ludzie zaczęli cofać się, ale nikt nie próbował uciekać. Patrzyli tylko z przerażeniem i wyraźną niechęcią, jak czwórka obcych powoli zmierza w ich kierunku.
- Może się mylę, ale oni najwyraźniej się nas boją. - Szepnął O`Neill w stronę Jacksona.
- Nie mylisz się. - Odszepnął Daniel. - Pytanie tylko: dlaczego?

Wyszedł przed swych towarzyszy unosząc w górę obie dłonie. Starał się wyglądać możliwie przyjaźnie. Nie było to proste zadanie, zważywszy na broń zwieszającą się z jego ramienia i trójkę uzbrojonych po zęby marines. Zatrzymał się kilka kroków przed przyglądającym mu się nieufnie tłumem.
- Witajcie. - Powiedział głosem spokojnym i opanowanym. - Jestem Daniel Jackson, a to moi towarzysze: major Samantha Carter, pułkownik Jack O`Neill i Tealc. - Każde z nich uniosło rękę w geście pozdrowienia. - Nie obawiajcie się nas. Z naszej strony nie grozi wam żadne niebezpieczeństwo. Przybywamy w pokoju. Chcielibyśmy poznać wasze społeczeństwo, waszą kulturę, wasz świat. O ile oczywiście wyrazicie na to swoją zgodę. To wszystko. Obiecuję, że nie zrobimy wam krzywdy.
Urwał i z uwagą przyjrzał się zwróconym ku niemu twarzom. Byli nieufni. W ich oczach bez trudu dostrzegał strach. Wielki, odbierający niemal rozum. Było coś jeszcze. W sposobie, w jaki pochylali głowy, w opuszczeniu ich ramion, wyrażającym niemą rezygnację. Bali się, a jednocześnie godzili się na to, co według nich miało zaraz nastąpić. Daniel zaczął mieć złe przeczucia. Bardzo złe przeczucia. Co lub kto zastraszył tych ludzi do tego stopnia, że bezwolnie zgadzali się na każdy los, jaki miał ich spotkać?

Ktoś stojący z tyłu krzyknął i naraz tłum się rozstąpił. Poprzez lukę wolno szedł starszy mężczyzna. Zatrzymał się tuż przed Danielem. Obrzucił go badawczym spojrzeniem od stóp do głowy. To samo zrobił z pozostałą trójką przybyszów. Nieco dłużej zatrzymał wzrok na Teal`cu. W końcu spojrzał ponownie na archeologa.
- Przyszliście po nas? - Jego głos był opanowany, ale można było wyczuć w nim leciutkie drżenie. - Chcecie znowu zabrać ze sobą moich braci?
- Nie… - Daniel zaczynał powoli rozumieć dziwne zachowanie tych ludzi. - Nikogo stąd nie zabierzemy. Jak już mówiłem, przybywamy w pokoju. Chcielibyśmy poznać bliżej twój lud.
- Poznać nas? - Mężczyzna był wyraźnie zdumiony. - Jeszcze nigdy wysłannicy naszego pana Olokuna nie zachowywali się w ten sposób.
- Nie służymy żadnemu z Goa`uld. - Archeolog uśmiechnął się nerwowo. - My nie porywamy ludzi. My staramy się nawiązywać z nimi współpracę.
- Jeśli nie Olokun was tu przysłał, to kto? - Starszy człowiek spoglądał na nich sceptycznie. - Kim zatem jesteś przybyszu? Nigdy nie widziałem takiego stroju. - Dodał wyciągając rękę i dotykając kamizelki kuloodpornej na piersi Jacksona.
- Jestem Daniel Jackson. Pochodzę z planety, którą my nazywamy Ziemią. Dla was może bliższa będzie nazwa Tau`ri.
- Tau`ri. To mit. - Mruknął mężczyzna.
- Zgadza się. A my jesteśmy istotami mitycznymi. - Wtrącił zza pleców Daniela Jack, co wywołało kolejne zdziwienie starszego człowieka.
- Nie, nie. Posłuchaj. - Daniel poczuł się w obowiązku, by wszystko dokładnie wyjaśnić. - Ta planeta istnieje naprawdę. Dawno, dawno temu ludzie wyzwolili się spod władzy panującego tam wówczas Ra i zakopali wrota. Przez całe tysiąclecia ziemia pozostawała poza władzą jakiegokolwiek Goa`uld. Stąd zapewne wzięła się legenda o mitycznym, zapomnianym świecie. Ale my istniejemy i nadal potrafimy przeciwstawić się Goa`uld. Walczymy z nimi. To my pokonaliśmy ostatecznie Ra i my przyczyniliśmy się do upadku Apophisa.
- On jest przecież sługą Apophisa. - Mężczyzna wskazał ręką na Teal`ca. - Jest Jaffa. Jak może występować przeciwko swojemu panu?
- Nie jestem niczyim sługą. - Teal`c wyprostował się dumnie i podszedł do Jacksona. Uwadze archeologa nie uszedł fakt, że starszy człowiek odruchowo skulił ramiona i pochylił głowę. Szybko się opanował, ale wrażenie pozostało. Strach był w tych ludziach naprawdę głęboko zakorzeniony. Teal`c również musiał to dostrzec, bo zrobił pauzę i czekał, aż mężczyzna podniesie na niego wzrok. Dopiero wtedy kontynuował. - Wyrzekłem się fałszywego Boga, za jakiego chciał uchodzić Apophis. Jestem wolnym Jaffa i jestem sojusznikiem tych ludzi. Odwiedziliśmy razem już wiele planet. Z wieloma światami nadal utrzymujemy kontakty. Handlujemy. Wymieniamy się wiedzą i technologią.

Z tłumu wyszła młoda kobieta. Na jej długich, jasnych włosach spoczywał upleciony z wielobarwnych kwiatów wianek. Podeszła do stojącego z przodu mężczyzny i położyła rękę na jego ramieniu.
- Ojcze. - Zaczęła melodyjnym, lecz pełnym niepokoju głosem. Była widocznie zdenerwowana. - Czy obecność tych ludzi oznacza, że będziemy musieli pożegnać niektórych z naszych braci?
- Postawmy sprawę jasno. - O`Neill zirytowany wysunął się naprzód. - Jestem dowódcą tego zespołu. Daję wam uroczyste słowo honoru, że nie przybyliśmy tu w celu uprowadzenia kogokolwiek. Chcielibyśmy jedynie bliżej was poznać. Taką mamy pracę. Zwiedzamy nowe światy i staramy się nawiązać nić porozumienia. Jeśli poznacie nas bliżej, na pewno dojdziecie do wniosku, że wcale nie jesteśmy straszni. Może nawet się zaprzyjaźnimy?
- Nie chcieliśmy was przestraszyć. - Dodał szybko Jackson. - Zdaje się, że nasze pojawienie się, zakłóciło jakąś uroczystość?
- To rzeczywiście ważny dzień dla naszej społeczności. - Starszy mężczyzna wciąż był niezdecydowany. - Jeśli więc nie jesteście sługami Olokuna…
- Nie jesteśmy. Ani żadnego innego Goa`ulda. - Wtrącił Jack.
- I chcielibyście zapoznać się z naszą kulturą. - Ciągnął człowiek, w ogóle niezrażony tym, że pułkownik niespodziewanie mu przerwał. - To macie teraz ku temu bardzo dobrą okazję. Dzisiaj właśnie, moja córka Kalia połączy się ze swym wybrankiem. Zostaną zjednoczeni już na zawsze.
- Zjednoczeni? - Umysł Jacksona pracował teraz na najwyższych obrotach. - Więc trafiliśmy akurat na ceremonię zaślubin?
- Tak. Jeśli wasze intencje są rzeczywiście czyste Danielu Jackson, bądźcie mymi gośćmi na tej podniosłej uroczystości.
- Będziemy zaszczyceni. - Ucieszył się archeolog. - To naprawdę dużo dla nas znaczy.
- Nazywam się Teneth. Myślę, że najwyższa pora rozpocząć ceremonię. Kalio, to twój wielki dzień - Zwrócił się do córki, która spuściła skromnie oczy i oblała się uroczym rumieńcem. A potem odwrócił się do pozostałych mieszkańców wioski i głośno krzyknął. - Nie lękajcie się. Przybysze nie chcą zabierać nikogo z wioski. Pragną natomiast uczestniczyć w ceremonii zjednoczenia. Są moimi gośćmi.
Odpowiedział mu zbiorowy pomruk. Ludzie wciąż wyglądali na nieufnych. Powoli jednak z ich twarzy znikał wyraz strachu. Dziewczyna i jej ojciec odwrócili się i pomaszerowali poprzez tłum. Pozostali ludzie czekali aż drużyna również za nimi podąży. Rozległy się, nieśmiałe z początku, lecz przybierające na sile, śpiewy. Rozbrzmiała muzyka.
- Mam dzisiaj prawdziwego farta. - Mruknął O`Neill do pozostałych, zacierając ręce. - Wpadliśmy dokładnie na wesele.
- Nie wiedziałam, że lubi pan śluby. - Zagadnęła go Carter.
- Pani major. - Jack uśmiechnął się szelmowsko. - Ja za nimi wręcz przepadam.






C.D.N.
  • 3

Ten, który walczy z potworami, powinien zadbać, by sam nie stał się potworem.
Gdy długo spoglądamy w otchłań, otchłań spogląda również na nas.

F. Nietzsche


#2 Madi

Madi

    Starszy kapral

  • Użytkownik
  • 270 postów
  • MiastoChorzów

Napisano 30.08.2011 - |06:19|

no, no, no początek jak zwykle zachęca. czekam na więcej :) dobra robota
  • 1

#3 Palek21

Palek21

    FANKA WSZYSTKIEGO

  • Użytkownik
  • 354 postów
  • MiastoMykanów

Napisano 30.08.2011 - |10:10|

Wiedziałam że coś się szykkuje :lol:
Świetny początek, czekam na więcej.
  • 1

Życie to ostry miecz, na którym Bóg napisał:

KOCHAJ, WALCZ, CIERP!!!


#4 cooky

cooky

    Sierżant

  • Użytkownik
  • 717 postów
  • MiastoPolska centralna

Napisano 02.09.2011 - |19:39|

No to lecimy dalej :)




Zapadł już zmrok. W kilku miejscach placu rozpalono ogniska. Wokół ognia tańczyli prawie wszyscy mieszkańcy osady. Muzyka przybrała na sile. Była rytmiczna i zdecydowanie skoczna. Ci, którzy nie tańczyli, gromadzili się przy którymś z rozstawionych wokół placu stołów. Jack O`Neill siedział przy jednym z nich. Z drewnianego kubka popijał jakiś owocowy napój. Co prawda spróbował pewnego, ostro zalatującego alkoholem specyfiku, który niemiłosiernie palił gardło. Nie mógł sobie jednak pozwolić na to, by urwał mu się film. A zważywszy na szatańską moc owego trunku, niewątpliwie doszłoby do tego już po kilku kolejkach. Siedział więc i rozkoszował się urokiem chwili. Noc była ciepła. W górze, na bezchmurnym niebie lśniły gwiazdy. W powietrzu wciąż unosił się oszałamiający aromat miejscowych kwiatów, a może ziół. Ciała wirujących wokół ognisk ludzi rzucały dookoła tajemnicze cienie. Daniel Jackson zdecydowanie był już wstawiony. Możliwe, że tylko spróbował magicznego wynalazku, ale on zawsze miał słabą głowę. W tej chwili tańczył razem z kilkoma kobietami. Jego kamizelka kuloodporna i większość sprzętu spoczywała teraz na stole, przy którym siedział Jack. Pułkownik także pozwolił sobie na odrobinę luksusu i pozbył się części swojego ekwipunku. Broń jednak pozostawił w zasięgu ręki.

- Hej! Czemu siedzisz tutaj sam? - Z roztańczonego tłumu oddzieliła się jedna z dziewcząt. Kołysząc biodrami podeszła do O`Neilla i uśmiechnęła się szeroko. Była bardzo ładna. - Dziś świętujemy. Dzisiaj musimy się weselić. Nie wiemy, co przyniesie jutrzejszy dzień. Wykorzystajmy jak najlepiej czas, który pozostał do nadejścia świtu. - Dodała wyciągając do niego rękę.

Pułkownik poczuł, że na jego policzki wypływa rumieniec. Całe szczęście, że było już ciemno. Ta kobieta najwyraźniej złożyła mu przed chwilą niedwuznaczną propozycję. Była naprawdę piękna i w dodatku taka młoda… Jego męskie ego zostało w tym momencie mile połechtane. Tyle, ze kiedyś już otrzymał podobną propozycję i wcale nie skończyło się to dobrze. Dziewczyna stała wciąż z wyciągniętą ręką, a jej oczy błyszczały. Przyszło mu do głowy, że pewnie większość osób na tej imprezie jest już na rauszu. Ta dziewczyna zapewne też. Rozejrzał się niepewnie dookoła. Zauważył kilka par oddalających się od blasku ognisk i znikających w mroku. Uch, więc naprawdę tego właśnie chciała. Podniósł na nią wzrok. Patrzyła na niego wyczekująco, uśmiechając się tajemniczo.
- Słuchaj. - Zaczął trochę sztywno. - Jesteś naprawdę piękna i urocza. I bardzo mi schlebia twoja propozycja, ale mimo wszystko z niej nie skorzystam. Przykro mi. Nic z tego nie będzie.
- Jesteś już z kimś? - W ogóle nie zrażała się jego odmową. Wciąż się uśmiechała, a w jej oczach pojawiły się figlarne błyski.
- Składałeś już innej swą przysięgę?
- Co? Nie. W zasadzie to nie, ale i tak muszę ci odmówić. Wiesz, to kwestia zasad. Nie obraź się. Jesteś naprawdę wspaniała.
- Niech tak będzie. - Wzruszyła lekko ramionami. - Ale ja uważam, że nie warto marnować takiej okazji.
Odeszła kocim krokiem, świadoma tego, że mężczyzna wciąż na nią patrzy. Odwróciła się jeszcze na chwilę i obdarzyła go kuszącym spojrzeniem.
- Jesteś pewien?
- Tak. - Uśmiechnął się w odpowiedzi. - Całkowicie pewien. Naprawdę mi przykro.
- Akurat… - Zarzuciła głową, aż jej długie włosy zawirowały w powietrzu, a po chwili dała się porwać przez tańczący korowód.

O`Neill odetchnął głęboko, a potem wypił jednym duszkiem cały, pozostały w jego kubku napój. Nagle, nie wiadomo dlaczego, poczuł się stary. Nie pamiętał już, kiedy czuł się tak szczęśliwy, jak ci ludzie. Splótł dłonie i założył je na kark. Niespodziewanie doznał bardzo intensywnego uczucia. Ktoś go obserwował. Rozejrzał się i dojrzał parę oczu przyglądających mu się z boku.
- Carter? - Spytał niewinnie.
- Sir? Czyżbym w czymś przeszkodziła? - Carter podeszła do niego uśmiechając się złośliwie. - Zdaje się, że ona miała wobec pana poważne zamiary.
- Uhm. Nawet bardzo poważne. - Sięgnął po stojący na stole dzbanek i dolał sobie do pełna. - Ma pani ochotę? - Zaproponował.
- Czy to nie jest przypadkiem ta powalająca wóda? - Sam podejrzliwie zaglądała do dzbanka.
- Spokojnie, to tylko owocowy koktajl. Zresztą bardzo smaczny. - Podał jej drugi kubek. - Myślała pani, że chcę panią upić?
- Przeszło mi to przez myśl. - Przyznała z rozbrajającą szczerością. Odłożyła swoją broń na stół i rozsiadła się wygodnie.
- Próbowałam. Niewiele trzeba, by kompletnie odlecieć. Widział pan Daniela albo Teal`ca?
- Och, Daniel… - Pułkownik nagle zdał sobie sprawę, ze inni także mogli otrzymać podobną propozycję. A Daniel był pijany. Jako jego przyjaciel powinien uchronić go przed popełnieniem jakiegoś głupstwa. - Daniel też próbował tego wynalazku. Chyba nawet kilka razy. Powinniśmy go poszukać.
- Nie ma takiej potrzeby O`Neill. - Jak spod ziemi pojawił się Teal`c. Obejmował ramieniem uśmiechającego się głupkowato Jacksona. Archeolog miał przekrzywione okulary i drobne problemy z utrzymaniem równowagi. - Odprowadzę go do kwatery, która została nam przydzielona. W tej chwili Daniel Jackson najwyraźniej potrzebuje odpoczynku.
- Uuu bracie… - O`Neill dźwignął się na nogi i pozbierał porozrzucany na stole sprzęt. - Ale się wstawiłeś.
- No! - Ucieszył się Daniel i czknął.
- Chodźmy Teal`c. Trzeba położyć do łóżka tę śpiącą królewnę.
Teal`c stanął jak wryty, z wyrazem bezbrzeżnego zdziwienia na twarzy.
- Nie rozumiem O`Neill. - Zaczął ze śmiertelną powagą. - Co to jest królewna i co ma wspólnego z Danielem Jacksonem?
- To samo zamiłowanie do poduszki. - Pułkownik przewrócił oczami, a Carter zachichotała. Posłał jej piorunujące spojrzenie, pod wpływem którego natychmiast umilkła. - Proszę cię… Po prostu odstawmy go do kwatery. W porządku? Jak jutro wstanie, sam wyjaśni ci tę zawiłość językową.
- Oczywiście. Chodźmy zatem. - Poprawił uchwyt na ramieniu archeologa, który zaczął się odrobinę chwiać i pociągnął go w stronę jednego z budynków. O`Neill podążył za nimi, taszcząc ekwipunek swój i Daniela.

Carter została sama. Siedziała i popijała koktajl. Rzeczywiście był bardzo smaczny i na pewno nie powodował kaca. Pośród tańczących dostrzegła Kalię i jej świeżo poślubionego małżonka. Śmiali się radośnie, patrząc sobie w oczy. Spoglądała na nich z zazdrością. Byli tacy szczęśliwi. Trzymając się za ręce podeszli do stołu, przy którym siedziała.
- Witaj! - Kalia stanęła naprzeciwko, uśmiechając się szeroko. - Jak ci się podobała ceremonia zjednoczenia?
- Mów mi Sam. - Carter odwzajemniła uśmiech. - Cóż, sama ceremonia była bardzo zwięzła. Ale to, co nastąpiło po niej, jest naprawdę niesamowite.
Faktycznie, sama ceremonia ograniczała się do wypowiedzenia przez obie strony kilku dość banalnych formułek w stylu „I nie opuszczę cię aż do śmierci”. Jednak cała oprawa, jaka temu towarzyszyła, zdecydowanie przyćmiewała ziemski ślub i wesele. Uczestniczyli w niej wszyscy mieszkańcy. Dorośli i dzieci. Wszyscy radowali się tak, jakby było to wydarzenie roku. Śpiewy i taniec trwały bez przerwy aż do tej pory i wcale nie zanosiło się na to, by miały wkrótce ustać.
- To jest Jared. Od dziś mój towarzysz już na zawsze. - Kalia usadowiła się za stołem i pociągnęła za sobą swojego męża. Ten jednak zręcznie się jej wywinął i z przepraszającym uśmiechem gdzieś się oddalił. Sam patrzyła za nim w zamyśleniu.
- Wow, zawsze to dosyć długo…
- Na twojej planecie nie łączycie się w pary? - Młoda kobieta była wyraźnie zdumiona.
- Owszem. Łączymy się i także świętujemy z tego powodu. Ale z trwałością związków bywa różnie. Jedni pozostają ze sobą do końca, inni natomiast po pewnym czasie się rozstają.
- Dlaczego? - Kalia w swej naiwności przypominał Carter dziecko.
- Z różnych powodów. - Czuła się zakłopotana. Sama tego nie wiedziała. Była w kilku związkach, ale żaden nie wytrzymał próby czasu. - My jesteśmy bardziej skomplikowani. Mamy chyba większe wymagania, których nasz wybranek lub wybranka często nie jest w stanie spełnić. Czasami przestajemy się rozumieć. Czasami przestajemy się kochać… A czasami kochamy się, lecz nie możemy ze sobą wytrzymać.
- Jesteś z kimś? - Kalia zadała to pytanie całkowicie naturalnie. Jakby związek z drugą osobą był najprostszą rzeczą pod słońcem.
- Nie.
- Dlaczego? Jesteś piękna i mądra. Wielu mężczyzn byłoby szczęśliwych mogąc dzielić z tobą życie.
- Być może. - Była coraz bardziej zakłopotana. - Jednak nie spotkałam jeszcze takiego, z którym ja chciałabym je dzielić.
- A mi się wydaje, ze już spotkałaś. - Dziewczyna patrzyła na nią bardzo przenikliwie. Potem nachyliła się bardzo nisko i szepnęła. - Widziałam jak na niego patrzysz…
- Słucham? - Carter momentalnie zrobiło się bardzo gorąco.
- Mówię o twoim dowódcy. Ale ty nie chcesz, by ktokolwiek się o tym dowiedział. Mam rację?
Carter całkowicie zatkało. Co ta obca dziewczyna mogła o niej wiedzieć? Jakim cudem, jednie na nią spojrzawszy, zdołała rozszyfrować najgłębiej skrywana tajemnice jej serca?
- To trochę skomplikowane… - Wyjąkała. Rozejrzała się ukradkiem, czy przypadkiem pułkownik nie pojawił się na horyzoncie.
- Nie łączy nas nic osobistego. A gdyby nawet… Nasz związek byłby niemożliwy. Takie mamy zasady. Pracujemy razem. Za bliższe kontakty zostalibyśmy ukarani. Nie chcę tego ani ja, ani on.
- To smutne. My potrafimy cieszyć się każdą chwilą. Nikt nie wie, kiedy znów zostaniemy rozdzieleni z naszymi najbliższymi. Musimy więc jak najlepiej wykorzystać czas, który został nam ofiarowany.
- Zauważyłam. Zawsze jesteście tak bezpośredni wobec obcych?
- Nie wiem. Goście, którzy zazwyczaj nas odwiedzają, porywają naszych ludzi. Wy jesteście pierwsi, którzy zostali dopuszczeni do uczestnictwa w ceremonii. To czyni was naszymi braćmi. Ceremonia to wielkie święto. To początek nowej rodziny. Rodziny, która przyczyni się do zwiększenia całej naszej społeczności. W obliczu zagrożenia ze strony Olokuna, liczna rodzina stanowi dla nas największą wartość.

Wrócił Jared usadowił się obok swej żony i obdarzył ją całusem. Carter postanowiła dowiedzieć się czegoś więcej o tym Olokunie. Jak dotąd nikt nie chciał z nimi rozmawiać, tłumacząc się tym, ze na rozmowy przyjdzie czas dnia następnego. Dziś należy się jedynie weselić. Kalia i jej mąż byli bardziej otwarci. Miała teraz szansę na zdobycie kilku informacji.
- Kiedy tu przybyliśmy, sądziliście, ze chcemy zabrać was ze sobą. - Zaczęła.
Kalia, jakby odczytując jej myśli, natychmiast spoważniała. Rozejrzała się dookoła, jakby upewniając się, że nie są podsłuchiwani. Nikt jednak nie zwracał na nich uwagi. Wyraźnie uspokojona zwróciła się znów do Sam.
- Zbliża się czas, gdy nasz pan Olokun przysyła tutaj swoje sługi, żeby wybrali spośród nas tych, którzy są godni, by mu służyć. Tak przynajmniej zapewniają nas starsi z naszej wioski, no i sami wysłannicy Olokuna.
- Nie zgadzacie się z tym?
- Nie. My wiemy, co się z nimi potem dzieje. - Kalia zmarszczyła brwi. - Olokun jest panem okrutnym i bezwzględnym , a jego ludzie są jeszcze gorsi. Nie ma niczego godnego w niewolniczej pracy ponad siły. Nie ma niczego wzniosłego w torturach i poniżaniu słabszych, i bezbronnych. Nikt, kto został zabrany na planetę Olokuna nie powrócił już do nas. Większość zginęła w mękach. Ci, co jeszcze żyją są niewolnikami. Pracują w nieludzkich warunkach, pod ciągłą groźbą tortur lub śmierci. Niektórzy są zabierani do pałacu. Nie wiemy dokładnie, co się z nimi tam dzieje. W rezultacie tracą zmysły lub zmieniają się w potwory, takie same, jakim jest Olokun.
- Skąd o tym wiecie? - Carter była wstrząśnięta. Obraz cierpienia i śmierci jaskrawo kontrastował z pełną radości atmosferą panującą w osadzie.
- Mamy tam swoich szpiegów. - Jared objął żonę ramieniem. - Starsi mieszkańcy wioski są przeciwni jakiemukolwiek oporowi przeciwko naszym panom. Boją się. Kiedyś nasi przodkowie sprzeciwili się i spotkała ich za to surowa kara. Wysłannicy wybili większość mieszkańców. Wiele lat minęło, zanim liczba członków naszej społeczności ponownie wzrosła. Od tej pory, co roku, ludzie Olokuna zabierają ze sobą kilka osób. Dla całej społeczności nie jest to cios zbyt bolesny. Dowiedzieliśmy się, że niewolnicy sprowadzani są także z innych planet. Są ich setki.
- Nie możecie nic zrobić?
- Nic, co wzbudzałoby podejrzenia. Musimy być bardzo ostrożni. Ryzykujemy życiem wielu ludzi.
Oboje wstali z miejsca. Kalia nachyliła się w stronę Carter.
- Powiedzieliśmy ci to wszystko, bo wierzymy, że nas nie zdradzisz, a być może, będziesz w stanie nam pomóc. Niebawem dowiesz się, w jaki sposób. I pamiętaj. Nikt z pozostałych mieszkańców wioski, nie może się o niczym dowiedzieć. To bardzo ważne.

Wpatrywała się w Carter dopóki ta, skinieniem głowy, nie potwierdziła, że doskonale rozumie, czego od niej oczekują. Wtedy odwrócili się, znikając w tłumie. Carter siedziała zszokowana. Zaciskała dłonie aż do bólu. Nawet nie zauważyła, kiedy wrócił O`Neill.
- Carter? - Jego głos sprawił, że aż podskoczyła. - Wygląda pani, jakby zobaczyła ducha.
- Sir, właśnie się czegoś dowiedziałam. - Przygryzła nerwowo wargę i zniżyła głos do szeptu. - Obawiam się, że wcale nie trafiliśmy do raju. To raczej przedsionek piekła. Piekła, którym włada Goa`uld imieniem Olokun. Porywa ludzi, zmusza ich do niewolniczej pracy, torturuje lub wykorzystuje, jako nosicieli.
- Sporo się pani dowiedziała w tak krótkim czasie. - Mruknął pułkownik. - Ale tak postępuje większość Goa`uld. Czemu ten jest wyjątkowy?
- Ten lada moment odwiedzi tę przemiłą planetkę. Mamy do wyboru: zmykać gdzie pieprz rośnie, albo pomóc tym ludziom. Jak dla mnie wybór jest oczywisty.
- Wiedziałem, że pani to powie… - W zamyśleniu potarł skronie. - Kiedy możemy się go spodziewać?
- Nie jestem pewna, ale myślę, że w każdej chwili. Mieszkańcy są już przygotowani na jego nadejście.
- Cholera. - O`Neill rozejrzał się wokoło. Zabawa trwała w najlepsze. W tej chwili tylko oni dwoje siedzieli przy stole. - No i wakacje szlag trafił.





C.D.N.

Użytkownik cooky edytował ten post 02.09.2011 - |19:46|

  • 4

Ten, który walczy z potworami, powinien zadbać, by sam nie stał się potworem.
Gdy długo spoglądamy w otchłań, otchłań spogląda również na nas.

F. Nietzsche


#5 Palek21

Palek21

    FANKA WSZYSTKIEGO

  • Użytkownik
  • 354 postów
  • MiastoMykanów

Napisano 03.09.2011 - |17:30|

Bardzo fajne wesele,też bym na takie poszła :)
Przeklęci Goa'uld :angry:
Oj Daniela czeka ciężki poranek :D
  • 1

Życie to ostry miecz, na którym Bóg napisał:

KOCHAJ, WALCZ, CIERP!!!


#6 Madi

Madi

    Starszy kapral

  • Użytkownik
  • 270 postów
  • MiastoChorzów

Napisano 03.09.2011 - |18:29|

romans <świecą_mi_się_oczy> !!! świetna część, no i Daniel wreszcie po balangował :P
  • 1

#7 Michalina

Michalina

    Szeregowy

  • Użytkownik
  • 67 postów
  • MiastoOstróda(Mazury Zach.)

Napisano 11.09.2011 - |12:29|

Świetne są obie części. Wesele boskie. Czekam na cd. :)
  • 2
Ubi dubium ibi libertas.

#8 cooky

cooky

    Sierżant

  • Użytkownik
  • 717 postów
  • MiastoPolska centralna

Napisano 17.09.2011 - |13:08|

W urlopie jest wiele fajnych rzeczy. Mniej fajną jest to, że potem potrzeba trochę czasu, by wciągnąć się z powrotem w stare obowiązki. A to jest strasznie męczące. Długo trwało zanim pozbierałam się do kupy po urlopowej swobodzie. :)
Oto dalszy ciąg opowiadania.




Słońce stało już wysoko na niebie, kiedy osada zaczęła budzić się do życia. Po całonocnej zabawie, wszyscy byli ospali i leniwi. Zaledwie kilka osób zdecydowało się na wyjście z domu o tej porze. Nikt nawet nie zdawał sobie sprawy z faktu, że jest obserwowany. Teal`c schowany w głęboki cień pokrytego strzechą dachu, obserwował czujnie zarówno osadę jak i drogę prowadzącą do gwiezdnych wrót. Stał na straży już od świtu, gdy większość weselników porozchodziła się do swych domów. Opuścił chatę, gdy niebo zaczynało zaledwie szarzeć. Objął wartę tuż po pułkowniku, który obudził go, potrząsając jego ramię. Wyszedł cicho, by nie obudzić śpiącej Carter. Daniel chrapał głośno. Jego nie postawiłaby na nogi nawet salwa armatnia.

O`Neill siedział przy oknie z bronią na kolanach. Brodę oparł na dłoni, a łokieć na parapecie. Wyglądał na zewnątrz, pocierając w zamyśleniu brodę. Od czasu, do czasu zerkał na zegarek. Mijające minuty dłużyły się niemiłosiernie. Carter siedziała na jednym z łóżek. Na kolanach trzymała laptopa i nieprzerwanie stukała palcami w klawiaturę. Dźwięk, jaki temu towarzyszył, z niewiadomych powodów bardzo go irytował. Pułkownik sięgnął nerwowo do przycisku na krótkofalówce.
- Teal`c raport. - Zażądał.
- W dalszym ciągu spokój, O`Neill. - Odpowiedział ze stoickim spokojem Jaffa. Carter uniosła oczy znad laptopa i lekko wzruszyła ramionami.

Z drugiego pomieszczenia dobiegł ich dźwięk, który niestety znali już zbyt dobrze i który towarzyszył im od wczesnych godzin porannych. Spojrzeli na siebie z konsternacją. O`Neill wzniósł oczy do nieba.
- Daniel, na litość Boską! - Jęknął. - Ja rozumiem, że się źle czujesz, ale dlaczego my też musimy cierpieć z tego powodu?
- Uch… Przepraszam, ale nic nie mogę na to poradzić… O matko…
Carter odłożyła laptopa i zajrzała do pomieszczenia. Jackson klęczał na podłodze z bardzo nieszczęśliwą miną. Był blady i spocony. Drżącą ręką otarł czoło i wyprostował się. Przed nim stało wiadro, z którego przed chwilą zrobił użytek. Sam zmarszczyła czoło.
- Wyglądasz fatalnie. - Stwierdziła.
- A czuję się jeszcze gorzej. - Daniel podniósł się z podłogi, usiadł na krześle i ukrył twarz w dłoniach. - Nie pamiętam już, kiedy czułem się równie źle. Ten ich trunek to prawdziwe dzieło szatana.
- Naprawdę? - Jack wszedł do pomieszczenia. - No popatrz, jak to czasami zmienia się perspektywa. Wczoraj byłeś nim zachwycony.
- Proszę… - Jęknął archeolog. - Nie znęcaj się nade mną. I bez tego czuję się podle. W ogóle nic nie pamiętam. Siedziałem przy stole, a potem film mi się urywa…
Nagle zbladł jeszcze bardziej i podniósł na swych towarzyszy wystraszone spojrzenie.
- Słuchajcie, co ja takiego robiłem przez cały wieczór? Mam jakieś mgliste wspomnienia…
- Uwiodłeś tuzin tutejszych kobiet. - Powiedział Jack z kamienną twarzą.
Carter odwróciła się szybko, by ukryć uśmiech. Daniel wyglądał na przerażonego. Otworzył szeroko usta i zamarł w tej pozycji. Najwyraźniej zabrakło mu słów. Trybiki w jego mózgu pracowały dziś z największym trudem. Nie pomogła nawet podwójna porcja aspiryny. Miał wrażenie, że jego głowa za chwilę eksploduje z bólu.
- Żartujesz sobie, prawda?- Spytał zbolałym głosem.
Nadzieja w jego oczach była tak komiczna, że Jack nie wytrzymał i parsknął śmiechem.
- Prawda. - Przyznał. - Spałeś jak niemowlę pod czujnym okiem Teal`ca.
- Nie masz serca… - Jackson zgiął się wpół i ponownie zwymiotował do wiadra.
- Jesteś obrzydliwy. - Stwierdził O`Neill. Daniel tylko jęknął.

Zostawili Jacksona samego z jego kacem i wrócili do zajmowanych wcześniej stanowisk. Tym razem jednak nie siedzieli w spokoju zbyt długo. Krótkofalówka umocowana przy kamizelce pułkownika zatrzeszczała znienacka i rozbrzmiała przyciszonym głosem Teal`ca.
- O`Neill, mamy towarzystwo.
- Mów! - Niemal warknął Jack, błyskawicznie zrywając się na nogi.
- Czterech Jaffa i jeden, który wygląda na kapłana. Właśnie zmierzają do wioski.
- Zostań tam, gdzie jesteś. - O`Neill już mocował na szyi pasek karabinu maszynowego. - Na razie nie podejmujemy żadnych kroków. Chcę zobaczyć, jak rozwinie się ta sytuacja.
- Rozumiem. - Teal`c wyłączył się.
Carter upychała niesforne kosmyki włosów pod czapkę z daszkiem. Ruszyła w stronę wyjścia, lecz zawahała się patrząc na drzwi, za którymi znajdował się cierpiący archeolog.
- Sir, a co z Danielem? - Spytała.
- Niech tu zostanie. W tej chwili nie na wiele nam się przyda.

Uchyliwszy drzwi, wymknęli się na zewnątrz i po chwili ich pochylone sylwetki zniknęły pomiędzy gęstymi zabudowaniami.
Teal`c przykładając lornetkę do oczu. Obserwował uważnie drogę biegnącą od gwiezdnych wrót do osady. W stronę wioski maszerował uzbrojony po zęby oddział Jaffa. Tuż za nimi podążał mężczyzna. Nie miał na sobie uniformu ani nie był uzbrojony. Ubrany był w jakieś powiewne, sięgające do ziemi szaty w nijakim kolorze. Ani czarnym, ani brązowym. Przypominały trochę habit. Kaptur miał nasunięty głęboko na czoło tak, ze nie można było dostrzec jego twarzy.

Przybysze przeszli pomiędzy zabudowaniami i zatrzymali się pośrodku placu. Jeden z Jaffa podniósł do ust podobny do rogu instrument i zatrąbił. Ostry, wysoki dźwięk rozległ się dookoła. Przeniknął do wszystkich zakamarków osady. Ludzie w pośpiechu opuszczali swe domy i gromadzili się na placu. Zbliżając się do wysłanników Olokuna, padali na kolana, pokornie schylając głowy. Jaffa i mężczyzna w habicie czekali cierpliwie, aż wszyscy mieszkańcy osady przybędą na plac i padną na kolana. Nikt się nie odzywał. Słychać było jedynie tupot nóg i szuranie piasku. Wreszcie ostatni człowiek klęknął przed swym panem i nastąpiła chwila absolutnej ciszy.

Drzwi najbliższego budynku otworzyły się z głośnym zgrzytem źle naoliwionych zawiasów. W progu ukazał się Daniel Jackson. Jedna ręką wspierał się na framudze, drugą osłaniał oczy przed jaskrawymi promieniami słonecznymi. Wszystkie wrażenia zmysłowe odbierał dziś z niebywałą intensywnością. Przez dłuższą chwilę mrugał powiekami. Potem stopniowo odzyskiwał ostrość widzenia. Rozejrzał się dookoła i widok, który miał przed sobą sprawił, że natychmiast wytrzeźwiał. Wszyscy mieszkańcy wioski klęczeli wokół grupy Jaffa. Wojownicy wpatrywali się w niego wyraźnie zdumieni. W dłoniach ściskali gotowe do strzału lance, wycelowane dokładnie w jego pierś. Oszołomiony uniósł dłonie w górę. Jeden z Jaffa podszedł do niego szybkim krokiem. W dłoni trzymał zata. Chwytając archeologa za kołnierz rozpiętej do połowy bluzy, popchnął go w stronę stojącej pośrodku placu grupy ludzi. Tutaj niezbyt łagodnie zmusił go do uklęknięcia. Pozostali Jaffa otoczyli archeologa, wciąż do niego celując. Daniel podniósł wzrok na zakapturzonego mężczyznę. Ten zsunął kaptur na tył głowy i wpatrywał się w Jacksona niezwykle błękitnymi oczami, zmrużonymi w wąskie szparki.
- Tau`ri? - W jego głosie zdumienie mieszało się z pogardą. W odróżnieniu od mieszkańców osady, on słyszał już o tej planecie. - Skąd się tu wziąłeś człowieku? Gdzie jest reszta twoich ludzi?
- Jestem tu sam. - Skłamał szybko Daniel, modląc się jednocześnie, by do rozmowy nie wmieszał się któryś z mieszkańców osady. Niestety, nieznajomy przejrzał jego grę.
- Doprawdy? - Mężczyzna przeniósł spojrzenie na klęczącego u jego stóp starszego człowieka, a jego oczy miotały groźne błyski.
- Jest ich czworo. - Wyszeptał Teneth pobielałymi wargami, pochylając głowę jeszcze niżej tak, że prawie dotykał czołem do ziemi.
- Znajdźcie ich! - Wydany władczym głosem rozkaz, skierowany był do Jaffa.
Posłusznie schylili głowy i ruszyli w stronę zabudowań. Dokładnie do miejsca, w którym stali O`Neill i Carter.
- Sir? - Sam wpatrywała się w pułkownika pytająco.
- Wycofujemy się. - Jack gestem wskazał jej kierunek odwrotu.

Jaffa zagłębili się już w plątaninę dróżek i zaułków. Rozdzielili się. Dwóch z nich odeszło do najdalszego końca osady. Alejka, którą szli, dochodziła do innej, prostopadłej do niej. Po chwili wahania ruszyli w dwie różne strony. Zdążyli przejść zaledwie po kilka kroków. Cichy brzęk dwóch zatów rozległ się niemal równocześnie. Uliczkę na moment wypełniło błękitne światło i obaj wojownicy padli nieprzytomni na ziemię. Zadudniły kroki następnego Jaffa. Po chwili on sam wpadł jak strzała w zaułek. Rozejrzał się dookoła, krzyknął głośno na widok leżących towarzyszy. W tej samej chwili O`Neill wychylił się zza rogu i ponownie strzelił. Jaffa poleciał całym ciałem na budynek i bardzo powoli osunął się po jego drewnianej ścianie. Pułkownik czekał w napięciu, ale nikt więcej się nie pojawił. Z przeciwległego końca alejki nadchodziła już Carter. Jack minął nieprzytomnych mężczyzn i wyjrzał za róg. Uliczka była pusta. Ruszył ostrożnie wzdłuż niej, aż doszedł do następnego załomu. Ostrożnie wystawił głowę zza budynku i szybko cofnął się z powrotem. Jeszcze raz wyjrzał. Pusto. Carter skradała się tuż za jego plecami.

Doszli wreszcie do nieco szerszej alejki, która kończyła się na placu pośrodku wioski. Nawet z tej odległości mogli dojrzeć dwie wyprostowane postacie, stojące pomiędzy klęczącymi dookoła postaciami. O`Neill schował zata i sięgnął po swój niezawodny karabin maszynowy. Z bronią przy samym policzku wyszedł na sam środek uliczki i nie spuszczając wzroku ze stojących przed nim ludzi, powoli, krok za krokiem przybliżał się do nich. Gdy doszedł już na skraj placu, rozpoznał wreszcie, kto klęczy u stóp Jaffa. Był to Daniel Jackson. Wojownik trzymał odbezpieczoną lancę tuż nad karkiem archeologa. Kapłan odrzucił kaptur z głowy. W słońcu zalśniła jego perfekcyjnie wygolona czaszka. Wykrzywiając usta w brzydkim grymasie, szybkim ruchem wyciągnął przed siebie rękę, w której ściskał zata i strzelił do znajdującego się najbliżej niego człowieka. Zanim O`Neill zdążył w jakikolwiek sposób zareagować, strzelił do następnego mężczyzny i kobiety. Cała trójka osunęła się na ziemię.

Jack ruszył ku środkowi placu. Powoli przeszedł pomiędzy skulonymi na ziemi postaciami. Ludzie w popłochu usuwali mu się spod nóg. W rezultacie utworzyli dla niego i dla Carter szerokie przejście. O`Neill wzmocnił uścisk na zimnym metalu. Wycelował broń dokładnie pomiędzy oczy odzianego w bure szaty człowieka.
- Rzuć broń! - Rozkazał.
- Nie. - Głos mężczyzny zabrzmiał jak smagnięcie bata. - Nie zamierzam tego uczynić.
- Mogę zabić cię jednym strzałem. - Kontynuował O`Neill.
- Owszem, ale wtedy ja zabiję ich. - Jego dłoń zaciśnięta na rękojeści zata opadła na kilka centymetrów. Celował do nieprzytomnych osób. - Zginą niewinni ludzie i twój towarzysz zginie także.
O`Neill zawahał się. Carter za jego plecami wstrzymała oddech. Wiedział doskonale, że stoi z bronią gotową do strzału i tylko czeka na jego najmniejszy gest. Gorączkowo analizował wszystkie możliwe wyjścia z tej sytuacji.
- Zaryzykujesz jego życie? - Zimny niczym lód, głos mężczyzny znów przyciągnął jego uwagę. - Zaryzykujesz życie ich wszystkich?

Pułkownik zagryzł zęby. A potem powoli wypuścił powietrze z płuc. Wiedział, co musi zrobić.
- Nie. - Powiedział i opuścił broń. - Nie zaryzykuję. Carter…
Gestem nakazał jej, by również opuściła broń. Posłuchała, ale z pewnym ociąganiem. Wysłannik Olokuna wybuchnął ochrypłym śmiechem. Nacisnął guzik na powierzchni zata i broń z cichym kliknięciem została zabezpieczona.
- Jakże łatwo jest cię przejrzeć człowieku. - Mruknął prawie pod nosem.

Niespodziewanie błękitne światło oślepiło wszystkich dookoła. Pod Jaffa stojącym za Jacksonem nagle ugięły się kolana. Padł na piasek jak podcięte drzewo. Mężczyzna w habicie rozejrzał się zaskoczony, ale nie zdążył nawet unieść broni. Ponownie błysnęło i on także osunął się na ziemię.

Zza rogu budynku, z drugiego końca placu wyłonił się Teal`c. W wyciągniętej dłoni trzymał zata, w drugiej ściskał swą nieodłączna lancę. Szedł szybkim krokiem. O`Neill uśmiechnął się szeroko.
- To się nazywa mocne wejście! - Stwierdził.
Carter pochylała się już nad Jacksonem. Wciąż wyglądał jak półtora nieszczęścia. Na szczęście przestał już wymiotować.
- W porządku? - Spytała.
- Tak, wszystko gra. - Archeolog chwycił jej wyciągniętą dłoń i nieco chwiejnie dźwignął się na nogi.
- Dzięki stary. Masz niezłe wyczucie czasu. - Rzucił w stronę Teal`ca.
- Dziękuję ci, Danielu Jackson. - Jaffa skinął głowa i rozejrzał się po placu. - Gdzie są pozostali Jaffa?
- Nieprzytomni. - Zakomunikował O`Neill.
- To dobrze. - Stwierdził równie lakonicznie Teal`c.

Teneth jak oniemiały wpatrywał się l leżących na ziemi ludzi. Jego ręce wyraźnie dygotały. Przeniósł przerażone spojrzenia na Teal`ca, a potem na O`Neilla. Powoli wstał na nogi. Pozostali mieszkańcy osady spoglądali na siebie wyraźnie zszokowani. Powoli podnosili głowy i rozglądali się dookoła. Nikt nic nie mówił. Niektórzy odważyli się powstać z kolan.
Teneth zbliżył się do pułkownika, unosząc w jego stronę drżące dłonie.
- Co uczyniliście? - Zapytał wysokim, łamiącym się głosem. - Czy wiecie, jakiego strasznego czynu się dopuściliście? Podnieśliście rękę na wysłanników naszego pana. Znieważyliście tym samym jego samego. Znieważyliście naszego Boga! Jego kara będzie straszna. Dosięgnie nas wszystkich. Nie unikniemy jej ani my, ani wy, nieszczęśni przybysze!

O`Neill zmarszczył brwi. Zaciskając pięści odwrócił się i napotkał spojrzenie swej drugodowodzącej. Zniesmaczony pokręcił głową.
- Cholera, może i jestem pesymistą, ale wiedziałem, że on to powie.





C.D.N.

Użytkownik cooky edytował ten post 17.09.2011 - |14:04|

  • 2

Ten, który walczy z potworami, powinien zadbać, by sam nie stał się potworem.
Gdy długo spoglądamy w otchłań, otchłań spogląda również na nas.

F. Nietzsche


#9 Palek21

Palek21

    FANKA WSZYSTKIEGO

  • Użytkownik
  • 354 postów
  • MiastoMykanów

Napisano 17.09.2011 - |15:16|

Fajny kawałek.
Biedny Daniel :(
Oj nagrabili sobie z tym kapłanem.
  • 2

Życie to ostry miecz, na którym Bóg napisał:

KOCHAJ, WALCZ, CIERP!!!


#10 Madi

Madi

    Starszy kapral

  • Użytkownik
  • 270 postów
  • MiastoChorzów

Napisano 17.09.2011 - |21:01|

czuję, że szykuje się jakaś większa akcja... czekam na ciąg dalszy

PS. wtrącisz jakiś mały romans Carter i O'Neilla ? :rolleyes:
  • 2

#11 cooky

cooky

    Sierżant

  • Użytkownik
  • 717 postów
  • MiastoPolska centralna

Napisano 17.09.2011 - |22:02|

wtrącisz jakiś mały romans Carter i O'Neilla ? :rolleyes:


Postaram się coś przemycić. ;)
  • 2

Ten, który walczy z potworami, powinien zadbać, by sam nie stał się potworem.
Gdy długo spoglądamy w otchłań, otchłań spogląda również na nas.

F. Nietzsche


#12 cooky

cooky

    Sierżant

  • Użytkownik
  • 717 postów
  • MiastoPolska centralna

Napisano 06.10.2011 - |20:27|

Straszna posucha ostatnio na forum. Muszę przysiąść fałdów i trochę podgonić z opowiadaniem. Problem tylko w tym, że gdy na dworze robi się ciemno, mi od razu chce się spać. Przesilenie jesienne, czy jak?
  • 1

Ten, który walczy z potworami, powinien zadbać, by sam nie stał się potworem.
Gdy długo spoglądamy w otchłań, otchłań spogląda również na nas.

F. Nietzsche


#13 Madi

Madi

    Starszy kapral

  • Użytkownik
  • 270 postów
  • MiastoChorzów

Napisano 07.10.2011 - |10:13|

Straszna posucha ostatnio na forum. Muszę przysiąść fałdów i trochę podgonić z opowiadaniem. Problem tylko w tym, że gdy na dworze robi się ciemno, mi od razu chce się spać. Przesilenie jesienne, czy jak?


wystarczy że się trochę ściemni i od razu pisze... uwielbiam pisać wieczorami....ale nie mam na razie nic polskiego.... a moje angielskie ficki czekają do sprawdzenia przez beta

zobaczę, może skrobnę coś pomiędzy uczelnia a jazdami, mam jeden pomysł, który wisi sobie na mojej dużej tablicy korkowej od maja.... zobaczymy.... jeśli go rozwinę dalej to zdradzę, ze to SGA, no ale zobaczymy :)

pozdrawiam :P
  • 1

#14 cooky

cooky

    Sierżant

  • Użytkownik
  • 717 postów
  • MiastoPolska centralna

Napisano 07.10.2011 - |22:54|

Jako się rzekło, tako się zrobiło...
Udało mi się poskładać w całość kolejny fragment.




Czterech nieprzytomnych mężczyzn leżało już w równym rzędzie pod ścianą domu. Teal`c właśnie dźwigał ostatniego z Jaffa. Niósł go przerzuconego przez ramię jak worek kartofli. Zrzucił swój ładunek koło pozostałej czwórki i wyprostował się. Carter stała ponad jeńcami z rękoma wspartymi na biodrach. W zamyśleniu przygryzała wargi. Mieszkańcy osady tłoczyli się dookoła. Wspinali się na palce, by ponad głowami swych braci, choć przez chwilę popatrzeć na ludzi, którzy od zawsze wzbudzali w nich strach, a w tej chwili leżeli całkowicie bezbronni i nieszkodliwi. Ciche z początku rozmowy wkrótce przybrały na sile. W tej chwili wokoło huczało już zarówno od płaczu jak i od pomstowania.

Pomiędzy zgromadzonymi przepchnął się Daniel Jackson. Doprowadził się już do porządku. Był jeszcze blady, ale jego oczy odzyskały już dawny blask. Kolejna porcja aspiryny złagodziła nieco jego ból głowy. Zerknął na pięciu leżących mężczyzn, rzucił Carter porozumiewawcze spojrzenie, po czym zniknął w drzwiach budynku stojącego tuż przy placu. Krótki korytarz zaprowadził go do Sali obrad. Zebrała się tu rada osady. Oprócz Tenetha zasiadało w niej czterech mężczyzn i trzy kobiety. Wszyscy w średnim lub w podeszłym wieku. W tej chwili wszyscy byli wzburzeni. Próbowali przekrzykiwać się nawzajem. Powstał z tego trudny do opisania harmider. Jackson wpadł w sam środek tego zgiełku. Zdezorientowany rozglądał się w poszukiwaniu O`Neilla. Stał pod ścianą z ramionami splecionymi na piersi, wyraźnie zirytowany. Dostrzegłszy przybycie archeologa zrobił krok w przód i wzniósł ręce w górę.
- Cisza! - Wrzasnął na całe gardło. - Nie wszyscy naraz!
Na moment wszyscy zamarli. Spojrzeli na pułkownika, jakby dopiero teraz go zobaczyli. Daniel postanowił wykorzystać sytuację i wysunął się naprzód.
- Słuchajcie. - Zaczął. - Proszę, wysłuchajcie nas. To zajmie naprawdę chwilę. Przez przypadek trafiliśmy do waszego świata akurat w tak trudnym dla was momencie. Ale może to nie był przypadek? Może mieliśmy się zjawić właśnie teraz?
- Jak śmiesz mówić o przeznaczeniu? - Zaczęła jedna z kobiet. Była w średnim wieku, lecz jej włosy już oprószone były siwizną, a na twarzy, wokół oczu i ust rysowały się zmarszczki. - Nie wiem po co i dlaczego tu przybyliście, ale wasze pojawienie się sprowadziło na nas nieszczęście. Nasze życie już nigdy nie będzie takie samo i to wy jesteście temu winni!
- Masz rację. Wasze życie na pewno się zmieni, ale tylko od was zależy, czy będzie to zmiana na lepsze. - Ciągnął Daniel. - Macie wybór, a my możemy wam pomóc.
- O czym ty mówisz przybyszu? - Zdumiał się Teneth.
- O tym, czego my Ziemianie dokonaliśmy dawno, dawno temu, a co może być i waszym udziałem. Mówię o wolności, o wyzwoleniu się spod władzy tyranii.
- Nie możemy przeciwstawić się naszemu Bogu. - Wtrąciła druga z kobiet. Jej oczy, otoczone siateczką drobnych zmarszczek, patrzyły smutno i łagodnie.
- Wolicie oddawać w niewolę swoich synów i córki? - Wybuchnął pułkownik. - Czemu godzicie się by tak okrutny los spotykał wasze dzieci?
- Bo takie jest nasze prawo. - Rzekł spokojnie Teneth. - Jedni rodzą się Bogami, inni niewolnikami i nic na to nie poradzimy. Naszym przeznaczeniem jest służba naszemu panu. Musimy wykonywać naszą powinność jak tylko najlepiej potrafimy.
- Nieprawda. - Przekonywał Daniel. - Wcale nie musicie się na to godzić. Jesteście silni. Możecie się przeciwstawić.
- My nie potrafimy walczyć. - Zaprotestowała druga kobieta. - Jesteśmy rolnikami.
- Słuchajcie… - Jackson był już w swoim żywiole. - Przed wiekami nasza planeta również pozostawała pod władaniem jednego z Goa`uld. Nasi przodkowie uznawali go za Boga, oddawali mu cześć i byli mu całkowicie posłuszni. Pewnego dnia jednak wszczęli bunt. Podobnie jak wy, nie byli wojownikami, ale osiągnęli sukces. Przegnali Ra z planety i zakopali wrota. Dzięki nim następne pokolenia dorastały wolne. Wy możecie dokonać tego samego. Jesteście silni, jesteście zjednoczeni. Wszyscy razem możecie stanowić naprawdę realne zagrożenie.
- Występując przeciwko Olokunowi, narażamy się na jego gniew. Ryzykujemy życie swoje i swoich dzieci. Czemu wam tak bardzo zależy na tym, żebyśmy się narażali? - Odezwał się milczący dotąd mężczyzna. Najmłodszy z całego towarzystwa. Najwyżej czterdziestoletni.
- To nie tak. - Archeolog pokręcił głową. - Nie możemy was do niczego zmusić i nie chcemy. Czasami jednak pewne ryzyko jest konieczne. Wielokrotnie spotykaliśmy już tych, którzy podają się za Bogów. Wierzcie mi, ze można ich pokonać. Zwiedziliśmy już wiele światów i wielu ludziom pomogliśmy w ich walce z fałszywymi Bogami.
- Czy walczyliście u ich boku? - Nie ustępował mężczyzna.
- Owszem. Walczyliśmy i ginęliśmy. - Wtrącił O`Neill.
- Jesteście gotowi ginąć także za nas?
- Jeśli będzie trzeba… - Pułkownik zaczął się już trochę irytować.
- Otwarta walka nie jest waszą jedyną opcją. - Daniel nie pozwolił wyprowadzić się z równowagi. - Możemy wam pomóc się ukryć. Możemy was przenieść w inne miejsce, nawet na inna planetę.
- Nie! Nie opuścimy tego miejsca. – Głos zajął najstarszy mężczyzna. Był siwiuteńki i przygarbiony. Jego ręce zaciśnięte na sękatym kiju trzęsły się lekko. Jedynie oczy nie pasowały do pooranej bruzdami twarzy. Wciąż tlił się w nich ogień i młodość ducha. - To jest nasz dom. Nasza przystań. Tutaj spoczywają prochy naszych zmarłych i tutaj mają przyjść na świat nowe pokolenia.
- Może chociaż to przemyślicie?
- Zostaniemy tutaj. Ta kwestia w ogóle nie podlega dyskusji. - Starzec był niewzruszony.
- No dobrze. - Daniel wciąż nie dawał za wygraną. - Poznałem już wasze poglądy, ale czy wasze dzieci również je podzielają? Decydujecie w ich imieniu. Rozmawialiście z nimi? Pytaliście ich o zdanie? W końcu to oni są zabierani z wioski. To oni muszą służyć Olokunowi. Oni zostają niewolnikami.
- Znamy zdanie naszych dzieci. - Rzekł ze znużeniem Teneth. - Młodzi uważają nas za tchórzy. Chcieliby walczyć.
- Widzicie więc. - Daniel tryumfował. - Jeśli już teraz o tym myślą, to pewnie wytrwają w swoich przekonaniach. Prędzej czy później musi dojść do buntu.
- Młodzi nie pamiętają, do czego zdolny jest Olokun. Jak bardzo potrafi być okrutny i bezwzględny. - Kontynuował Teneth.
- O czym mówisz? - Dopytywał się archeolog, a Jack nadstawił uszu. Domyślał się już, o czym za chwilę usłyszy.
- Byłem wtedy dzieckiem, ale pamiętam doskonale tamte wydarzenia. - Starzec patrzył Danielowi prosto w oczy. - Zebrał nas wszystkich na tym placu i zaczął zabijać. Zabił wszystkich starszych, większość młodych i dzieci. Szedł po prostu przez plac i zabijał na prawo i lewo. Mnie oszczędził, ale zginęła wtedy cała moja rodzina. Zostałem zupełnie sam. Obok leżeli we krwi moi rodzice i moje rodzeństwo. Potem Olokun odszedł, ale zapowiedział, ze powróci i jeśli nadal będziemy nieposłuszni, ukarze nas znowu. Ledwie przetrwaliśmy zimę. Zostało nas tak niewielu. Po upływie roku Olokun wrócił. Tym razem okazał nam łaskę i oszczędził wszystkich. W następnym roku już zażądał swojej daniny. Tak jest co roku. Zabiera kilku lub kilkunastu z nas. Nasz lud zdołał się odrodzić. Osada znów tętni życiem. Nie zapomniałem jednak uczucia, gdy patrzyłem śmierci w oczy. Nie chcę tego dla moich dzieci i wnuków.
- Zemsta Olokuna wkrótce nas dosięgnie. - Rzekł najmłodszy z mężczyzn. - Nie unikniemy kary. Wszystko przez wasze przybycie i wasz atak na jego wysłanników!
- Hej! - Wtrącił się O`Neill. - On groził mojemu człowiekowi. Nie wiem, czy zauważyliście, ale przystawił mu broń do skroni. Broniliśmy członka naszego zespołu.
- Zły los was tu zesłał. - Mężczyzna zaciął się w swoim gniewie. - Gdybyście nie zostawali na weselu, nie doszłoby do tej tragedii.
-Słuchajcie. - Uspokajał Jackson. - Nie ma sensu zgadywać, co by było gdyby. Byliśmy tutaj i niestety stało się. Spróbujmy może lepiej ustalić, co zrobimy teraz?
- On nas ukarze! - Powtarzał jak mantrę czterdziestolatek.
- A ten znowu swoje! - Zirytował się O`Neill. - Nie podoba mi się ten Olokun. Jest zdecydowanie zbyt pewny siebie. Myślę, że przydałaby mu się porządna nauczka.

Carter zdała sobie sprawę, że ktoś natrętnie się jej przypatruje. Dyskretnie rozejrzała się wokoło. W morzu twarzy wyłowiła wreszcie tę, której oczekiwała przez cały czas. Kalia patrzyła na nią poważnie. Porozumiewawczo skinęła jej głową. Ruch był niewielki. Zaledwie drgniecie, ale i tak Carter zdołała je prawidłowo odczytać. Kalia wycofała się poza zgromadzonych i jakby od niechcenia odeszła na bok, wciąż nie spuszczając z Sam wzroku. Wreszcie zniknęła za rogiem jednego z budynków. Carter pochyliła się ku Teal`cowi.
- Wrócę za chwilę. - Szepnęła. - Muszę natychmiast z kimś porozmawiać.
- Rozumiem. - Odpowiedział. - Proszę na siebie uważać.

Ostrożnie, by nie wzbudzić zbyt dużego zainteresowania, Carter przesuwała się ku miejscu, w którym zniknęła Kalia. Gdy znalazła się już poza zasięgiem wzroku zgromadzonych na placu ludzi, przyspieszyła kroku. Kalia stała oparta o ścianę. Gdy usłyszała zbliżające się kroki, podniosła głowę. Sam zatrzymała się tuż przed nią i w milczeniu czekała.
- Nie rozumiem. - Zaczęła dziewczyna. - Nie powinni zjawiać się już teraz. Oczekiwaliśmy ich dopiero jutro. Coś musiało się stać.
- Wcześniej termin przybycia ludzi Olokuna był przewidywalny?
- Od pewnego czasu wiedzieliśmy dokładnie, którego dnia do nas zawitają.
- Szpiedzy?
- Tak. Dlatego teraz jestem tak zaniepokojona. Musiało wydarzyć się coś, o czym informatorzy nie zdołali nas poinformować.
- Zostali zdemaskowani?
- Nie, raczej nie. Wtedy od razu by nas zaatakowali, a oni zachowywali się tak, jak zwykle. Tyle, że przybyli dzień wcześniej. A wy ich zaatakowaliście. To całkowicie pokrzyżowało nasze plany.
- Nie mieliśmy innego wyjścia. Mam nadzieję, że to rozumiesz.
- Oczywiście. - Kalia westchnęła głęboko. - Ale będzie strasznie trudno wybrnąć z tej sytuacji. Obawiam się, że cokolwiek byśmy zrobili i tak dojdzie do rozlewu krwi.
- Nie zostawimy was teraz samych. Wmieszaliśmy się w wasze sprawy i jesteśmy odpowiedzialni za wszystkie wyrządzone szkody. Jestem pewna, że moi przełożeni będą tego samego zdania. Pomożemy wam. Jeszcze nie wiem jak, ale pomożemy.
- Właściwie jest jeden sposób. - Zaczęła z namysłem Kalia. - Ale musisz mi przyrzec, że cokolwiek się stanie, nie zdradzisz nikomu tego, o czym rozmawiałyśmy. Nikomu!
- Cóż… - Carter zmieszała się lekko. - Wczoraj powtórzyłam wszystko pułkownikowi, ale o niego nie musisz się martwić. Ręczę za niego własna głową.
- Mam nadzieję. Od tego zależy życie wielu ludzi.
- Rozumiem, ale jeśli mamy wam pomóc, powinnam porozmawiać z moimi przełożonymi.
- Nie! - Kalia opanowała się szybko. - Nie możesz z nikim rozmawiać. W każdym razie nie w tej chwili.
- Ale…
- Mówisz, że zrobiliście to, co musieliście. - Kalia mówiła teraz szybko i patrzyła gdzieś w bok. Zdecydowanie unikała wzroku Sam. - Ja również jestem w sytuacji, w której nie mogę podjąć żadnej innej decyzji. Mam nadzieję, ze ty także to zrozumiesz.
- O czym ty mówisz? - Zaniepokoiła się Carter.
- Przykro mi. To jedyny sposób…

Carter usłyszała za plecami charakterystyczny dźwięk, towarzyszący odbezpieczaniu zata. Nie zdążyła się nawet odwrócić. Nie zdołała dostrzec osoby, która do niej strzeliła. Wiązka energii sparaliżowała jej ciało. Nieprzytomna osunęła się na ziemię. Zanim zdążyła uderzyć w twardy grunt, Jared chwycił jej ciało i delikatnie złożył u swych stóp. Wyprostował się i wyciągnął rękę w kierunku swej żony.
- Musieliśmy to zrobić. - Szepnął ściskając jej dłoń. Dziewczyna zadrżała.

Teal`c rozglądał się niespokojnie dookoła. Carter powinna już wrócić. Nigdzie jednak nie mógł jej dostrzec. Zza rogu budynku, z miejsca, w którym widział major po raz ostatni, wyłoniła się dwójka młodych ludzi. Rozpoznał w nich wczorajszych nowożeńców. Widział ich tylko przez chwilę, bo prawie natychmiast zniknęli w tłumie, wciąż kłębiącym się wokół niego i nieprzytomnych Jaffa. Sam wciąż się nie pojawiała. Coraz bardziej zaniepokojony sięgnął po krótkofalówkę.
- O`Neill.
- Mów Teal`c. - Jack zareagował natychmiast. Był coraz bardziej poirytowany.
- Kilka minut temu major Carter oddaliła się, żeby z kimś porozmawiać i do tej pory nie wróciła.
- Co zrobiła? - Warknął zniecierpliwiony.
- Myślę, że powinniśmy jej poszukać. Doradzam zachowanie szczególnej ostrożności. Wydaje mi się, że zauważyłam jakieś poruszenie wśród mieszkańców osady.
- Rozumiem.

Wzrok pułkownika odruchowo powędrował w stronę członków rady osady. Wyraz twarzy zgromadzonych tu osób nie zmienił się w żaden sposób. Za to on sam musiał okazać zdenerwowanie, gdyż Jackson w jednej chwili znalazł się obok niego.
- Jack, co się stało?
- Nie wiem. - O`Neill pokręcił głową. - Chyba coś niedobrego.
Cofnął się pod ścianę z daleka od członków rady osady i ponownie sięgnął do przycisku krótkofalówki.
- Teal`c? - Odpowiedziała mu cisza. - Teal`c, odbiór!
Wszyscy zgromadzeni w Sali z zaskoczeniem patrzyli jak przeładowuje broń i rzuca się w stronę drzwi.
- Jack! - Daniel chwilę stał niezdecydowany, a potem ruszył za nim.

O`Neill wypadł na zewnątrz jak bomba. Rozejrzał się szybko i zaczął się przepychać do miejsca, w którym powinien być Teal`c. Ludzie nagle rozstąpili się i Jack stanął jak wryty ponad leżącym na ziemi, nieprzytomnym przyjacielem. Odruchowo przełknął ślinę. Potem podniósł wzrok i napotkał spojrzenie Jareda. Nie zdążył nawet unieść broni, gdy z trzymanego w dłoni Jareda zata wystrzelił błękitny promień. Całe jego ciało zesztywniało. Oczy przykryła ciemna mgła. Poczuł, jak z impetem ląduje na twardej ziemi, a potem stracił przytomność. Tuż obok niego upadł nieprzytomny Daniel.




C.D.N.
  • 4

Ten, który walczy z potworami, powinien zadbać, by sam nie stał się potworem.
Gdy długo spoglądamy w otchłań, otchłań spogląda również na nas.

F. Nietzsche


#15 Madi

Madi

    Starszy kapral

  • Użytkownik
  • 270 postów
  • MiastoChorzów

Napisano 08.10.2011 - |07:48|

oni to zawsze wpadną w jakieś kłopoty, teraz pewnie zostaną oddani Olokunowi, nieprawdaż?
czekam na więcej
pozdrawiam
  • 2

#16 Palek21

Palek21

    FANKA WSZYSTKIEGO

  • Użytkownik
  • 354 postów
  • MiastoMykanów

Napisano 08.10.2011 - |10:12|

Jeżeli Jared i Kalia pracują dla Olokuna, to nie chciałbym być w ich skórze jak jedynka się ocknie :)
Poproszę jeszcze, możliwie szybko.
  • 2

Życie to ostry miecz, na którym Bóg napisał:

KOCHAJ, WALCZ, CIERP!!!


#17 igut214

igut214

    Kapral

  • Użytkownik
  • 244 postów
  • MiastoKraków

Napisano 09.10.2011 - |07:29|

Zdrajcy! Jak mogli ich tak oszukać?! Mam nadzieję, że jakoś się z tego wykaraskają.
Rozwijaj dalej romans Jacka i Sam -uwielbiam, gdy między nimi iskrzy. Nie mogę się doczekać kolejnej części.
Pozdrawiam - igut214:)
  • 1
"Tęsknię za lasem, uświadomił sobie Leiard. Tęsknię za życiem w spokoju. Za sercem i umysłem, których nie drąży zamęt. Za bezpieczeństwem" -- ("Kapłanka w bieli" - str. 363).

#18 cooky

cooky

    Sierżant

  • Użytkownik
  • 717 postów
  • MiastoPolska centralna

Napisano 16.10.2011 - |19:05|

Co powiecie na ciąg dalszy?




Coś było nie w porządku. O`Neill powoli odzyskiwał przytomność. Słyszał dookoła odgłosy kroków, ciężkie oddechy. Wciąż jednak nie mógł się ruszyć. Otworzył wreszcie oczy. Leżał z twarzą wciśniętą w miękką trawę. Była na tyle wysoka, ze całkowicie zasłaniała mu widok. Spróbował poruszyć rękoma. Pozostawały zdrętwiałe i niepoddawany się jego woli. W pierwszym impulsie pomyślał, że jest sparaliżowany. Zanim jednak zdążył wpaść w panikę, zdał sobie sprawę, że jego ramiona są wykręcone do tyłu pod nienaturalnym kątem. Zebrał się w sobie i skupił na mięśniach swoich nóg. Pomimo niewygodnej pozycji, pozostawały sprawne. Odetchnął z ulgą, wiedząc już, że jest związany, a brak czucia w rękach jest spowodowany krępującymi go więzami. Tylko kto i dlaczego go związał? W jednej sekundzie przypomniał sobie wszystko. Wesele, oddział Jaffa i wyraz oczu Jareda, gdy ten do niego strzelał. Spróbował się rozejrzeć, lecz zdrętwiały kark skutecznie mu to uniemożliwił. Za to gdzieś obok siebie usłyszał jęk. Jęk powtórzył się nieco głośniej i z całą pewnością mógł stwierdzić, że zna osobę, która go z siebie wydała.
- Carter? - Szepnął. Nie mógł jej dostrzec, ale wiedział, że leży tuż obok, za zasłoną zielonej trawy.
- Carter! - Powtórzył głośniej.
- Sir? - Wydawała się zdezorientowana.
- W porządku? - Już w momencie zadawania pytania wiedział, ze zabrzmi głupio. - Nic pani nie jest?
- Głowa mi pęka. - Odrzekła. - I jestem związana.
- No, to już coś. - Zauważył.

Nie zdążył zadać jej kolejnego pytania. Odgłos ciężkich kroków zbliżał się w ich stronę. Po chwili silne ręce pochwyciły jego ramiona i pociągnęły go w górę. Stanął niepewnie na drżących nogach i nareszcie mógł się swobodnie rozejrzeć. Dwaj Jaffa, którzy postawili go na nogi pochylali się teraz nad lezącą tuż obok Carter. Nieco dalej leżał Daniel oraz Teal`c. Obaj skrępowani jak wieprze. Dochodzili już do siebie. Dwóch innych Jaffa stało nieopodal z włóczniami gotowymi do strzału. Znajdowali się na łące w pobliżu gwiezdnych wrót. Z tej odległości osada była ledwie widoczna. Nikogo więcej nie było. Tylko oni i ich strażnicy. Horyzont zdarzeń błyszczał w promieniach słońca niczym tafla wody. Jeden z Jaffa pchnął pułkownika w plecy, zmuszając go do przejścia w kierunku wrót. Wysokie trawy utrudniały marsz. Słyszał za sobą zduszone jęki swych towarzyszy, lecz nie zdołał się do nich odwrócić. Pchnięty silnie w plecy zanurzył się w horyzoncie zdarzeń.

Zamrugał szybko, oślepiony jaskrawymi promieniami słonecznymi. Czekał już na niego kolejny oddział Jaffa. Uzbrojonych po zęby i bardzo nieprzyjemnych. Po chwili obok niego wyłonili się pozostali członkowie jego zespołu. Nieco oszołomieni, ale cali i zdrowi, choć związani. Za nimi pojawili się Jaffa. Horyzont zdarzeń rozpłynął się jak bańka mydlana. O`Neill rozejrzał się dookoła. Znajdowali się w środku skalistej pustyni. Przynajmniej tak to wyglądało z miejsca, w którym się obecnie znajdowali. Dookoła nic tylko piach i kamienie. Wysokie wydmy zasłaniały widok na dalszą część planety. Jego uwagę zwrócił stojący pomiędzy Jaffa niewysoki mężczyzna. Nie był pewien, czy ma przed sobą kapłana, którego rano obezwładnili, bo miał kaptur głęboko nasunięty na czoło. Zrobił krok w jego stronę.
- Przepraszam. - Zaczął tonem, w którym trudno byłoby doszukiwać się choćby cienia skruchy. - Czy mógłbyś mi wyjaśnić…
Urwał, gdy stojący obok kapłana dowódca Jaffa zamachnął się i uderzył go w twarz.
- Zamknij się psie! - Warknął. - Jak śmiesz odzywać się do Najwyższego Kapłana?
- Nie miałem okazji zapoznać się z tutejszą etykietą. - Sarknął O`Neill i splunął.
Jaffa znowu podniósł rękę, lecz mężczyzna w kapturze powstrzymał go.
- Nie. - Powiedział dobitnie. - Mamy odprowadzić ich do pałacu. Czcigodny Kaleb chce ich osobiście przesłuchać.

Po tych słowach odwrócił się na pięcie i pomaszerował w górę jednej z wydm. Jaffa natychmiast wykonali jego rozkaz. Pognali więźniów za odchodzącym mężczyzną. Szli jeden za drugim. Ośmiu Jaffa kroczyło dookoła nich. Nie mieli nawet szansy, by choć przez chwilę porozmawiać. Byty zapadały się w miękkim piachu. Z rękoma wykręconymi na plecy mieli trudności z utrzymaniem równowagi. Ciężko dysząc wdrapali się na szczyt wydmy. Za nią była następna. Kiedy wdrapali się już na jej grzbiet ich oczom ukazał się niezwykły widok. Ogromny, wzniesiony z kamienia budynek, zapewne pałac, wyrastał ponad białe piaski. Wokół niego rozrosła się spora osada. Niskie, zbudowane z kamienia i trzciny domki przytulały się do wysokich murów. W oddali majaczyły góry.

Gdy zbliżyli się do głównej bramy, z wnętrza pałacu wyszła grupa kilkudziesięciu mężczyzn. Kilkanaście osób odłączyło się od niej i zniknęło pośród zabudowaniami. Pozostali prowadzeni przez uzbrojonych Jaffa skierowali się kamienistym traktem w stronę odległych gór. O`Neill nie rozpoznał nikogo konkretnego. Wydawało mu się jednak, że przynajmniej kilku mężczyzn widział wczoraj na terenie osady. Wprowadzono ich do pałacu. W porównaniu z żarem pustyni, tutaj panował przyjemny chłód. Przeszli szerokimi korytarzami, odprowadzani zdumionym wzrokiem niewolników i straży. Doszli do obszernej Sali, pośrodku której ustawiony był wysoki tron. Tron wykonany był zapewne ze złota i ozdobiony licznymi malowidłami. O`Neill uznał, ze trąci kiczem. Strażnicy ustawili ich w szeregu i zmusili do uklęknięcia. Pułkownik stęknął i posłał swojemu strażnikowi mordercze spojrzenie.
- Bądź łaskaw trochę bardziej uważać. - Ironizował. - Moje kolana nie są już w takiej formie, jak kiedyś.
W oczach Jaffa pojawiły się groźne błyski. Uniósł lancę na wysokość twarzy pułkownika i odbezpieczył ją. O`Neill skrzywił się. Pochwycił zaniepokojony wzrok Jacksona i pełne nagany spojrzenie Carter.
- Dobra, dobra… Już więcej nic nie mówię…

Mężczyzna w habicie stanął z prawej strony tronu i zsunął kaptur z głowy. To jednak nie był ten sam kapłan, którego spotkali wcześniej. Był starszy i znacznie dostojniejszy. No, ale w końcu był Najwyższym Kapłanem. Drzwi w końcu Sali otworzyły się z hukiem i wszedł kolejny mężczyzna. Był Jaffa. Na czole nosił tatuaż z imieniem swojego pana Olokuna. Jednak nie nosił zbroi, lecz wyszukane, bogato zdobione szaty. Stojący z tyłu strażnicy oraz kapłan z szacunkiem pochylili głowy. Ten, stojący za o`Neillem oparł lancę o podłogę.
- Czcigodny. - Zaczął kapłan podnosząc wzrok. - Zgodnie z twoją wolą przyprowadzamy przed twoje oblicze pojmanych dzisiaj więźniów.
- Czcigodny? - Zaczął znowu Jack. - Więc nie mamy przyjemności poznać jaśnie oświeconego pana Olokuna? Szkoda, tak liczyłem na to spotkanie.
Jaffa dźgnął go w plecy końcem swojej, na szczęście zabezpieczonej już lancy. Pułkownik zachwiał się, lecz utrzymał równowagę. Kaleb patrzył na niego z rozbawieniem.
- W porządku. - Rzekł spokojnym tonem. - Słyszałem już, co nieco o niewyparzonym języku wojowników z Tau`ri.
- Świetnie. - Ucieszył się Jack. - Jesteśmy sławni.
- Jesteście też bardzo cenni. Zwłaszcza ty przyjacielu. - Przeniósł wzrok na Teal`ca. – Imię zdrajcy jest nam wszystkim bardzo dobrze znane. Nasz pan ucieszy się. Wiele może kupić za twoją głowę. Nasi zwiadowcy mieli niesamowite szczęście, znajdując was na tej zapomnianej przez wszystkich planecie.
- Tak. Niesamowite szczęście. - O`Neill przywołał na twarz wymuszony uśmiech. - A jednak Olokun nie spieszy się zbytnio, by napawać się uczuciem tryumfu.
- Niebawem powróci na planetę. I zadecyduje o waszym losie. Pod jego nieobecność ja sprawuję rządy. Mnie zaś bardziej interesuje powód, dla którego znaleźliście się w wiosce akurat w tym konkretnym dniu.
- To proste. - Wypalił Jack. - Zostaliśmy zaproszeni na wesele.
- Rozumiem. - Kaleb przyglądał im się bardzo uważnie. - Często dostajecie podobne zaproszenia?
- No wiesz… jesteśmy bardzo popularni.
- A mi się wydaje, że jednak mieliście inny cel. Ci wieśniacy są w gruncie rzeczy bardzo niebezpieczni. Ciągle są z nimi jakieś problemy. Czyżby liczyli na wasze wsparcie?
- Nasze wsparcie w czym? - Spytał bezczelnie Jack.
- Ciągle marzy im się rebelia. Głupcy. Powielają błędy swoich przodków. Tak jak ich przodkowie poniosą zasłużoną karę. Najpierw jednak muszę się dowiedzieć, kto mąci im w głowie. Który z nich jest na tyle bezczelny, że ośmiela się podburzać przeciwko Olokunowi resztę tej hołoty.
- No to masz problem. - Mruknął O`Neill.
- Kto was wezwał? - Warknął teraz Kaleb. Dobrotliwy ton jego głosu zmienił się w zimną stal. - Który z tych parszywych psów spiskuje przeciwko swojemu bogu?

Pułkownik zerknął dyskretnie na swoich towarzyszy. Tylko on i Carter wiedzieli o szpiegu wśród ludzi Olokuna. Daniel był zalany w trupa, a Teal`cowi nie zdążył tego przekazać. Twarz Jaffa jak zwykle pozostawała bez wyrazu. Jackson wyglądał na zdezorientowanego. Za to Sam była spięta. Zauważył to. Pomimo jej kamiennej twarzy dostrzegł minimalne drgniecie mięśni ust. Patrzyła przed siebie, lecz on i tak potrafił wyłowić z jej wzroku nakaz milczenia. Znał ją tak dobrze, że nie potrzebował słów. Właściwie, sam również nie zamierzał tym dupkom niczego ułatwiać. Stawanie okoniem po prostu leżało w jego naturze. Inna sprawa, że na wspomnienie ludzi, którym obiecali pomoc, a którzy ich sprzedali, niemal zgrzytał zębami. Przeniósł wzrok na mężczyznę stojącego tuż przed nim i z dezaprobatą pokręcił głową.
- Człowieku, o czym ty mówisz? Jaki spisek? To już nie można potańczyć i napić się bimbru w miłym towarzystwie?

Jaffa stojący za nim zamachnął się i uderzył go końcem lancy w bark. Stracił równowagę i poleciał do przodu, uderzając twarzą w zimną, kamienną posadzkę. Wprawdzie nie stracił przytomności, ale upadek ogłuszył go. Jak przez mgłę usłyszał głos Daniela Jacksona.
- Czekaj, on mówi prawdę. Trafiliśmy na tę planetę przez przypadek. Nic nie wiedzieliśmy o uroczystości, dopóki nie dotarliśmy do osady. Mieszkańcy zaprosili nas. Zostaliśmy, żeby lepiej poznać ich kulturę. Przybycie Jaffa zaskoczyło nas. Co prawda mieszkańcy oczekiwali tej wizyty, w końcu tak podobno postępujecie od lat. Nikt jednak nie spodziewał się, że przybędziecie akurat w tym dniu.
- Czekaliście na naszych ludzi. Urządziliście na nich zasadzkę. - Stwierdził zimno Kaleb. - Jeszcze raz pytam. Kto was tam ściągnął? Od kogo dowiedzieliście o naszym przybyciu?
- Nie wiem, o czym mówisz. - Głos Daniela brzmiał coraz bardziej rozpaczliwie. - Oni nas nie zapraszali. Nawet nie chcieli naszej pomocy. Przerazili się, kiedy was zaatakowaliśmy. Jestem pewien, że szczerze żałowali, że pozwolili nam zostać.
- Więc czego szukaliście na planecie?
- Mieliśmy nadzieję na współpracę. - Ciągnął Daniel. - Zamiast tego oni nas sprzedali, żeby ratować swoją skórę.
- Zdradzieckie psy. Myśleli, że się wykpią. Że unikną kary, jeśli przyniosą mi wasze głowy. Ale ja nie dam się tak łatwo oszukać. Wiem, że ktoś się z nimi kontaktuje. Prędzej czy później wyduszę to z nich albo z was.

O`Neill potrząsnął głową. Odzyskał już ostrość widzenia. Silne dłonie pociągnęły go w górę i znów wylądował na kolanach. Kaleb stał teraz tuż przed Carter i trzymał jej brodę w swojej dłoni. Przyglądał się jej w sposób, który Jackowi bardzo się nie spodobał.
- Słyszałem, że Tau`ri wysyłają do walki swoje kobiety, ale nie wierzyłem w to. Teraz jednak widzę, że opowieści nie kłamały. Piękna i niebezpieczna. Fascynujące połączenie.
Carter potrząsnęła głową, uwalniając się z jego uścisku.
- Żebyś wiedział, że niebezpieczna. - Wycedziła przez zęby. - Uwolnij mnie, a przekonasz się jak bardzo.
- Kogoś takiego, nikt nie będzie podejrzewał. - Ciągnął Kaleb w zamyśleniu. Palcem wskazującym pogładził jej policzek. Sam zacisnęła zęby i mimowolnie odchyliła się do tyłu. - Może to ty jesteś szpiegiem moja droga?
- Nonsens. - Warknął O`Neill. - Ona jest moją podwładną. Wykonuje tylko moje rozkazy. Wiedziałbym, gdyby coś knuła.
- Doprawdy? - Uśmiechnął się Kaleb. - Na szczęście ja mam czas. Mnóstwo czasu. I zawsze dostaję to, czego chcę.
Pstryknął palcami na dwóch Jaffa.
- Zaprowadźcie ją do pozostałych kobiet. Taki skarb trzema mieć cały czas na oku.
Wojownicy chwycili ją pod ramiona pociągnęli do jednego z wyjść. Szarpnęła się, chcąc się uwolnić z ich uścisku, lecz oni chwycili ją jeszcze mocniej.
- Dokąd ją zabieracie? - Zaniepokoił się O`Neill. - Czego od niej chcecie? Ona nic wam nie powie. Ona o niczym nie ma pojęcia. To ja jestem dowódcą. Mnie weźcie.

Ciężkie drzwi zatrzasnęły się z hukiem. O`Neill jeszcze długo wpatrywał się w nie zanim przeniósł wzrok na Kaleba. Poczuł ciarki przebiegające po plecach, gdy stwierdził, ze ten uśmiecha się pełen satysfakcji.
- Możesz być pewien, że jeśli ta piękna główka skrywa jakąś tajemnicę, wydobędę ją prędzej czy później.
- Nie liczyłbym na to. - Warknął pułkownik. - Marnujesz tylko czas. Nic nie wiemy o żadnym spisku przeciwko temu cholernemu Olokunowi. Gdyby ci ludzie poprosili nas o pomoc, otrzymaliby ją. Ale oni nas sprzedali. Okłamali i zdradzili. Jeśli faktycznie planują jakieś powstanie, to na pewno bez naszego udziału.
- Przekonamy się. - Uśmiech nie schodził z ust mężczyzny. - Dla was też znajdziemy odpowiednie miejsce. Ciekawe, czy będzie się wam podobać?

Nachylił się ku Najwyższemu Kapłanowi i coś powiedział przyciszonym głosem. Ten kiwnął potakująco głową. Podszedł do klęczących i wskazał na O`Neilla i Jacksona.
- Pójdziecie ze mną. Jeśli przeżyjecie do przybycia naszego pana Olokuna, on zadecyduje o waszym przyszłym losie. Do tego czasu znajdziemy wam ciekawe zajęcie. Radzę wam nie próbować ucieczki. Jeszcze nikomu się to nie udało.
- Tego obiecać nie mogę. - Odparował zaczepnie O`Neill. Niemal natychmiast poczuł uderzenie lancy na swoich plecach. Tym razem jednak udało mu się utrzymać równowagę.
- Naucz się trzymać język za zębami człowieku. - Kapłan patrzył jak więźniowie gramolą się na nogi. Ponaglani mało delikatnymi poszturchiwaniami. - W miejscu, do którego traficie bardzo łatwo stracić i jedno, i drugie.

Kapłan ruszył pierwszy jeńcy podążyli za nim pod czujnym okiem uzbrojonych Jaffa. W sali pozostał wciąż klęczący Teal`c. Wyprostowany dumnie, patrzył wprost przed siebie. Kaleb podszedł do niego bardzo blisko.
- Oto Teal`c. - Rzekł w zamyśleniu. - Pierwszy przyboczny Apophisa. Zdrajca. Jak możesz służyć ludziom? Ludzie są słabi.
- Nie służę nikomu. Jestem wolny. - Odparował Teal`c, wciąż zachowując kamienny wyraz twarzy. Odezwał się po raz pierwszy odkąd zostali sprowadzeni na tę planetę. - Sam dokonuję wyborów.
- Zdradziłeś i doprowadziłeś do upadku swojego Boga.
- Apophis nie był Bogiem. Żaden Goa`uld nim nie jest. Olokun także. Porzuć go. On okłamuje ciebie i twoich ludzi.
- Zamilcz! Jestem lojalnym Jaffa! - Oczy Kaleba miotały błyskawice. - Stoisz po stronie przegranych. Stałeś się słaby jak oni. Umrzesz jak nędzny robak.
- Jeżeli taka jest cena mojej wolności… - Teal`c spojrzał mężczyźnie prosto w oczy. - A ty jesteś tchórzem. Chowasz się za plecami innych. Tylko tchórz może walczyć z bezbronnymi kobietami.

Teal`c przemilczał fakt, że major Carter wcale nie jest bezbronną kobietą, ale jego słowa wywołały pożądany efekt. Kaleb poczerwieniał ze złości.
- Masz szczęście, że twoja skóra jest tak cenna. - Wysyczał. - Nie mogę odpłacić ci za tę zniewagę, ale pilnuj się. Kiedyś mogę stracić nad sobą panowanie.
Odwrócił się na pięcie i ruszył w kierunku drzwi, z których przyszedł. Zatrzymał się już w wyjściu i zwrócił się do pozostałych w pomieszczeniu wojowników.
- Do celi z nim. - Zarządził. A potem zniknął pozostawiając Teal`ca samego z jego strażnikami.





C.D.N.

Użytkownik cooky edytował ten post 09.11.2011 - |09:31|

  • 2

Ten, który walczy z potworami, powinien zadbać, by sam nie stał się potworem.
Gdy długo spoglądamy w otchłań, otchłań spogląda również na nas.

F. Nietzsche


#19 Madi

Madi

    Starszy kapral

  • Użytkownik
  • 270 postów
  • MiastoChorzów

Napisano 18.10.2011 - |06:03|

robi się coraz ciekawiej :P czekam na dalszą część.... miło jest poczytać coś normalnego w przerwie od tych wszystkich historycznych książek :)
pozdrawiam
  • 0

#20 xetnoinu

xetnoinu

    Sierżant sztabowy

  • VIP
  • 1 185 postów
  • MiastoPraga, a za rzeką Warszawa

Napisano 05.11.2011 - |14:26|

Bardzo, bardzo ciekawe - a humor pierwsza klasa. Nieproszeni goście, są jak dziura w moście. No i ten niuans, że Daniel na kacu użył wiaderka - fakt, to cywil i nie ma koszarowych manier :) A przeplotka patosu Teal'ca z dyskusją o roli Carter jako kobiety w ludzkim społeczeństwie wyborowa.

Pozdrawiam i dołączam do oczekujących. I mam cichą nadzieję, że to Carter utrze im nosy w finale.
  • 1

Zapraszam http://trek.pl/discord

Wbijajcie :) 

 





Użytkownicy przeglądający ten temat: 0

0 użytkowników, 0 gości, 0 anonimowych