Zanim drzwi zatrzasnęły się za nimi, O`Neill na moment się odwrócił. Teal`c klęczał z dumnie uniesioną głową. Idący z tyłu strażnik dźgnął go w plecy końcem lancy, zmuszając do dalszego marszu. Szli tymi samymi korytarzami, co poprzednio. Rozglądał się uważnie, starając się zapamiętać drogę na zewnątrz. Korytarz zakręcał kilkakrotnie i rozgałęział się. Nie powinien jednak, mieć trudności z dotarciem do komnaty, którą właśnie opuścili. Najwyraźniej była to główna komnata na tym poziomie. Wyszli na zewnątrz, gdzie natychmiast ogarnął ich nieznośny żar. Niebo przybrało różowo – pomarańczową barwę. Słońce powoli chyliło się ku zachodowi. Najwyższy Kapłan poprowadził ich ścieżką pomiędzy niskimi zabudowaniami. Dokładnie tą samą drogą szła grupa mężczyzn, którą widział zaraz po przybyciu na planetę. Pomiędzy zabudowaniami, a także w niektórych oknach, pojawiło się kilka osób. Zerkali na więźniów, lecz natychmiast opuszczali wzrok i usuwali się z pola widzenia. Najwyraźniej lękali się obecności Najwyższego kapłana lub strażników. Wkrótce wydostali się poza obręb osady. Tutaj ze wszystkich stron otaczały ich piaski pustyni. Początkowo droga wyłożona była kamiennymi płytami. Te jednak kończyły się i znów musieli brnąć przez piach.
Daniel Jackson szedł obok blady i milczący. Jack podejrzewał, że obwinia siebie za zaistniałą sytuację. To w końcu on się upił, a potem wyskoczył prosto na wysłanników Olokuna. Gdyby nie odkryto ich obecności… To co? No właśnie, co? Wszystko zależałoby od rozwoju wypadków i O`Neill stwierdził, że szkoda czasu i energii na zastanawianie się, co by było gdyby… Bardziej martwiło go to, co działo się teraz. Drużyna została rozdzielona. Kaleb, pomimo swojego przewrotnego uśmieszku, wyglądał na sadystę. Carter i Teal`c pozostali na jego łasce. Bał się nawet pomyśleć, co ich teraz czeka.
Daniel potknął się i wylądował na kolanach, z trudem łapiąc oddech. Był wyczerpany. Mężczyzna w habicie odwrócił się i beznamiętnie patrzył, jak strażnicy brutalnie stawiają więźnia na nogi. Musieli go podtrzymać, bo archeolog chwiał się wyraźnie. O`Neill również ciężko dysząc, posłał kapłanowi ponure spojrzenie. Z satysfakcją zauważył, że on także jest zmęczony szybkim marszem po grząskim podłożu. On jednak miał wolne ręce i nie musiał wkładać wszystkich sił w utrzymywanie równowagi. Ręce były kolejnym zmartwieniem pułkownika. Wykręcone do tyłu i fachowo związane, pozostawały całkowicie bezużyteczne. Początkowo czuł w nich mrowienie, potem pieczenie, a w końcu przenikliwy ból. A potem przestał czuć cokolwiek. Za to mógł dokładnie obejrzeć dłonie Daniela. Były czerwono – sine i nienaturalnie spuchnięte.
Daniel wyswobodził się z uścisku strażników. Oddychał już bardziej spokojnie i przestał się chwiać. Najwyższy Kapłan jeszcze raz zmierzył go wzrokiem, po czym odwrócił się i kontynuował marsz. Okolica zrobiła się bardziej kamienista. Powoli zbliżali się do ogromnego placu budowy. Z daleka wyglądał on jak olbrzymie mrowisko, po którym bez przerwy przesuwały się całe masy mrówek. Gdy podeszli bliżej, mrówki zmieniły się w ludzi, którzy bez ustanku dźwigali i przenosili pokaźnych rozmiarów skalne bloki. Po specjalnie w tym celu skonstruowanych rampach wciągali je na wyższe kondygnacje. Na pierwszy rzut oka panował tu totalny chaos, dopiero po bliższej obserwacji można było dostrzec ściśle przestrzegany porządek. Wszyscy podzieleni byli na kilka odrębnych zespołów. Jedni nadawali surowym skałom pożądany kształt, inni transportowali je w pobliże budowy. Jeszcze inna grupa dostarczała materiał w konkretne miejsce na budowie. Ludzie pracowali sprawnie. Były ich setki. Zapewne zostali tu ściągnięci z wielu podlegających Olokunowi planet. To tu trafiali, aby służyć swemu panu. W takiej służbie O`Neill nie widział niczego chwalebnego. Pomiędzy pracującymi przesuwali się liczni nadzorcy i jeszcze liczniejsi strażnicy. Zapewne Jaffa, gdyż nawet z tej odległości dało się rozróżnić, trzymane przez nich lance.
Kapłan zatrzymał się nagle. Skinął ręką w stronę Jaffa, by na niego zaczekali. Sam skierował się w stronę placu budowy. Kilka osób wyszło mu naprzeciw, bez ustanku zginając się w pokłonach. Wciąż pozostawali od pracujących w znacznej odległości, więc docierały do nich jedynie przytłumione odgłosy wytężonej pracy. Sam jednak widok był naprawdę imponujący. Jackson aż westchnął z podziwu.
- Nieprawdopodobne… - Mruczał pod nosem. - Jack, czy wiesz, na co patrzysz?
- Niech no zgadnę. To piramida? - O`Neill nie podzielał jego entuzjazmu. - Wielka mi rzecz. Wiem, co z niej zostanie za kilka tysięcy lat.
- Ale to niewiarygodne, że możemy być świadkami jej powstawania…
- Aha… Wręcz nie posiadam się z radości.
Daniel chyba w ogóle nie wyłapał sarkazmu w jego głosie. Z otwartymi ustami chłonął cały widok, a jego oczy błyszczały. Zawsze taki był. Głodny wiedzy, wiecznie poszukujący. Nawet teraz, związany i niesamowicie zmęczony, potrafił cieszyć się z dokonanego właśnie odkrycia. Pułkownik, natomiast, zaczął mieć jakieś dziwne, złe przeczucia. Odnosił nieodparte wrażenie, że wkrótce zaznajomią się z technologia budowy piramid i to z bardzo, bardzo bliska. Obejrzał się na pilnujących go Jaffa. Stali w bezruchu, ich twarze nie zdradzały żadnych uczuć, lecz oczy bezustannie lustrowały całą okolicę.
Ktoś zbliżał się do nich od strony placu budowy, lecz nie był to Najwyższy Kapłan. Nie był to nawet Jaffa. Zwykły człowiek, za to ogromny i zapewne silny jak niedźwiedź. Był łysy, a na twarzy nosił kilkudniowy, ciemny zarost. Bujne owłosienie pokrywało także jego przedramiona i tors widoczny spod rozcheustanej, mocno zużytej i brudnej bluzy. Był cały ogorzały od słońca i po prostu śmierdział. Jemu najwyraźniej w ogóle to nie przeszkadzało. Stanął tuż przed więźniami, podparł się pod boki i bezczelnie lustrował ich od stóp do głów.
- Goście specjalni, co? - Mruknął. - Sam czcigodny Kaleb prosi, by się wami należycie zaopiekować.
- Jesteśmy zaszczyceni. - Odparował O`Neill. - W życiu nie doświadczyliśmy tak miłego powitania.
Mężczyzna na moment zamarł w bezruchu z dziwnym wyrazem twarzy, potem rozciągnął wargi w upiornym uśmiechu, ukazując żółte, popsute zęby.
- Dowcipniś… - Jeszcze raz zmierzył O`Neilla przeciągłym spojrzeniem. - Najwyższy kapłan miał rację, twierdząc, że różnicie się od tego plugastwa, które zazwyczaj tutaj trafia.
- No i po co takie ostre słowa? - Żachnął się Jack.
Mężczyzna zamachnął się. Jak na kogoś o takiej posturze, zrobił to naprawdę szybko. I choć pułkownik od razu przejrzał jego zamiar i zdążył się przygotować, siła ciosu zaskoczyła go. Zatoczył się i wpadł na stojącego tuż obok Jacksona. Archeolog stracił równowagę i obaj wylądowali na ziemi. Padając, O`Neill wbił łokieć prosto w żebra Daniela. Ten jęknął boleśnie. Okulary spadły z jego nosa i zsunęły się na piasek. Po chwili zostały zmiażdżone butem jednego z Jaffa. Strażnicy dźwignęli obu na nogi. Daniel, czerwony na twarzy, z trudem łapał oddech. Jack potrząsał głowa, by pozbyć się dzwonienia w uszach. W ustach czuł smak krwi.
- To, że jesteście inni, jeszcze nie oznacza, że będziecie inaczej traktowani. - Mężczyzna w dalszym ciągu uśmiechał się z zadowoleniem. - Wkrótce nauczycie się posłuszeństwa tak, jak wielu przed wami. A teraz jazda! Dość czasu zmarnowaliśmy.
Ruszyli dalej. Góry, ledwie majaczące w oddali, rosły coraz bardziej. Stało się już jasne, że zmierzają właśnie w ich kierunku. Wkrótce teren po obu stronach drogi zaczął się wznosić, a może to droga się zapadała. Piasek ustąpił tu miejsca nagim skałom. W końcu szli dość szerokim wąwozem, wyznaczonym przez prawie pionowe skalne ściany. Zagłębiali się w niego coraz bardziej. Wąwóz kończył się raptownie wysoką, naprawdę solidną bramą. Kiedy zbliżyli się bliżej, brama otworzyła się na oścież. Znajdowali się w naturalnej dolinie, ze wszystkich stron otoczonej wysokimi, niemal pionowymi skalnymi ścianami. Jaffa zawrócili tuż przed bramą. Za to pojawili się inni strażnicy. Wszyscy wysocy, muskularnie zbudowani i zarośnięci. Jeden z nich zbliżył się do O`Neilla i Jacksona z wyciągniętym zza pasa wielkim nożem i rozciął krępujące ich więzy. Ręce obydwu opadły bezwładnie wzdłuż ciała, zdrętwiałe od wielogodzinnego unieruchomienia. Strażnicy popchnęli ich, w kierunku siedzącej pośrodku placu grupy ludzi. Byli to sami mężczyźni. Siedzieli ze zwieszonymi głowami. Różnili się od siebie zarówno kolorem skóry, jak i ubiorem. Musieli pochodzić z różnych światów. Usiedli razem z nimi. Powracające krążenie dało już o sobie znać ostrym bólem w rękach. Krzywiąc się i mrucząc przekleństwa masowali opuchnięte dłonie i nadgarstki. Daniel wsunął obie dłonie pod pachy i siedział z zamkniętymi oczami, zaciskając mocno żeby. O`Neill spróbował poruszyć palcami i stwierdził, że choć wciąż czuje nieznośne pieczenie, może już używać obu rąk. Przyglądał się uważnie siedzącym, w poszukiwaniu jakiejś znajomej twarzy. Wszyscy unikali jego wzroku. Wszyscy, z wyjątkiem jednego, siedzącego po drugiej stronie grupy mężczyzny. Pułkownik poczuł, że krew uderza mu do głowy, a w uszach zaczyna dudnić. W człowieku tym rozpoznał Jareda.
Mężczyzna, który przyprowadził ich do tego miejsca, nadchodził właśnie szybkim krokiem. W jednej ręce ściskał zwinięty kilkakrotnie bat, w drugiej zaś długi, metalowy przedmiot, zakończony dziwnymi zębami. Każdy, kto choć raz zetknął się z jego okrutnym działaniem, zapamięta go na całe życie. Kij bólu. Większość więźniów skuliła się jeszcze bardziej, niż dotychczas. Mężczyzna zatrzymał się i powiódł po zebranych czujnym wzrokiem.
- Jesteście tu z woli naszego pana Olokuna. - Zaczął podniesionym głosem. - Jesteście tutaj, ponieważ nie okazaliście się dostatecznie godni, by oglądać jego wspaniałe oblicze. Tu będziecie mu służyć w sposób, do którego zostaliście stworzeni. Jesteście teraz jego sługami. Waszym obowiązkiem jest pokorne wykonywanie wszystkich wyznaczonych wam zadań. Jestem waszym zarządcą. Będąc posłusznym mnie, będziecie posłuszni samemu Olokunowi. Nie będę tolerował żadnego oporu, żadnego przejawu nieposłuszeństwa czy buntu. Za każde przewinienie zostaniecie surowo ukarani. Radzę wam pogodzić się ze swym losem i to możliwie szybko. - Rozejrzał się jeszcze raz. - Służbę rozpoczniecie jutro rano razem z pozostałymi niewolnikami. I nie próbujcie uciekać. Karą za to jest śmierć.
Zarządca odszedł na bok. Pozostali strażnicy zmusili więźniów do powstania i zagonili ich w pobliże kilku stojących na uboczu baraków. Stały tam kosze pełne ciemnego chleba i beczka z wodą. Każdy z niewolników otrzymał swoją porcję chleba i po sporym kubku wody. Wszyscy łapczywie rzucili się na ten skromny posiłek. W powstałym zamieszaniu, O`Neill powoli przesunął się w kierunku Jareda. Daniel dopiero teraz dostrzegł jego obecność i podążył za dowódcą. Chłopak najwyraźniej spodziewał się tego. Odwrócił się w ich stronę, a jego twarz nie zdradzała żadnych uczuć..
- Usiądźcie. - Powiedział po prostu. - Lepiej nie wzbudzać zbytniego zainteresowania strażników.
- O.K… - Takie zachowanie zaskoczyło pułkownika. Nie wiedział do końca, czego się spodziewał, ale na pewno nie tego. Usiadł posłusznie nieco na uboczu, by innym trudniej było ich podsłuchać. - Masz nam coś do powiedzenia?
- Bardzo żałuję, że musiało do tego dojść. - Chłopak zmarszczył czoło. - To była nasz jedyna szansa na ocalenie wioski.
- Sprzedaliście nas! - Syknął Jack przez zaciśnięte zęby. Jared spojrzał mu prosto w oczy.
- Zrobiliśmy to, co musieliśmy dla dobra naszych braci.
- Proponowaliśmy wam pomoc. - Wtrącił cicho Daniel. - Mogliście z niej skorzystać. Mieliście wybór.
- Nie rozumiecie… - Jared odwrócił wzrok. - Wysłannicy przybyli za wcześnie. Nie zdążyliśmy…
- Czego nie zdążyliście? - Warknął O`Neill. - Co wy kombinujecie, do cholery? Wplątaliście nas w całą tę aferę. Należą nam się wyjaśnienia.
- Nie mogę wam niczego zdradzić. To zbyt niebezpieczne. Także dla was.
- Świetnie! - Zirytował się Jack. - My zgnijemy w więzieniu, a ty nam niczego nie powiesz. Mam nadzieję, że Teneth będzie zadowolony z takiego zięcia.
- Teneth nie żyje. - Rzekł cicho Jared, a pułkownika zatkało. - Zabili całą radę osady. Musieli nas przykładnie ukarać.
- A co Kalią? - Spytał po chwili Jackson.
- Jest bezpieczna. Przynajmniej na razie.
- Słuchaj. - O`Neill z trudem panował nad gniewem. - Trafiliśmy do piekła. A dlaczego? Bo postanowiliśmy wam pomóc. Więc nie chrzań mi teraz…
- Uspokój się! - Syknął chłopak. - Ściągasz na nas zbyt wielką uwagę. - Rzeczywiście. Kilku siedzących bliżej niewolników zwróciło ku nim twarze. Także jeden ze strażników przypatrywał im się z zainteresowaniem. - Gdy tylko będzie to możliwe, zostaniecie we wszystko wtajemniczeni. Jednak nie wcześniej, więc przestańcie mnie nagabywać. Więcej nic wam nie powiem.
Jared odwrócił się do nich bokiem i przestał zwracać na nich uwagę. Jackson wpatrywał się w Jacka z niemym pytaniem: O co do diabła chodzi? O`Neill wzruszył ramionami i powąchał swój chleb. Był ościsty i mocno już wyschnięty. Nic nie jadł jednak od rana. Zerknął na Daniela, który żuł w najwyższym skupieniu. Westchnął i zatopił zęby w ciemnym pieczywie.
Po skończonym posiłku zostali podzieleni na grupy i zagonieni do wnętrza baraków. Jared trafił do innej grupy. O`Neill odprowadzał go ponurym spojrzeniem. Wciąż był na niego wściekły. Po zamknięciu drzwi otoczyła ich całkowita ciemność. Pozostali niewolnicy pochowali się po katach. Nikt nie próbował nawet rozmawiać. O`Neill usiadł, opierając się o ścianę i wyciągnął przed siebie nogi. Jackson opadł obok niego, z ramionami zaplecionymi wokół klatki piersiowej.
- Co o tym myślisz? - Spytał O`Neill przyciszonym głosem.
- O czym? - Odszepnął Daniel.
- O Jaredzie. Myślisz, że mówił prawdę?
- Cóż… Oni naprawdę mogli nie widzieć innej możliwości.
- Bronisz ich? - Jack pomacał swoją szczękę. Prawa jej strona była wyraźnie opuchnięta.
- Nie. Ale rozumiem pobudki, które nimi kierowały.
- Cholera. Ja też ich rozumiem, a mimo to wściekłem się, gdy go zobaczyłem.
- No. - Daniel skulił się jeszcze bardziej. - O jakiej to aferze on mówił?
- Nie jestem pewien. Rozmawiali z Carter. Szykują coś przeciwko Olokunowi, ale ani mi, ani jej nie zdradzili żadnych szczegółów.
- Kaleb wspominał coś o szpiegu. Sam może coś grozić?
- Oczywiście. W tym samym stopniu, co nam. Dranie! – Wybuchnął. - Jeśli uda nam się stąd wydostać, już ja sobie z nimi pogadam tak, jak na to zasługują.
- Jak myślisz, gdzie teraz przebywają Carter i Teal`c? - Daniel postanowił zmienić temat.
- Mam nadzieję, że w miejscu lepszym od tego…
Zza drzwi dobiegł ich jakiś hałas. Czekali w napięciu dłuższy czas. Gdy drzwi wreszcie się otworzyły, musieli zmrużyć oczy, choć na zewnątrz wcale nie było już tak jasno. Do pomieszczenia weszli niewolnicy, którzy właśnie zakończyli dzień swojej pracy. Bez słowa siadali i kładli się na ziemi. Byli wyraźnie zmęczeni. Nawet nie zwrócili uwagi na nowoprzybyłych towarzyszy niedoli. Drzwi z powrotem zamknięto i wkrótce powietrze wypełniło się smrodem potu i dawno niemytych ciał. Zaduch był okropny, wręcz przyprawiał o mdłości. Jack podciągnął nogi, bo ktoś w ciemnościach próbował się na nich ułożyć i znów pomyślał o Carter. Bał się o nią, ale wierzył, że gdziekolwiek się teraz znajduje, nie musi przynajmniej znosić tego wszystkiego. Początkowo uważał Kaleba za sadystę. Zmienił zdanie, gdy poznał zarządcę. Za żadne skarby nie chciałby, żeby Sam dostała się w jego ręce.
C.D.N.
Użytkownik cooky edytował ten post 23.11.2011 - |13:18|