Eye In The Sky (2015)
Polski tytuł: Niewidzialny wróg
Brytyjska pułkownik Katherine Powell (Helen Mirrer) dowodzi ściśle tajną międzynarodową operacją z użyciem dronów. Pierwotnie celem misji jest namierzenie i doprowadzenie do pojmania obywatelki brytyjskiej oraz jej męża Somalijczyka, groźnych islamskich terrorystów, ukrywających się na terenie Kenii. Po sześciu latach żmudnej pracy wywiadowczej, udaje się zlokalizować miejsce pobytu małżeństwa, będące jednocześnie miejscem tranzytu dla nowych rekrutów: Brytyjczyka i Amerykanina. W trakcie potwierdzania tożsamości terrorystów, w sąsiednim pomieszczeniu odkryte zostają dwie kamizelki wypełnione materiałami wybuchowymi i kamera, na której uwiecznione zostanie nagranie rekrutów – samobójców. Aby zapobiec planowanemu zamachowi terrorystycznemu, należy wyeliminować zagrożenie poprzez atak z powietrza. Pułkownik Powell podejmuje decyzję o konieczności zmiany charakteru misji, ale na to musi uzyskać zgodę swoich zwierzchników. Po przeanalizowaniu nowej sytuacji prawno – politycznej zgodę tę otrzymuje, ale wtedy na scenie pojawia się cywil. I to nie byle jaki. Dziewięcioletnia dziewczynka, niewinne dziecko, które niespodziewanie znalazło się w zasięgu rażenia broni. I tu zaczyna się zabawa. Politycy opierając się na dość mglistym pojęciu danych szacunkowych, obawiając się opinii publicznej i płynących z niej konsekwencji przerzucają się odpowiedzialnością za wydanie jednego rozkazu de facto skazującego dziecko na śmierć.
Na „Eye of the sky” trafiłam podczas weekendowego maratonu filmów z Alanem Rickmanem. To ostatni film z udziałem tego aktora. Już po przeczytaniu kilku opinii można stwierdzić, że budzi on wiele kontrowersji. I rzeczywiście jest dość… specyficzny. Chociaż traktuje o poważnej sprawie: czy ktokolwiek ma moralne prawo wybrać mniejsze zło, skazując tym samym jedną niewinną ofiarę na śmierć, podczas gdy stawką jest życie kilkudziesięciu innych, anonimowych ofiar w przyszłości, to chyba jednak powinno się oglądać go z pewnym przymrużeniem oka. Międzynarodowy spór na szczeblach dowodzenia USA i Wielkiej Brytanii wydaje się wręcz kuriozalny. W którejś z kolei przeczytanej przeze mnie recenzji pada rewelacyjne słowo: „dupochron". Tak, dokładnie z tym zjawiskiem mamy tu do czynienia. Począwszy od operatora dronu, kończąc na Ministrze Spraw Zagranicznych, nikt nie chce obarczać swojego sumienia tu i teraz i liczy na to, że ktoś inny podejmie brzemienną w skutki decyzję. Jednocześnie oczywiście podjęte zostają działania mające na celu wydostanie dziewczynki z obszaru rażenia. Działania nawiasem mówiąc bardzo ryzykowne i narażające życie kenijskiego agenta wywiadu. Pod koniec filmu pada stwierdzenie, że łatwo jest podejmować decyzje siedząc w wygodnym fotelu na drugim końcu świata, z dala od centrum akcji, a żeby było bardziej ciekawie wypowiedziała je osoba, która poprzednio nie miała nic przeciwko wysłaniu agenta prosto w paszczę ekstremistów. Jedynymi, którzy od początku do końca są pewni słuszności podejmowanych przez siebie decyzji i którzy dla powodzenia misji nie zawahają się ingerować w dane szacunkowe są pani pułkownik i Generał Frank Benson (Alan Rickman), doświadczeni żołnierze, którym nie obca jest cena wojny.
Mnie osobiście film wciągnął. Mimo że przegadany, mimo że efekty może przebrzmiałe, mimo że nie wyobrażam sobie, że żołnierze dopuszczają się niesubordynacji, bo wcześniej nikt im nie powiedział, że na wojnie trzeba będzie zabijać. Podobał mi się, bo wiem, że mniejsze zło nadal pozostaje złem i wiem, że z konsekwencjami własnych decyzji trzeba będzie potem żyć dalej. Niezależnie od danych szacunkowych.
Użytkownik cooky edytował ten post 29.08.2016 - |10:06|