Ja ją połknęła z przyjemnością i od siebie dodam, że mimo braków w warstwie fabularnej książka nadrabia konsekwencją w kreowaniu świata
Owszem, konsekwencja jest, ale "Slepowidzenie" warto przeczytac generalnie dla trzech rzeczy:
1. Wezydla, czyli kosmici do nas witajacy. Spotkanie z nimi to zderzenie dwoch niekompatybilnych swiatow. Komunikacja moze i jest mozliwa-ale zrozumienie? No way. W dodatku przekazy radiowe jako akt agresji-bardzo fajne. Jeden z nielicznych przypadkow gdy zachwalki na odwrocie okladki sa prawdziwe: "Jak uniknac konfliktu gdy same slowa<<przybywamy w pokoju>> sa wypowiedzeniem wojny?" czy jakos tak to lecialo.
2. Sarasti-masz racje. Dla tej postaci warto czytac "Slepowidzenie", pech jednak w tym ze jest go jak na lekarstwo, a caly jego sub-gatunek pozostal watkiem niewyjasnionym przez autora. Po prostu nie ma szans na zrozumienie, kim on naprawde jest i o co z nim chodzi. Co swiadczy o miernoctwie i debilizmie autora. Schrzanic cos tak rewelacyjnego-wybaczyc i zrozumiec nie mogę.
3. Tezeusz ma faktycznie niezly pomysl na naped. Powiedzialbym wiec, ze swietny, bo to taki bussard ramjet tylko ze na antymaterie-pozwala tak samo uniknac koszmaru zwiazanego z stosunkiem masy statku do masy paliwa i tak dalej. Niestety, ponownie zasada zostala kiepsko wyjasniona (kwantowe chromolenie w bambus-a moze tak wyjasnic to po kawałeczku, co?), sam zas statek pelni skromna role w fabule.
No wlasnie, fabuly ci tam jak na lekarstwo, autor przemyslal niezle rzeczy stanowiace miecho ksiazki, ale na rozsadne stworzenie wciagajacej fabuly-juz nie starczylo czasu ni ochoty. Schemat jest wiec banalny lecimy->docieramy->uciekamy. Do tego, jak juz pisalem, autor sam z siebie wyciaga bledne wnioski, przeczac temu co wlasnie napisal (kwestia napedu Tezeusza i faktu, ze Swietliki tego nie zauwazyly). Ale jedna rzecz autorowi zalicza sie in plus w tym jego transhumanistycznym belkocie-podarowal sobie kurzwielowskie bzdury o uploadingu. No trzeba miec solidnie nasrane w dekiel za przeproszeniem, by w to wierzyc. Na tym tle:
Taka myśl mi się pojawia z tyłu głowy (gdy czytam co poniektóre dzieła): odnoszę wrażenie, że transhumanizm to filozofia impotentów.
To niestety smutna, ale prawdziwa konstatacja-ale niepelna. Bowiem to sa bardzo inteligentni (czesto)impotenci. Tym samym udowadniaja wszem i wobec bzdurnosc podstawowego dogmatu swojej religio-filozofii: ze inteligencja jest wszystkim i wystarcz odpowiednie IQ by rozwiazac kazdy problem. Otoz nie, mozna miec wysokie IQ i nadal byc k retynem. Co zreszta nder czesto sie zdarza, glupota bowiem dziala bez wzgledu na srodowisko w ktorym operuje z taka sama zasada: 99% populacji jej podlega.
Co do Accelerando to jednak sie nie zgodze-to tez warto przeczytac, chocby po to by zapoznac sie z singularitarianizmem, odlamem transhumanizmu. Pomysly ktore tam sa zawarte naprawde sa dobre, nawet jesli sa bzdurne (mind uploading). Przede wszystkim bombastyczna jest wizja "galaktycznego internetu" czy gatunkow myslacych-i pewnie tez niemyslacych-uzywanych jako waluty. Fabula jednak faktycznie lezy, opiera sie wlasciwie tylko na prezentacji coraz szerszego instrumentarium transhuamnistycznego, siegajac coraz glebiej w wizje rozwoju technologii a'la Kurzwiel i Moravec (tacy dwaj de bile o waskim wyksztalceniu piszacy smieszne ksiazki), az po Graal singularitarianizmu, czyli matrioshka brain. Caly witz mial polegac na manipulacji pewnego AI, tymczasem jak czlowiek dochodzi tam do konca to patrzy na to i sobie mysli "chyba cie pop*** gdzie to przedtem napisales?". To fail na calej linii-kiedy z dawna planowany plot twist okazuje się klapa. W sumie to nie żaden plot twist, to podpada pod asspull. Ponoc autor napisal kontynuacje, w ktorej boryka sie z problematyka "memu" oraz wirusow modyfikujacych pamiec. O Boze-znowu ten bzdurny koncept memu. Zastrzelic sie idzie.
Ale jak jestesmy przy memach, to ostatnio przeczytalem sobie dwie ksiazki-"Czarne oceany" Dukaja oraz "Kameleona " Kosika. Te dwie ksiazki idelanie nadaja sie na opisanie problemu z jakim sie "powazniejsza" SF bierze za bary. Nazwijmy ten problem tak, jak to robi Quendi-problemem belkotu.
"Czarne oceany" to wielka nie-Dystopia Dukajowska, swiat ktory wrazenie dystopii moze sprawiac, ale tak naprawde nia nie jest. Czerpie tutaj autor duzo z tradycji cyberpunku, ale duzo nie oznacza gleboko. Raczej roznorodnie. Mamy wiec mega-korporacje pociagajace za sznurki, mamy zmniejszona role panstw, mamy male zainteresowanie przestrzenia kosmiczna za to znacznie wieksza komputerami, interfejsami mozg-komputer oraz manipulacjami genetycznymi. To wszystko jest jednak pokazane znacznie lepiej, bo powazniej, z poprawka na jako-taki realizm (o ile o czyms takim mozna mowic). To wszystko to jednak tylko otoczka dla glownej tematyki, ktora stanowi wysnuta przez Dukaja teoria telepatii opartej na dopiero przez ludzi odkrytej alternatywnej przestrzeni, myslni, w ktorej idee niczym geny mieszaja sie, splataja, mnoza i byc moze nawet zyja. Siega wiec Dukaj do Platona i posrednio-chrzescijanstwa, bawiac sie pomyslami filozofow (uzywa nawet terminologii przez nich wynalezionej, np. monady). Mimo, ze operuje konceptami transhumanistycznymi, to jednak jest wobec nich krytyczny. Na przyklad memetyka pelni bardzo wazna role tak w fabule jak i w swiecie przedstawionym, ale nie jest niczym wiecej jak socjotechnika, marketingiem i psychologia zmieszana z technika i neurobiologia. Jak sam autor w pewnym momencie stwierdza-najwiekszym sukcesem memetyki było stworzenie memu ktory kazal Wierzyc, ze jest to nauka scisla. A wiec-zabawa, flirt z tym bzdurnym pomyslem, ale jednoczesnie jego krytyka. Mem-to tylko wygodny termin opisujacy zaawansowana manipulacje ludzkim umyslem. Wole memy Dukaja od memow Dawkinsa.
Dukaj tez niezle radzi sobie z transhumanistycznym porzadkiem społecznym, będącym posunieciem do ekstremum obecnych trendow. Ludzie w nim żyjący sa w sumie szalenie pusci, gubia się w najprostyszych sytuacjach, spieci gorsetem prawa zwanym Nowa Etykieta. Nie wierza w nic, niczego nie szanuja za wyjątkiem swojej pozycji. Poki sa trybikiem maszyny-wielkiej, bezwladnej maszyny nad ktora nikt nie panuje a ktora zwie się społeczeństwem-wtedy nie zauwazaja swojej „pustoty”. A jak zauwazaja, to lykaja „kevorkianke” popełniając samobójstwo. Latwy dostep do wszelkiej masci narkotykow, ogolny rozpad rodziny, wartości, samowola i wolnosc wyboru doprowadzajaca niekiedy ludzi na skraj przepasci-to jest „nowy wspanialy swiat” transhumanizmu wedle Dukaja. Z jednej strony jego zwolennicy na kartach książki hołdują wolnej woli i wyborowi. Z drugiej-sa wkomponowani w ramy porzadku społecznego który uniemozliwa im co innego niż autodestrukcje. Brakuje jednak w tej ponurej, krytycznej wizji jakiegos glosu sprzeciwu, kogos kto zająłby stanowisko przeciwne. Ale o tym pozniej.
Calosc zas jest podana w naprawde dobrej formie literackiej, Dukaj umie pisac. Ale... ale chyba za duzo nad ta powiescia siedzial, bo jest okropna. Wprost skandalicznie okropna. Wymeczona, zduszona, belkotliwa, niejasna, rozciapana... Popelnia tu Dukaj blad Wattsa z "Slepowidzenia"-gulgocze cos w dialogach i przemysleniach bohaterow, produkuje jakies mądrości niezrozumiale bo przytloczone forma, nie wyjasnia pewnych rzeczy. To jest wyjasnia, ale grubo za pozno. Przez to czytelnik przez polowe albo i nawet 90% ksiazki nie wie, o czym czyta. Na poczatku mozna to jeszcze zrozumiec, bo to taka metoda na szokowe zapoznanie z swiatem przedstawionym, rzut na gleboka wode. Ale na samym koncu? Zebym ja musial czekac na sam koniec ksiazki by choc mgliscie zorientowac sie, co to jest "efes", szalenie wazna dla fabuly substancja?
Nie pomagaja wcisniete w usta postaci tlumacznia roznych kwestii-wychodza jak jakis mistyczny belkot z uzyciem slownika wyrazow bliskoznacznych zmieszany z terminami ktore znacza cos tylko dla autora. Pol biedy, jak wyjasnienia robi sam autor-wtedy jeszcze sa czytelne a nawet logicznie-stopniowo-wprowadzane. Taki laskawy los spodkal "wojny ekonomiczne" ktore rzeczowo sa wprowadzane wtedy, gdy trzeba, zas przed tym momentem sa zredukowane do niewiele mowiacego skrotu lub terminu-sygnalizujac, ze to cos waznego i intrygujac czytelnika. Ale ogromna wiekzosc-zwlaszcza tych najwazniejszych konceptow-jest olana lub "tlumaczona" poprez niewiele mowicy belkot. Najgorsza zas z nich wszystkich to myslnia i monady-niejasne za pierwszym razem, drugim, trzecim...im dalej tym gorzej bo rzecz, jako nowoodkryta, jest niepoznana i jej zrozumienie zmienia sie w trakcie ksiazki. Wiec belkot przebija belkot siedzac na belkocie i belkotem poganiajac. To jest wrecz straszne.
Do tego wizja przyszlosci-no jest nietajna, to fakt. Ludzie z inkubatorow, robieni na zamowienie rodzicow. Na tym tle szczegolnie szokujacy jest cytat po smierci takiego dziecka "Nie placz, bedziesz miala nastepne. Stac cie." To sie Dukajowi udalo, ale udalo mu sie posrednio. Nikt bowiem w trakcie powiesci nie ma watpliwosci, czy ten swiat jest dobry, etyczny, moralny, czy nie popelniane sa nieodwracalne bledy. Nikt nie kwestionuje tego porzadku-to zadanie zostaje zostawione czytelnikowi... ale to naprawde jest glupie i z strony autora nieodpowiedzialne marnotrawstwo. Bowiem pswtsaje wrazenie, ze on taka wizje popiera, malo tego-ze jest ona porzadana. Czytelnicy zas sa rozni. O wiele lepiej by bylo gdyby dodac jakas glebie powiesci kontrastujac ta wizje z jej odwrotnoscia. Dukaj probowal to zrobic, spychajac boahterow w toku fabuly do "enklawy"-miejsca gdzie ludzie zyja podle swoich wlasnych praw, odcieci od reszty swiata czy raczej bedac obok niego. Niestety w trakcie pierwszej rozmowy na ten temat, pierwszego zaczerpniecia glebi, ktos wpakowywuje szybko wszystkim dookola kulki w leb i sprawa konczy sie, ucieta. Tak wiec jak ktos tu czekal na cos na miare "Nowego, wspanialego swiata" i finalowej sceny z Dzikusem rzucajacym sie na swoja niegdzisiejsza milosc-to sie zawiodl. "Czarne oceany" to nie polemika, to nie filozofowanie, to parada pomyslow. Szybka, sprasowana, niedokladna. Cierpi na tym, oj cierpi fabula, ktorej sensu nie docieczesz (w pewnym momencie zaczyna być budowany zwrot fabularny, który jest calkowita brednia na bredni, wyglada to tak jakby wyleciała spora ilość tekstu pośrodku, bo zorzumiec nic ni cholery z tego nie można). Autor zreszta gubi sie w swoim belkocie-tak samo jak Watts w "Slepowidzeniu" przeocza oczywista oczywistosc. Otoz Ziemi grozi infekcja przez myslnie, powodujaca ze powoli rodzice zaczna zamawiac coraz bardziej zmodyfikowane dzieci, az powstanie gatunek, jaki dominuje we wszechswiecie (po szczegoly odsylam do ksiazki). Jest to proces naturalny i nie do powstrzymania-grzmi autor. Nie mozna go zastopowac, mozna tylko spowolnic. A jak to ma sie dokonac? Otoz wszyscy ludzie na Ziemi musza dostac swoj wlasny interfejs mozg-komputer, wszyscy musza miec tam wgrane programy ktore de facto robia z nich bezmozgich wykonawcow woli programistow ich wszczepek, zas naturalne rozmnazanie ma byc zabronione na rzecz sztucznego-poprzez inkubatory. O ile pierwsze postulaty maja jeszcze w swietle faktow powiesciowych sens, to ostatni punkt już nie. Jak to ma niby pomoc obronic sie przed infekcja memetyczna, lana przez myslnie, ktora sprawia ze mody genetyczne ewoluuja w ta sama strone prowadzac do powstania nowego gatunku, takiego "wszechswiatowego"? Pojac nie moge. Przeciez to jest doklandym zaprzczeniem tego, co powinno byc zrobione. Zamiast zakazywac rozmnazania naturalnego, powinno zakazac sie tego sztucznego. Tylko bowiem dobor naturalny jest najwolniejszy z mozliwych, tylko on ogranicza mozliwosc zmiany gatunku do minimum i de facto uodparnia dana cywilizacje na infekcje memetyczna i zmiane w kierunku "(homo)psychosoic universi". Bo wtedy nie mozna poprzez myslnie wplywac na mody genetyczne. Kazdy ma parntera z swojego gatunku i koniec, zadnych modyfikacji, zadnych usprawnien, zadnych polepszen. A wiec zadnej mozliwosci na wplyw poprzez myslnie. Tylko dobor naturalny. Jak Dukaj mogl cos takiego przegapic? Chyba ze to nie byla nieuwaga, tylko osoba tworzaca w ksiazce ten koncept byla juz memetycznie zarazona przez obca cywilizacje. Ale o tym ani widu ani slychu. Zreszta, koncowka ksiazki, mimo ze dobra, byla wyjatkowo belkotliwa pod wzgledem tzw. klamry kompozycyjnej. Jeszcze do konca sie nie zorientowalem czy moze ja nadinterpretuje, czy moze autor znowu skisil.
W porownaniu z "Czarnymi oceanami" "Kameleon" Kosika to zupelnie inna bajka. Nie ma tu kolowrotku pomyslow, setek idei. Moze tez dlatego nie ma tu za grosz belkotu. Instrumentarium SF jest ograniczone do minimum, czasami az do przesady. Nie zobaczymy tam nic, czego nie daloby sie opisac naszymi wspolczesnymi terminami i jezykiem, wszystko jest znajome i niespejcalnie zaawansowane. Istnieje kilka pomnylsow-wytrychow, jak hipernaped. To wszystko jest jednak oddalone, niewyjasnione. To slowa-zaklecia, ktore maja tylko umozliwic prowadzenie fabuly. A ta jest calkiem ciekawa, sledzimy bowiem losy istnej rewolucji-na kazdej plaszcyznie-w pewnej zapozniojnej cywilizacji. Mamy wojne, mamy zamachy, mamy podchody, mamy spiski oraz nienaturalnie przyspieszony rozwoj naukowy. A gdzies nad tym unosi sie statek kosmiczny Ziemian z swoja wlasna, tajemnicza misja. Zas na koncu-wspanialy final. Idealisci okazuja sie tyranami, prawda klamstwem, potem prawda a na koncu klamstwem podwojnym, rewolucja pozera wlasne dzieci, kochanek zabija ukochana, sprawiedliwi cierpia a lotrom sie udaje. Wiara zostaje zniszczona wsrod ludnosci planety, ale za to kielkuje wsrod atiestow w statku na orbicie. Mamy crescendo i koniec. Ostatni rozdzial zas to spokojne, na swoj sposob niepokojace wprowadzenie tytulowego Kameleona, ktorego smialo mozna przyrownac magnituda do Niezwyciezonego czy Solaris Lema. Pod tym wzgledem Kosik czerpie od najlepszych, ale i dodaje sporo swojego. Nie jest jednak "Kameleon" ksiazka super-rewelacyjna. Po prostu calkiem dobra. Logicznie zbudowana, o stopniowo wzrastajacym napieciu, wciagajaca, do tego porzadnie napisana. Jedyne co moze dokuczac to oszczednosc, a raczej ascetyzm pod wzgledem wykorzystania technologii. Ziemianie pochodza z wieku XXVI, ale rownie dobrze mogliby się urodzic dzisiaj. I nie da sie tego wytlumaczyc faktem, ze cywilizacja ziemska zalamala sie czterysta lat temu i dopiero sie odbudowala-bo w ostatnim rozdziale mozemy podziwiac dokonania sprzed upadku i tez nie byly wypasione. Dlatego tez, poniewaz autor po macoszemu potraktowal ten kawalek swiata przedstawionego, dochodzi do kilku baboli ktore wymagaja uzycia suspension of disbelief. To sie Dukajowi nie zdarzylo, bo jego swiat ma zelazna konsekwencje-byl wiec przemyslany. Kosik swoj oloal, bo nie byl mu do niczego potrzebny. Jego interesowala planeta Luthar Rarcke. Zaloczyl tez po drodze kilka niejasności i ominiec, ale raczej bez szkody dla tresci. Mozna wiec powiedziec, ze "Kameleon" to powesc pisana na sposob "humanistyczny", swoisty soft-SF, Dukaj zas jest bardziej hard-SF, "Czarne oceany" zas to ksiazka "scislowca". Która lepsza? Niestety scislowcy dostaja po [beeep]e niemilosiernie, mimo ze wrecz rzygali pomyslami poprzez Dukajowego awatara. Rzygowinami bowiem czlek sie nie nasyci. "Kameleon" miazdzy wory "Ocenaow" i urywa im ryja. Nie belkocze, nie gubi sie, nie zaprzecza sobie, co najwyzej potyka sie troszke, ale zaraz omija grzaskie elementy. Gorujue wiec nad Dukajowym dukaniem bezapelacyjnie, mimo ze tak naprawde ciagnie na jednym pomysle. Ale ten jeden pomysl-to final. Zanim sie do niego dojdzie czeka nas przeprawa przez wojne, rewolucje, przelomy naukowe i polityczne, kryzys wiary i takie tam. Szkoda tylko, ze w grand finale autor ledwo zasygnalizowal ogrom przekretu jakiego czytlenik byl swiadkiem, sledzac rewolucyjne losy bohaterow. Czyta sie wiec to naprawde dobrze. Dukaja-raczej kiepsko. Facet za bardzo gubi sie w "ambitnej" formie literackiej, za malo zas stara sie przekazac sens, tresc, do tego belkocze i bredzi. Nie wiadomo, o co mu chodzi. "Czarne oceany" to straszne rozczarowanie. "Kameleon" to mile zaskoczenie.
Czego wiec niec czytac? Jesli zobaczycie na polce w ksiegarni okladke na bazie testu Rorschacha z wielkim napisem „Dukaj", to omijajcie lukiem.
"If you watch NASA backwards, it's about a space agency that has no spaceflight capability, then does low-orbit flights, then lands on moon."
Winchell Chung