Wydaje się że to, że nie wiadomo o co w serialu chodzi, działa na jego korzyść. Mistrzowską zagrywką scenarzystów jest to, że historię rozwijają nie tylko "wzdłuż" (czyli dodając nowe wydarzenia do historii), ale także "wszerz", co polega na stopniowym umieszczaniu historii w coraz szerszym kontekście, stopniowo ukazując nam zamysł twórczy. Pierwszy sezon był o rozbitkach na wyspie. W drugim dowiadujemy się, że ta wyspa to nie jest taka zwyczajna wyspa, bo usiana jest bunkrami, a harcują po niej jak tylko chcą tajemniczy Inni. W trzecim sezonie poznajemy innych i stopniowo oś akcji przesuwa się z rozbitków na historię wyspy i jej niezwykłe właściwości. Czwarty sezon rozszerza całą akcję o konflikt między Benem, a Widmorem. W piątym dowiadujemy się, że ten konflikt ma bardzo szerokie tło i jest o wiele więcej rzeczy niedopowiedzianych, niż nam się wydawało. A sami rozbitkowie nie mają już prawie żadnego znaczenia dla fabuły. Fabuła jest bowiem obecnie tak rozwleczona na lewo i prawo, że los kilkunastu pasażerów samolotu, który był przecież głównym (jeśli nie jedynym) tematem 1. sezonu, schodzi na dalszy plan.
O co chodzi w serialu? Dowiemy się po finale 6. sezonu. I tak jest bardzo dobrze!
Dziękuję. Odpowiedź oczywista, bo i pytanie retoryczne. Nie zgodzę się jednak z rozwinięciem. Działałoby na korzyść, gdyby nie było od n-odcinków podtrzymywane sztucznie przy życiu przy pomocy tych samych, w kółko wałkowanych motywów. Od trzech sezonów przy każdym słowie Bena trzeba się zastanawiać, czy na pewno powiedział to, co powiedział. Właściwie Ben został sprowadzony do roli MacGuffina, który co jakiś czas umożliwia scenarzystom pchnięcie fabuły dalej (przytoczę jeszcze raz najświeższy przykład: Locke u mnie nie był - potrzeba, żeby Ben widział się z Lockiem - ja byłem u Locke'a). Od czterech sezonów bohaterowie o nic nie pytają, a jak już pytają, to dostają odpowiedź, żeby nie pytali (wypowiadaną z reguły w sposób sugerujący, że jak zapytają, to się niebo zawali; oczywiście odpowiedź jakoś tam wypływa za jakiś czas niebo oczywiście się nie wali, w następnym sezonie okazuje się, że ta kwestia w ogóle nie miała znaczenia).
Moim zdaniem mistrzowską zagrywką twórców jest to, że w pewnym sensie oszukali widzów, ale udało im się to oszustwo ładnie opakować. Ten rozwój wzdłuż i wszerz opiera się w gruncie rzeczy na tym, że każdy kolejny sezon oddaje stolec na poprzedni. W pierwszym sezonie mamy samotnych rozbitków i jakichś obdartusów. W drugim się okazuje, że rozbitkowie nie są samotni a obdartusy to tak naprawdę hi-tech i rządzą wyspą. trzecim się okazuje, że tak naprawdę nie rządzą wyspą. Celem jest wydostanie się z wyspy, ale jak już się wydostają, to celem jest powrót na wyspę. Na wyspę można trafić tylko w określony sposób, który w następnym sezonie zostaje spuszczony w kiblu. Mamy wyraźnie pokazane cudowne dzieci, które w następnym sezonie już nie są cudowne. W jednym sezonie mamy drugą wyspę z niczego sobie wyposażonym ośrodkiem, w następnym sezonie zapominamy o drugiej wyspie i ośrodku. Na początku wygląda na to, że nikt o wyspie nie wie, chwilę później okazuje się, że o wyspie wie pół świata, łącznie ze sprzedawczyniami w mięsnym. Nie będzie podróży w czasie - teraz się okazuje, że wszystko rozbija się o podróże w czasie. Mamy liczby, które wyraźnie w jakiś sposób sprawiły, że różni ludzie znaleźli się w jednym samolocie, a w następnym sezonie lejemy na to z góry. Tak można niemalże w nieskończoność. Nie wątpię, że jest mnóstwo ludzi, którym się to podoba. Z mojego punktu widzenia dają się nabierać i w jakiś niezrozumiały dla mnie sposób akceptują to, za co z siłą wodospadu katują inne seriale. To jest największy sukces Losta (no, drugi w kolejności, bo pierwszym jest fenomenalny S1). Sam oglądam z sentymentu ale też nie ukrywam, że Lost jest o wiele lepszy niż cały ogrom innych seriali. Do końca już blisko, to wytrzymam, ale obawiam się, że powtórzę pytanie "o co chodzi" po końcówce S6 i niejaki Jonasz (jak wnioskuję z wypowiedzi innych forumowiczów - z całym szacunkiem - guru forum) odpowie mi tak samo jak teraz.