no no...akcja się kręci
pozdrawiam
Napisano 06.03.2014 - |08:56|
no no...akcja się kręci
pozdrawiam
Napisano 18.03.2014 - |00:06|
O`Neill powoli odzyskiwał przytomność. Z pierwszym przebłyskiem świadomości powróciła do niego rozpaczliwa potrzeba zachowania swej tożsamości.
- Pułkownik Jonathan… O`Neill… Siły… Zbrojne... Stanów Zjednoczonych… - Szeptał samymi tylko wargami.
Długą chwilę trwało, zanim zorientował się, co się z nim dzieje. Jego głowa podskakiwała w rytm kroków niosących go Jaffa. Zdawał sobie z tego sprawę, lecz nie był w stanie nad tym zapanować. Ciało wyłączyło się spod jego kontroli. Żyło własnym życiem. A raczej zdawało się nie żyć w ogóle. Nie mógł wykonać jakiegokolwiek ruchu. Ramiona zwisały bezwładnie, nogi jak sparaliżowane ciągnęły się z tyłu. Nawet uniesienie głowy było dla niego zadaniem ponad siły. Czuł się trochę jak wielka, szmaciana lalka niesiona przez dwoje dzieci. Z tą różnicą, że lalki zazwyczaj nie mają ochoty przeklinać, a jemu przekleństwa same cisnęły się na usta. Pomimo to, z popękanych i obolałych ust wydobywał się jedynie szept, na który wojownicy nie zwrócili żadnej uwagi. Po raz kolejny stwierdził, że jest całkowicie bezsilny. Nie ma żadnej możliwości przeciwstawienia się. Narkotyk wciąż krążył w jego krwi, choć odbierane przez niego bodźce były już nieco słabsze. Wciąż jednak wyraźnie słyszał każde skrzypnięcie skórzanych butów wlokących go Jaffa, a nawet ich przyspieszone oddechy. Czuł ostry zapach ich potu, a przede wszystkim smród, który mógł pochodzić tylko od niego samego. Mimo woli zdziwił się, że wcześniej tak się do niego przyzwyczaił, że praktycznie przestał go odczuwać. Teraz, nie wiedzieć czemu, powrócił do niego ze zdwojoną mocą, nasilając dodatkowo nękające go mdłości. Z trudem przełknął ślinę. Cała sytuacja wydawała się nierealna, jak w jakimś kiepskim koszmarze, ale wiedział, że nie śni. Niestety.
Wojownicy przyspieszyli. Echo ich ciężkich kroków zagłuszało tłukące się jak oszalałe serce. Gdzie jest? Dokąd go niosą? Do Olokuna? Wspomnienie nieludzkiego bólu, jaki doświadczył z jego ręki, błyskawicą wbiło się w głąb umysłu i sprawiło, że jego serce na moment zamarło, a gardło ścisnęło się boleśnie. Boże, jeśli to miałoby się powtórzyć, to wolałby umrzeć. Zaczerpnął głęboki oddech, czując, jak ciało mimowolnie oblewa się zimnym potem. Nie, to nie może się zdarzyć! Przecież nie może pozwolić, by zawleczono go z powrotem przed oblicze tego węża. Wszystko, tylko nie to! Nadludzkim wysiłkiem uniósł głowę, lecz wszystko wokół było zamazane i zdawało się falować. Zebrał wszystkie siły, by spróbować wyszarpnąć ramiona z uścisku Jaffa. Mizerna próba nie zrobiła na nich żadnego wrażenia. Sprawiła tylko, że chwycili go mocniej. Wiedział już, że nic nie wskóra. Że zrobią z nim, co tylko będą chcieli. Świadomość, że jest zdany całkowicie na ich łaskę, napełniła go goryczą. Co mu w tej sytuacji pozostało? Odebrano mu niemal wszystko. Posiadał już tylko wolę walki. Tylko, czy miał jeszcze o co walczyć?
Strażnicy skręcili w boczny, ciemny korytarz. Nagle przystanęli gwałtownie, nasłuchując. Huk wystrzału z lancy poniósł się echem poprzez korytarze. Wojownicy rzucili więźnia na podłogę i odbezpieczyli broń. Nadal jednak trwali w bezruchu wsłuchując się w dobiegające z oddali odgłosy. Strzały powtórzyły się jeszcze dwukrotnie, potem nastała cisza. W pewnym momencie wyczulony słuch O`Neilla wyłowił gdzieś niedaleko szmer rozmowy. Słów nie mógł oczywiście rozróżnić, ale z całą pewnością rozmawiało dwoje ludzi. Jaffa także musieli ich usłyszeć, bo jak na komendę pobiegli w tamtym kierunku. Rozległ się głośny strzał i jeden z Jaffa z jękiem zwalił się na podłogę tuż przed pułkownikiem. Drugi pobiegł dalej. Sądząc po odgłosach, on także został trafiony.
Na wpół zamroczony O`Neill uniósł głowę. Ciało wojownika przesłaniało mu całe pole widzenia. Z trudem uniósł się na ramionach na tyle, by ujrzeć choć część korytarza. W oczach mu wirowało, mimo to zdołał dostrzec stojących nieco dalej ludzi. Zacisnął mocno powieki, bo przekonany był, że to przywidzenie. Kiedy jednak otworzył oczy, obraz wcale nie zniknął. Kapłan w brązowej szacie i dwóch ściskających w rękach goa`ludzkie lace niewolników pochylali się nad ewidentnie martwym gwardzistą. Naradzali się półgłosem, najwyraźniej nie dostrzegając pogrążonego w cieniu człowieka. Głowa ciążyła mu niemiłosiernie. Opuścił ją więc, by dać chwilę wytchnienia mięśniom karku. Oddychał głęboko, starając się przywrócić jasność umysłu. O co tu chodzi? Ci ludzie zabili eskortujących go Jaffa. Dlaczego? W obecnej sytuacji myślenie zdecydowanie nie należało do jego najmocniejszych stron. Jego własny oddech odbijał się od kamieni i muskał policzki. Był ciepły. Na końcu korytarza rozległ się ledwie słyszalny szelest. Zaciskając zęby podniósł ponownie głowę. Wtedy dostrzegł coś jeszcze. Kapłan ściskał w ręku karabin maszynowy. P-90. Broń Tau`ri.
Gdzieś z daleka dobiegły ich odgłosy wystrzałów z karabinu maszynowego. Niewolnicy natychmiast skierowali się w tamtą stronę. Kapłan pozostał na miejscu. Rozglądał się wyraźnie niezdecydowany. Coś w sposobie jego poruszania się wydawało się pułkownikowi znajome. Wstrzymał oddech, kiedy kapłan pochylił się, żeby położyć na ziemi broń i jednym gwałtownym ruchem ściągnął przez głowę obszerny strój. Spod burego materiału wyjrzały krótkie, jasne włosy i polowy mundur sił powietrznych. Tego się absolutnie nie spodziewał. Carter! Cała i zdrowa w samym sercu pałacu Olokuna. Dłuższą chwilę trwał w osłupieniu z rozdziawionymi ustami. Otrząsnął się dopiero, gdy Sam gwałtownie zanurkowała i skuliła się pod osłoną ściany korytarza. Odgłos wystrzału zabrzmiał niebezpiecznie blisko.
- Carter… - Z ust O`Neilla wydobył się jedynie słaby szept.
Kobieta nie usłyszała go. Podniosła broń i porzuciwszy niepotrzebne już przebranie pobiegła w stronę nasilających się odgłosów walki.
- Zaczekaj! - Rozpaczliwie wyciągnął w jej kierunku rękę. Szept przybrał nieco na sile, lecz w żaden sposób nie mógł dotrzeć do uszu jego podwładnej.
Działanie narkotyku wyraźnie słabło. Wyciągnięta dłoń drżała z wysiłku. Opuścił ją. Oddychał głęboko. Carter była tu. Przyszła po nich. Musiał ją odnaleźć. W tym celu musiał zmusić swoje ciało do jeszcze jednego wysiłku. Z ogromnym trudem dźwignął się na kolana, potem wstał niezgrabnie, przytrzymując się ściany. Poczuł gwałtowne zawroty głowy i omal nie upadł. Zacisnął jednak zęby i zdołał utrzymać się na nogach. Wciąż opierając obie dłonie na ścianie, ruszył powoli do miejsca, w którym zniknęła Samantha. Minął ciało martwego strażnika, potem drugiego. Powoli posuwał się naprzód. Pot spływał po jego twarzy, zalewał oczy, z trudem łapał oddech. Krzyki i odgłosy wystrzałów były coraz bliżej. Nie zastanawiał się w ogóle, że zmierza prosto na pole bitwy, a nie ma żadnej broni. Nawet nie pomyślał, by jakiejś poszukać. Wiedział tylko, że gdzieś tam jest Carter i on musi dotrzeć do niej za wszelka cenę. W pewnej chwili zachwiał się i runął jak długi na ziemię. Upadek zamroczył go. Leżał bezradny i wyczerpany, walcząc z narastającymi mdłościami. Nawet nie zauważył, że wokoło zrobiło się dziwnie cicho. Znowu spróbował wstać, lecz oparł się na zranionej dłoni i ponownie z jękiem bólu osunął się na ziemię. Gdzieś niedaleko zabrzmiała seria z karabinu maszynowego, a zaraz potem krótki krzyk. Z całą pewnością kobiecy krzyk. Uniósł głowę, wytężając maksymalnie słuch. Na końcu korytarza majaczyły uchylone drzwi. To stamtąd dobiegały teraz odgłosy szamotaniny, a po chwili dziwny bulgotliwy dźwięk, jakby ktoś się krztusił.
Tknięty złym przeczuciem zebrał się w sobie i wstał. Drżące nogi załamały się pod jego ciężarem. Niezrażony niepowodzeniem zaczął pełznąc na łokciach i kolanach w kierunku drzwi aż do momentu, gdy rzężenie stało się całkiem wyraźne. Ogarnęła go porażająca pewność, że doskonale wie, co się tam dzieje. I bardzo mu się to nie podobało. Zebrawszy ostatnie siły powstał i zataczając się ruszył ku pomieszczeniu, w którym ktoś właśnie walczył o życie.
C.D.N.
Ten, który walczy z potworami, powinien zadbać, by sam nie stał się potworem.
Gdy długo spoglądamy w otchłań, otchłań spogląda również na nas.
F. Nietzsche
Napisano 18.03.2014 - |07:11|
Napisano 12.04.2014 - |15:58|
Biegła w stronę nasilających się odgłosów walki. Obaj niewolnicy gdzieś przepadli, lecz to już nie było ważne. Teraz już doskonale znała drogę, jaką musiała przebyć. Jej celem była oczywiście sala tronowa. Nie udało jej się odnaleźć pozostałych członków swojej drużyny. Najwyraźniej zbyt długo kluczyła po podziemiach. Wciąż jednak mogła odpłacić Olokunowi. Był tam. Widziała go przecież. Nie zastanawiała się, jakie ma szanse w tej konfrontacji. Po prostu musiała spróbować. Dla siebie. Dla swojej drużyny. Dla wszystkich, którzy dla niej ryzykowali życiem.
Zbliżyła się do głównego korytarza. Wystrzał z lancy zabrzmiał niebezpiecznie blisko. Słyszała krzyki i przekleństwa. Skuliła się, gdy obok niej przebiegło kila osób. Nie zauważyli jej. Cofnęła się nieco i schowała za załomem korytarza. Instynkt dobrze podpowiadał. W ślad za uciekającymi pojawili się Jaffa. Jeden z nich zapuścił się w boczny korytarz. Jeszcze parę kroków, a odkryje jej obecność. Zacisnęła dłonie na rękojeści karabinu i czekała. Gotowa była zdradzić swoją pozycję. Była już tak blisko sali tronowej. Wóz, albo przewóz. Gwardzista zawrócił nagle, zaalarmowany kolejnymi odgłosami walki, dobiegającymi nieco dalej. Czekała jeszcze chwilę, ale nie powrócił. Ostrożnie przesunęła się do przodu i wyjrzała zza węgła. Korytarz był pusty, jeśli nie liczyć dwóch martwych niewolników spoczywających w pobliżu wpółotwartych drzwi do sali tronowej. Usłyszała dobiegający stamtąd odgłos przypominający szuranie lub ciągnięcie czegoś po podłodze. Ruszyła prosto w tamtą stronę.Zajrzała szybko do środka. Olokun wyszedł na środek pomieszczenia i właśnie naciskał zamocowany na nadgarstku przycisk. U jego stóp leżał nieprzytomny Teal`c. Uniosła broń w momencie, gdy spod samego sufitu zsunęły się kamienne pierścienie, pochłaniając obie znajdujące się w ich zasięgu postacie. Strzeliła. Kule odbiły się od pierścieni i pomknęły gdzieś w przestrzeń. Olokun, chroniony polem siłowym, nie odniósł żadnych obrażeń. Zanim zniknął, zdążyła dostrzec jego tryumfalny uśmiech. Wiedząc, że i tak nie odniesie to żadnego skutku, strzeliła w stronę znikających pod sklepieniem pierścieni. Seria wystrzałów urwała się gwałtownie. Wyczerpała się amunicja. Sięgnęła do kieszeni po kolejny magazynek, lecz napotkała pustkę. Musiała go zgubić i nie miała najmniejszego pojęcia gdzie.
- Cholera jasna! - Wyrwało jej się mimochodem.
- Wróciłaś do mnie suko?
Odwróciła się błyskawicznie. Kaleb stał nieopodal zdobionego tronu. Wykwintne szaty zwieszały się z niego w nieładzie. Chwiał się na nogach, a z kącika jego ust sączyła się krew. Nie zauważyła go wcześniej. Zapewne dopiero teraz podniósł się z podłogi. Wyszczerzył zęby, a w jego oczach dostrzegła prawdziwą zwierzęcą furię. Cofnęła się odruchowo, lecz on rzucił się na nią błyskawicznie. Przez głowę przebiegła jej myśl, że ma jeszcze pistolet, ale nie miałaby nawet szansy, aby wyciągnąć go z kabury. Przewrócił ją na ziemię, przygniótł swym ciężarem. Bezużyteczny karabin wypadł jej z ręki i potoczył się gdzieś dalej. Obiema dłońmi chwycił jej szyję i kilkakrotnie uderzył jej głową o kamienie. Zalała ją bolesna ciemność. Leżała zamroczona i całkowicie bezbronna. Ledwo zdołała unieść ręce i chwycić jego nadgarstki. Nie mogła jednak zrobić nic, gdy z całej siły zacisnął palce. Charczała tylko, bezskutecznie próbując złapać oddech. Pochylił się nisko, patrząc z satysfakcją, jak uchodzi z niej życie.
Sam szarpała się rozpaczliwie. Wierzgała nogami i na oślep drapała paznokciami jego twarz, lecz tak samo jak we śnie, bezlitosne palce ani na moment nie zwolniły uścisku. Wiedziała, że za moment straci przytomność. Że to już ostatnie chwile jej życia. Nie ocaliła przyjaciół. Nie ocaliła Jacka. Zawiodła. Wszystko poszło na marne.
O`Neill wpadł do Sali, zataczając się jak pijany. Widok, który miał przed oczami, w jednej chwili zmroził mu krew w żyłach. Carter leżała na ziemi, a Kaleb klęczał nad nią okrakiem i zaciskał dłonie na jej szyi. Pochłonięty żądzą zemsty na kobiecie nie widział i nie słyszał niczego poza swą ofiarą. Twarz Sam przybrała purpurową barwę, a z jej ust wydobywało się rzężenie. Kilka kroków przed sobą pułkownik zauważył leżący na ziemi karabin maszynowy. W jednej sekundzie rzucił się do przodu, upadając ciężko na kolana. Chwycił broń drżącymi rękoma. Uniósł ją w górę i prawie nie celując, pociągnął spust. Rozległ się cichy trzask i nic poza tym. Nacisnął spust jeszcze raz i jeszcze. Nic. Bezużyteczna kupa złomu! Dłoń Carter, do tej pory zaciśnięta kurczowo na nadgarstku Kaleba, rozluźniła się i bardzo powoli opadła na podłogę. Za późno! Ona nie żyje! Zrozpaczony zerwał się na nogi i zrobił jedyną rzecz, jaka w tym momencie przyszła mu do głowy. Zaciskając z bólu zęby chwycił lufę karabinu i teraz już rycząc wściekle, zamachnął się nim jak maczugą. Kaleb dopiero teraz zorientował się, że oprócz niego i jego ofiary w pomieszczeniu jest ktoś jeszcze, ale jego reakcja nie była wystarczająco szybka. Zdążył unieść ramię, gdy spadający metal trafił go w głowę. Rozległo się nieprzyjemne chrupnięcie i obaj mężczyźni upadli na ziemię.
Pułkownik czuł, jak jego zranioną rękę przenika szpila rozdzierającego bólu, która następnie wędruje wzdłuż ramienia i wwierca się stopniowo do jego mózgu. Znów ogarnęły go mdłości, lecz teraz nie mógł sobie pozwolić na taką słabość. Nie teraz, kiedy Sam umierała tuż obok. Zmusił się, by unieść głowę. Poprzez łzy bólu wszystko było zamazane, ale ona przecież tam była. Z trudem dźwignął się na kolana. Podpełzł bliżej i ściągnął z jej ciała równie bezwładne ciało Kaleba.
- Carter! - Krzyknął, jednocześnie klepiąc ją niezbyt łagodnie po policzku. - Carter! Proszę… Sam… No dalej! Ocknij się do cholery!
Drgnęła, a potem gwałtownie wciągnęła powietrze do płuc. Natychmiast zaczęła kaszleć. I był to najpiękniejszy dźwięk, jaki O`Neill kiedykolwiek usłyszał.
- Dobra dziewczynka! - Pochwalił ją. - Zawsze słuchaj swojego dowódcy.
Dłuższą chwilę trwało, zanim jej oddech nieco się uspokoił, a w głowie trochę przejaśniało. Z niedowierzaniem wpatrywała się w twarz pochyloną tuż nad nią i miała wrażenie, że śni.
- Sir? - Spytała niepewnie.
Nagle przyciągnął ja do siebie i bez słowa przytulił. To było tak niespodziewane, że zamilkła i również objęła go ramionami. Dopiero po chwili zorientowała się, że coś jest nie tak. Wyswobodziła się z jego objęć i usiadła. Teraz zobaczyła go w całej okazałości i przeżyła szok. Jej dowódca klęczał przed nią półnagi. Wpatrywała się w niego szeroko otwartymi oczami, z trudem przyjmując do wiadomości, że to naprawdę on. Że ten zarośnięty, brudny, wychudzony i zakrwawiony człowiek zaledwie kilka dni temu przeszedł razem z nią przez gwiezdne wrota na kolejną, rutynową misję. Jedynym, co się nie zmieniło, były jego oczy. Boże, rozpoznałaby je wszędzie. Ciemne tęczówki wpatrywały się w nią z niezwykłą intensywnością. Ten wzrok zawsze sprawiał, że robiło jej się gorąco. Poczuła, że jej dłonie się lepią. Zerknęła na nie. Były zakrwawione. Jedno spojrzenie na jego ramiona i natychmiast zrozumiała dlaczego.
- Słodki Jezu! - Wyszeptała.
- Nie przesadzaj. Trochę mi jednak do niego brakuje. - Odparował machinalnie, opierając się ciężko na rękach.
Zraniona dłoń po raz kolejny dała o sobie znać ostrym, przeszywającym bólem. Siły pułkownika były już na skraju wyczerpania. Nagle zachwiał się, a jego twarz przybrała szarawy odcień i pokryła się kropelkami potu. Oddychał chrapliwie. Carter przeczuwała, co się wydarzy. Zdążyła chwycić go w ramiona zanim upadł nieprzytomny. Ułożyła go ostrożnie na ziemi i zbadała puls. Był miarowy. Żył i to na razie było najważniejsze. Nie miała czasu, by przyjrzeć się bliżej jego obrażeniom, bo z korytarza usłyszała pośpieszne kroki. Poderwała się na nogi. Z pistoletem w dłoni zaczaiła się tuż za drzwiami, gotowa zaatakować każdego, kto się w nich pojawi. Usłyszała, jak ktoś wciąga głośno powietrze, a potem robi krok w jej stronę. Działała instynktownie. Chwyciła przybysza za ramię, okręciła go silnym szarpnięciem i przydusiła do ściany, wykręcając jednocześnie jego rękę. Przycisnęła lufę pistoletu do karku przybysza i wreszcie mu się przyjrzała. Rozpoznała go natychmiast. To był Rufus. Puściła go, wciąż jednak celując do niego z broni. Odwrócił się bardzo powoli, trzymając ręce w górze. Dopiero wtedy zareagowała i opuściła pistolet. Mężczyzna znów nie odezwał się ani słowem. Podszedł do pułkownika i spojrzał na nią wyczekująco. Nie miała innego wyjścia jak zaufać temu mężczyźnie. W końcu wcześniej jej pomagał. Wspólnie dźwignęli O`Neilla z podłogi i wytaszczyli go na korytarz.
Szli powoli. Bezwładne ciało pułkownika ciążyło tak, że wkrótce oboje się zasapali. Kilkakrotnie zatrzymywali się i nasłuchiwali. Nikt jednak nie niepokoił ich swoją obecnością. Z każdym krokiem zbliżali się do wyjścia. Długi, prosty korytarz zaprowadził ich do sporej sali. Po obu jej stronach stały rzędy marmurowych kolumn. Zatrzymali się tu na chwilę, by zaczerpnąć tchu. I w tym momencie szczęście ich opuściło. Z oddali dobiegały odgłosy wystrzałów i krzyki. Towarzyszył im tupot kilku par ciężkich butów. Były coraz głośniejsze i zbliżały się w ich kierunku. Nie mieli dokąd uciekać. Niewolnik zawahał się, potem zawrócił i poprowadził ich ku wąskiemu, bocznemu korytarzowi. Zdążyli schować się w niewielkiej niszy, gdy do sali z kolumnami wbiegło kilka osób. Rozpętało się piekło. Pociski fruwały w powietrzu. Jaffa i ludzie krzyczeli i przeklinali. Carter pozwoliła dowódcy opaść na podłogę i zasłoniła go własnym ciałem. Mężczyzna jęknął. Najwyraźniej zaczął odzyskiwać przytomność. Bez namysłu położyła dłoń na jego ustach, by stłumić kolejny jęk, skuliła się i osłoniła głowę ramieniem. Mury drżały, na ich głowy sypał się tynk, huk wystrzałów ogłuszał. Wymiana ognia skończyła się równie nagle jak zaczęła. Carter wstrzymała oddech, wytężając jednocześnie słuch. Nieznośnie długą chwilę panowała cisza. Potem rozległy się pojedyncze kroki. Nie dobiegały one jednak z pola bitwy, ale z głębi korytarza, w którym się ukrywali. Zaraz potem ujrzała jednego z Jaffa, spieszącego na pomoc swym towarzyszom. Na widok ukrywających się wojownik stanął jak wryty. Na sekundę, ale ta sekunda wystarczyła. Carter bez namysłu uniosła broń i wystrzeliła. Trafiła dokładnie w środek czoła. Mężczyzna osunął się na ziemię. Na jego twarzy zastygł wyraz niebotycznego zdziwienia.
- Rzuć broń! - Rozległo się z korytarza. - Poddaj się. Jesteś otoczony!
- Nie strzelać! - Odrzuciła pistolet jak najdalej potrafiła. Choć rozpoznała już człowieka wydającego rozkaz, wolała nie ryzykować. - Major Carter! Jest ze mną pułkownik O`Neill!
Uniosła w górę dłoń, w której ściskała wcześniej pistolet i trwała tak, dopóki nie ujrzała żołnierza mierzącego do niej z karabinu maszynowego.
- Major Carter. - Pułkownik Reynolds opuścił broń. - Miło znów panią widzieć. Już zaczynałem się niepokoić.
Przeniósł wzrok z niej na leżącego na ziemi człowieka. Choć wyraz jego twarzy nie zmienił się, Carter wyraźnie widziała, jak mięśnie na jego szczęce stężały. Doskonale go rozumiała. Sama przeżyła szok na widok swego dowódcy. Spojrzała w dół i uświadomiła sobie, że drugą dłoń wciąż przyciska do ust pułkownika, który teraz był przytomny i wpatrywał się w nią szeroko otwartymi oczyma. Szybko cofnęła rękę. O`Neill zaczerpnął wielki haust powietrza.
- Carter... - Wyszeptał. - Podejrzewałem, że czasami chciałabyś mnie udusić, ale nie spodziewałem się, że kiedykolwiek się ośmielisz…
- Przepraszam, sir. - Odparła zmieszana, mimowolnie uśmiechając się pod nosem. - Musiałam pana uciszyć.
- Pułkowniku O`Neill. - Odezwał się Reynolds. - Jest pan już bezpieczny. Zabierzemy pana z powrotem do domu.
- Marzę o tym… Pozostali? Daniel? Teal`c? - Pytanie skierowane zostało do obojga.
- Doktor Jackson jest bezpieczny. Teal`ca wciąż poszukujemy.
-Olokun zabrał go ze sobą. - Sam wykonała nieokreślony ruch dłonią w kierunku sufitu. - Skorzystał z pierścieni. Najprawdopodobniej przeniósł się na swój statek. Nie zdołałam go powstrzymać.
- Uciekł? - Warknął Reynolds. - A to sukinsyn.
Cichy jęk zwrócił ich uwagę na leżącego nieco dalej Rufusa. Mężczyzna wpatrywał się osłupiały w swoje pokryte żywoczerwoną krwią dłonie. Przód jego płóciennego stroju pokrywała powiększająca się powoli szkarłatna plama.
- A niech to szlag! - Carter zostawiła O`Neilla i pochyliła się nad rannym mężczyzną. - Musiał oberwać rykoszetem! Pułkowniku! - Zwróciła się do Reynoldsa. - Musimy obu jak najszybciej stąd wydostać!
C.D.N.
Użytkownik cooky edytował ten post 18.12.2014 - |15:42|
Ten, który walczy z potworami, powinien zadbać, by sam nie stał się potworem.
Gdy długo spoglądamy w otchłań, otchłań spogląda również na nas.
F. Nietzsche
Napisano 12.04.2014 - |19:10|
no i jeden happy ending już mamy pozdrawiam
Napisano 25.08.2014 - |23:24|
Wakacyjny czas dziwnie działa na człowieka... Niby mnie osobiście już nie dotyczy, ale i tak podstępnie atakuje tak, że nic się nie chce. Mózg pracuje na zwolnionych obrotach i trudno napisać cokolwiek z sensem. Dlatego też musiałam przeczekać falę upałów zanim coś niecoś udało mi się spłodzić.
Generał Hammond kroczył niespiesznie pustymi korytarzami SGC. Zawsze lubił te wczesne poranne godziny, kiedy jeszcze mógł pozwolić sobie na odrobinę swobody. Choćby właśnie na taki spacer. Trzy godziny snu doskonale wystarczyły, by zregenerować siły nadszarpnięte nieco poprzedniego dnia. No cóż. Czas płynął nieubłaganie także i dla niego. Musiał to przyznać. Wciąż potrafił radzić sobie ze stresem, lecz kosztowało go to coraz więcej wysiłku. A wczorajszy dzień był nim wypełniony od samego poranka do późnej nocy.
Od wymarszu grup dowodzonych przez pułkownika Reynoldsa i major Carter cała baza postawiona została w stan gotowości. Oczekiwano na przyjęcie rannych i uchodźców. Trzeba było liczyć się również z niepowodzeniem misji i być przygotowanym na wcześniejszy powrót drużyny ratunkowej. Czas jednak upływał, a wiadomości z obcej planety wciąż nie dochodziły. Hammond przesiedział niemal cały dzień albo w gabinecie, albo w sali odpraw wpatrując się w nieruchome wrota. Dopiero wieczorem symbole na metalowych obręczach ożyły przywołując horyzont zdarzeń i baza otrzymała pierwszy pomyślny komunikat.
Ruch oporu zadziałał bezbłędnie. Z większości pozostających pod panowaniem Olokuna planet przybywały liczne oddziały uzbrojonych w miarę swoich możliwości ludzi. Połączone siły Tau`ri i rebeliantów przypuściły jednoczesny atak na kamieniołomy i plac budowy piramidy, by następnie uderzyć na pałac Olokuna. Równocześnie z wiadomościami do SGC przybyli ranni. Jednym z pierwszych był Daniel Jackson. Poraniony, odwodniony i wycieńczony, ale żywy. Choć bardzo osłabiony, wciąż upierał się, że musi natychmiast wracać, żeby pomóc towarzyszom w walce. Wszystko wskazywało na to, że jego życie nie było zagrożone. Inni mieli mniej szczęścia. Trzech mężczyzn i jedna kobieta, którzy zostali przetransportowani razem z archeologiem zmarli na skutek odniesionych obrażeń, a to był dopiero początek. W miarę rozwoju sytuacji na planecie rannych wciąż przybywało. Młodzi i starzy. Mężczyźni i kobiety. Żołnierze SG i rebelianci. Wszyscy walczyli o wolność. Najgorszy widok przedstawiali sobą dopiero co wyzwoleni niewolnicy. Odziani w łachmany, skrajnie wyniszczeni. Ich ciała nosiły ślady brutalnego traktowania, może nawet tortur. Obrażenia odniesione w trakcie bitwy nie były w stanie zamaskować długotrwałego niedożywienia, zniekształceń kończyn i licznych blizn i ran w różnym stadium gojenia. Ci ludzie przeszli przez piekło.
Generał mógł tylko patrzeć jak personel medyczny sprawnie dokonuje selekcji rannych, udziela niezbędnej pomocy tuż po zejściu z rampy, by następnie przetransportować ich do ambulatorium. Czekał. Około północy Pułkownik Reynolds zameldował, że pałac został zdobyty. Pół godziny później przekazał, że odnaleziono pułkownika O`Neilla. Major Carter właśnie transportuje jego oraz kilku innych rannych do SGC. Cała grupa pojawiła się wkrótce potem. Pierwszy przez horyzont zdarzeń przeszedł sanitariusz podtrzymujący wyraźnie utykającą kobietę. Następni dwaj wnieśli nosze, na których spoczywał młody mężczyzna. Przód jego bluzy był rozerwany. Na piersi miał zamocowany przesiąknięty krwią opatrunek. Był przytomny i wyraźnie przerażony. Tuż za nimi wyłonili się dwaj podkomendni Reynoldsa dźwigając kolejne nosze. Pochód zamykała Samanta Carter. W sali wrót zrobiło się nagle bardzo cicho. Hammond w pierwszej chwili nie rozpoznał sprowadzonego do bazy człowieka. Spojrzał na Sam i wyraz jej oczu spowodował, że poczuł dziwny ucisk gdzieś w okolicach serca. To był O`Neill. Musiał być. Ale, na Boga, co oni mu zrobili… Leżał na boku z ramionami skrzyżowanymi na piersi. Jego twarz pokrywał kilkudniowy zarost i kurz, a plecy i barki wyglądały jak jedna krwawa masa. Janet przepchnęła się pomiędzy osłupiałymi ludźmi i położyła dłoń na czole pułkownika. Ranny wzdrygnął się lekko i otworzył oczy.
- Gdzie…? - Wychrypiał.
- Ciii… Już dobrze. Jest pan bezpieczny. - Odparła kojącym tonem.
- Doktor... Fraiser? - Jęknął. Wpatrywał się w nią, jakby jej nie poznawał.
- Pułkowniku? - Hammond też podszedł bliżej.
- Generale? - O`Neill rozpoznał głos, lecz miał problem ze zlokalizowaniem jego źródła.
- Dobrze widzieć cię z powrotem, synu. - W takich okolicznościach Hammond bardzo lubił wygłaszać swą koronna kwestię.
- Dziękuję… - Jego głowa opadła bezwładnie.
Janet odruchowo poszukała pulsu na tętnicy szyjnej i odetchnęła z ulgą, gdy przekonała się, że wciąż jest. Słaby, ale miarowy. Ale ta ilość krwi… Ile właściwie jej stracił?
- Pułkownik jest prawdopodobnie pod wpływem jakichś środków odurzających. - Wtrąciła Carter. - Mówił, że zanim Olokun zaczął go przesłuchiwać, zmusili go do wypicia czegoś, co wyostrzyło jego zmysły. I że czuje się jak na haju… Potem stracił przytomność. Trudno powiedzieć, jak długo i w jakim stopniu będzie działać…
- Rozumiem. - Lekarka świeciła nieprzytomnemu mężczyźnie w oczy niewielką latarką, by z badać reakcje źrenic. Zmarszczyła czoło wyraźnie niezadowolona. - Szkoda, że nie wiem, co to mogło być. Może dojść do interakcji z lekami…
- Być może on będzie wiedział. - Sam skinęła głową w kierunku drugich noszy.
- Słucham? - Zdziwiła się Fraiser.
- On także podawał pułkownikowi jakieś mikstury. - Uściśliła Carter. - Nie przed przesłuchaniem. Wcześniej.
Oczy wszystkich zebranych w sali skierowały się na mężczyznę z raną postrzałową klatki piersiowej. Pochylający się nad nim sanitariusz rozdziawił usta. Ranny jednak nie zareagował w żaden sposób, gdyż najzwyczajniej w świecie zemdlał.
- Czy on… - Hammond był lekko zdezorientowany.
- Ma na imię Rufus i należy do ruchu oporu. - Tłumaczyła Carter. - Wydaje mi się, że nie może mówić. Odkąd zobaczyłam go po raz pierwszy, porozumiewa się jedynie na migi, dlatego nie mogliśmy uzyskać od niego żadnych informacji. Ale z tymi miksturami to prawda. Pułkownik bardzo się zdenerwował, kiedy go rozpoznał.
- Powiedział, że ten sukinsyn dawał mu jakieś świństwa. - Wtrącił jeden z żołnierzy.
- Dobrze powiedziane. - Janet nie zamierzała dłużej czekać. - Cokolwiek by to nie było zrobimy wszystko, by mu pomóc.
Nic już nie można było zrobić. Teraz zarówno Rufus jak i O`Neill wymagali natychmiastowej interwencji. Obaj ranni zostali wyniesieni. Janet jeszcze została. Przyglądała się Carter, marszcząc brwi.
- A co z panią? - Zapytała zatrzymując wzrok na świeżych purpurowo – sinych śladach na jej szyi.
- Nic mi nie jest. - Zapewniła Sam, ale lekarka i tak jej nie uwierzyła.
- Ktoś musi panią zbadać. Proszę ze mną do ambulatorium. Po drodze opowie mi pani wszystko, czego dowiedziała się od pułkownika O`Neilla o substancji, którą został odurzony.
- Oczywiście. - Kobieta zerkała z niepokojem w stronę korytarza, którym wcześniej został zabrany pułkownik. Potem przeniosła wzrok na Hammonda. - Generale?
- Proszę iść. Rano zgłosi się pani do mojego gabinetu.
- Tak jest, sir.
Kobiety oddaliły się szybkim krokiem. Hammond poczuł się nagle zmęczony, jakby jakiś ogromny ciężar zwalił się na jego barki. Część misji została już wykonana. Jego ludzie powrócili do domu. Choć nie wszyscy. Od Reynoldsa dowiedział się, że Teal`c został uprowadzony na statek, którym odleciał Olokun. Wiedział, że dla zespołu będzie to ogromny cios. A ilu ludzi w walce oddało życie okaże się niebawem. Wciąż znajdywano kolejnych. Statystyki wciąż zmieniały się nieubłaganie.
Sytuacja na planecie została w miarę opanowana. Po ucieczce Olokuna jego słudzy nie stawiali zbytniego oporu. Wkrótce zostali pojmani i uwięzieni w celu dalszych przesłuchań. Ranni zostali opatrzeni, spragnieni napojeni a głodni nakarmieni. Wyzwoleni niewolnicy i ich przybyli z różnych planet bracia zgromadzili się wokół ognisk porozpalanych dookoła pałacu. Rozdzielone rodziny cieszyły się z odzyskania swoich ojców, braci, synów i córek. Wielu opłakiwali zmarłych.
Walka o życie trwała już tylko na Sali operacyjnej w SGC, ale i ona wkrótce zakończyła się. Hammond otrzymał z ambulatorium raport, że zarówno O`Neill jak i drugi mężczyzna są już przewiezieni na salę pooperacyjną. Obaj są w stanie ciężkim, ale stabilnym. Najbliższe godziny miały okazać się decydujące. „Przynajmniej tyle”. Pomyślał generał. „ Przynajmniej nikt więcej nie zginął”. Nagle poczuł się bardzo znużony. Ze zdziwieniem stwierdził, że dochodzi trzecia w nocy. Powlókł się więc do kwatery i zasnął niemal natychmiast po przyłożeniu głowy do poduszki. Rano znów poczuł się rześki i gotowy na kolejne wyzwania. Wciąż jednak martwił się o swoich podwładnych. Pewnie też dlatego nogi same poniosły go w stronę ambulatorium. Nawet zdumiał się odrobinę, gdy zorientował się, dokąd zaszedł. Potem stwierdził, że skoro już tu jest, to równie dobrze może wejść i po raz kolejny upewnić się, że życiu jego ludzi nie zagraża już bezpośrednie niebezpieczeństwo.
Zapukał cicho do drzwi gabinetu Janet Fraiser. Odpowiedziała mu cisza. Zapukał raz jeszcze, tym razem głośniej. Wciąż nic. Chwycił za klamkę, lecz zawahał się.
- Generale? - Głos lekarki dobiegał zza jego pleców.
Zaskoczony odwrócił się i stanął z nią twarzą w twarz. Była blada, miała podkrążone oczy, a w ręku trzymała dzbanek pełen ciemnego, aromatycznego płynu.
- Kawy? - Zapytała lakonicznie.
- Bardzo chętnie. - Bezpośrednie pytanie zbiło go nieco z tropu.
- W takim razie zapraszam. - Skinęła dłonią w stronę gabinetu.
Zorientował się, że stoi jej na drodze. Otworzył drzwi i szarmancko przepuścił ją przodem. Patrzył, jak bierze z niskiego stolika dwa kubki i wypełnia je po brzegi. Zapach kawy rozszedł się po całym niewielkim gabinecie. Usiedli po przeciwnych stronach niskiego biurka z kubkami w dłoniach. Generał pociągnął solidny łyk, czując, jak jego siły regenerują się już całkowicie. Fraiser w zamyśleniu pocierała czoło. Oboje milczeli długą chwilę.
- Ciężka noc? - Zagadnął wreszcie i od razu zrozumiał jak głupie pytanie zadał.
A jaka niby miała być? Na planecie doszło przecież do regularnych walk. W opuszczonym przez Olokuna pałacu zorganizowano prowizoryczny szpital. Do SGC skierowano jedynie najciężej rannych, ale tych również było wielu. Zbyt wielu. Zarówno Fraiser jak i cały jej personel przez ostatnie godziny mieli pełne ręce roboty. On zdołał zdrzemnąć się choć na chwilę. Załoga ambulatorium nie mogła nawet liczyć na taki luksus. Generał przygryzł nerwowo wargę, bojąc się zadać pytanie. Musiał jednak je zadać. Po to właśnie tu przyszedł. Spojrzał lekarce prosto w oczy.
- Proszę powiedzieć, że ma pani dla mnie dobre nowiny.
- Tak jest, sir. - Uśmiechnęła się ze znużeniem. - Mam dla pana dobre nowiny.
Odstawiła kawę i sięgnęła po plik dokumentów i druków leżących dotąd na biurku.
- Stan wszystkich pacjentów jest stabilny. Niektórzy, w tym major Carter i Daniel Jackson zostaną dziś wypisani. W najcięższym stanie jest Rufus, mężczyzna, który trafił tu z pułkownikiem O`Neillem. W trakcie usuwania pocisku doszło do krwotoku. Utrzymujemy go w stanie śpiączki farmakologicznej. Jeśli jednak nie dojdzie do dodatkowych komplikacji, niebawem spróbujemy go wybudzić. Znam też przyczynę jego dotychczasowego milczenia. Po prostu nie ma języka. Został wycięty.
- Och… - Hammond nieczęsto słyszał takie rewelacje.
- Ranni z pałacu potwierdzają, że jest kimś w rodzaju uzdrowiciela i wszystko wskazuje na to, że pułkownik O`Neill zawdzięcza mu życie. Mam już większość jego badań. Stan pułkownika jest zadowalający. Powiedziałabym nawet, że jest zaskakująco dobry, wziąwszy pod uwagę jego obrażenia. - Widząc uniesione brwi generała, pospieszyła z wyjaśnieniami. - Pułkownika poddano torturom. Został pobity, potem ubiczowany. Oparzenia na skórze świadczą również, że użyto na nim pałki bólu. Ponadto w jego krwi znaleźliśmy śladowe ilości nieznanej nam substancji. Przypuszczam, że środek ten oddziałuje na układ nerwowy wywołując jego pobudzenie. Sam pułkownik zauważył, że wyostrzyły mu się zmysły. Zaobserwowałam u niego znaczną przeczulicę skóry i nadwrażliwość na światło, które stopniowo ustępowały, w miarę jak substancja ulegała metabolizmowi. Najprawdopodobniej podano ją w celu spotęgowania doznań bólowych. No i nie zapominajmy, że O`Neill stracił dużo krwi. Bardzo dużo. Powiem szczerze... Spodziewałam się uogólnionej infekcji. Wysokiej gorączki, objawów wstrząsu. Tymczasem rany goją się dobrze. Nie ropieją. Ktoś wcześniej przemywał je i stosował maść o działaniu bakteriobójczym i ściągającym. Podawał pułkownikowi lek obniżający gorączkę.
- Rufus?
- Zapewne tak. Musiał dodawać do stosowanych przez siebie medykamentów jakiś środek usypiający. Nic innego nie przychodzi mi do głowy. Na razie nie można go przesłuchać. Pułkownik również nie jest w tanie odpowiedzieć na nasze pytania. Wiem jednak, że bez tych zabiegów pułkownik miałby niewielkie szanse na przeżycie.
- Ten środek pobudzający zmysły to też jego robota?
- Nie wiem. - Fraiser odłożyła papiery, wzięła kubek i otuliła go dłońmi. - Niewykluczone. Był niewolnikiem Olokuna. Mógł być zmuszony… Myślę, że najrozsądniej będzie poczekać, aż obaj odzyskają przytomność.
Hammond wciągnął w płuca powietrze i wypuścił je bardzo powoli, wydymając przy tym policzki. Miał wrażenie, że ostatnio jego życie składało się wyłącznie z czekania, ale lekarka miała w tym względzie rację. Gdybanie nic nikomu nie da. Być może Barran będzie w stanie udzielić im nieco dokładniejszych informacji o Rufusie i jego roli w całej konspiracji. On jednak przebywał wciąż na planecie razem z pułkownikiem Reynoldsem. Obaj mieli powrócić do SGC dziś rano. Rano, to znaczy za parę godzin. Będzie więc musiał jeszcze poćwiczyć swą cierpliwość. Zrezygnowany dopił kawę. Janet zrobiła to samo ze swoją i teraz pocierała czoło wyraźnie znużonym gestem.
- Powinna pani odpocząć.
- Powinnam. - Uśmiechnęła się i odstawiła kubek na biurko. - To rzeczywiście była ciężka noc.
- Nie będę więc pani dłużej przeszkadzał. Proszę informować mnie na bieżąco. - Generał wstał i skierował się ku wyjściu. W samych drzwiach jeszcze się odwrócił. - I dziękuję za kawę.
C.D.N.
Ten, który walczy z potworami, powinien zadbać, by sam nie stał się potworem.
Gdy długo spoglądamy w otchłań, otchłań spogląda również na nas.
F. Nietzsche
Napisano 18.10.2014 - |14:09|
Tym razem będzie krótko, ale ten fragment nijak nie pasował mi do dalszej części rozdziału.
Ciemność powoli ustępowała. Jej miejsce zajął piekielny, pulsujący ból głowy. Stawał się coraz wyraźniejszy. I smak krwi w ustach. To były dobre odczucia. Prawdziwe. Należały do niego i tylko do niego. Zresztą… ani krew, ani ból nie były mu obce. Wiernie towarzyszyły mu odkąd był jeszcze dzieckiem. Potrafił sobie z nimi radzić. Potrafił je okiełznać i obrócić na własną korzyść. Świadczyły o tym, że wciąż pozostaje żywy. A póki żyje, póty wciąż może walczyć. Do końca.
Zaczerpnął głęboki oddech, a potem powoli wypuścił powietrze, koncentrując się na biciu swojego serca. Ból nie minął, lecz nie przeszkadzał w działaniu. Otworzył oczy i ostrożnie rozejrzał się po pomieszczeniu. Znajdował się na statku. To było jedno z mniejszych pomieszczeń służących zazwyczaj za ładownie lub jak w jego przypadku – za więzienie. „Co ja robię na statku?” Pomyślał. Ostatnie co pamiętał, to drwiący wyraz twarzy Olokuna i mdlące uczucie strachu przed tym, do czego pragnął Teal`ca wykorzystać. Ale nie udało mu się. Teal`c pozostał sobą. Był Shol`va i był z tego dumny. Goa`uld zapewne nie zdawał sobie z tego sprawy. Choć z drugiej strony jest uwięziony, więc proces mógł się jeszcze nie zakończyć. Jeżeli tak jest w istocie, Olokun niebawem przyjdzie do niego, by dokończyć swe dzieło. Dlatego został przeniesiony z planety? Zastanawiał się, czy O`Neill również gdzieś tu jest? Czy został na planecie i oczekuje tam, aż Teal`c poddany woli Olokuna przybędzie i zakończy jego życie?
Z trudem dźwignął się z podłogi. Już wcześniej był osłabiony. Teraz, po kilku sesjach tortur kara Kesh, jego siły były już na wyczerpaniu. Podczołgał się do ściany i oparł o nią wygodnie. Ból w odpowiedzi na wysiłek fizyczny wzmógł się jeszcze bardziej. Odchylił głowę, oparł ją o ścianę i przymknął oczy. Oddychał miarowo, starając się skupić na tej czynności całą uwagę. Cichy zgrzyt otwieranych drzwi niemal umknął jego uwadze, lecz kroki zbliżającego się człowieka usłyszał już dokładnie. Otworzył oczy. Do pomieszczenia wszedł Jaffa. Nie nosił hełmu. Był starszy od Teal,ca. Miał złotobrązową skórę w kilku miejscach poprzecinaną bliznami. W kącikach jego oczu i wokół ust rysowały się zmarszczki. W prawej ręce trzymał opartą o podłogę lancę.
- Mój pan Olokun wzywa cię, byś mógł oddać mu cześć. - Oświadczył bez ogródek.
- On nie jest moim panem. - Odparł cicho. - Możesz mu to przekazać. Możesz też zaprowadzić mnie przed jego oblicze. Wtedy sam mu to powiem.
- Śmiesz bluźnić w obliczu śmierci? - Jaffa odbezpieczył lancę i wycelował ją w pierś więźnia. - Olokun, twój bóg, w swej wspaniałomyślności uczynił cię swym sługą. Jesteś mu winien posłuszeństwo i bezwarunkowe oddanie.
- Olokun nie jest moim bogiem. - Teal`c wyprostował się nieco. - Nie jest w ogóle bogiem. Jest śmiertelny jak ty, czy ja.
- Zginiesz za te słowa, shol`va! - Wojownik uniósł lancę nieco wyżej. Przed oczami więźnia przeskoczyła gorąca iskra.
- Jestem gotów na śmierć. - Teal`c żałował tylko, że zginie w takiej pozycji. Wolałby stać dumnie wyprostowany, ale w końcu, jakie to miało znaczenie? - Umrę wolny. Przekaż to Olokunowi. Nie złamał mnie. Nie udało mu się. Jestem wolny.
Oczekiwał na śmiertelny błysk. Huk wypełniający uszy i ból niosący wieczny spokój. Zamiast tego ujrzał uśmiech na twarzy starszego Jaffa.
- Rzeczywiście jesteś tak twardy, jak powiadają. - Opuścił lancę i wyciągnął w kierunku Teal`ca rękę. - Mamy mało czasy. Jeśli chcemy się stąd wydostać, musimy ruszać natychmiast.
- Nie rozumiem…
- Nie jesteś sam bracie. - Wojownik przyklęknął tuż obok. - A Olokun nie jest bogiem. Wiem to od dawna. Dzisiaj on sam przekonał się o tym niezwykle boleśnie. Planeta, na której miał zbudować swoją siedzibę, wymknęła mu się z rąk. Zresztą nie tylko ona. Dziś powstało niemal całe jego dominium. Stracił władzę i niewolników. Uciekł jak zwykły tchórz.
- Jak? Jak to? - Teal`c oszołomiony wpatrywał się w drugiego mężczyznę niebotycznie zdumiony. - Kim ty jesteś? Dlaczego mi pomagasz?
- Kimś, kto pragnie odkupić swe winy. Pomogłem już wielu. Choć równie wielu nie byłem w stanie. Jestem Shol`va, podobnie jak ty. - Uśmiechnął się smutno. - Choć o tym wiedzą jedynie nieliczni.
C.D.N.
Użytkownik cooky edytował ten post 18.10.2014 - |14:38|
Ten, który walczy z potworami, powinien zadbać, by sam nie stał się potworem.
Gdy długo spoglądamy w otchłań, otchłań spogląda również na nas.
F. Nietzsche
Napisano 07.11.2014 - |20:09|
Samantha Carter zajrzała ostrożnie do sali. Starała się otworzyć drzwi tak, żeby nie skrzypnęły. Pułkownik był co prawda wciąż na środkach przeciwbólowych, mimo to obawiała się, że go obudzi. A tego chciała uniknąć. Jej ostrożność zdała się na zupełnie nic. Łóżko O`Neilla stało puste. Zmięta kołdra leżała odrzucona niedbale, jeden róg zwisał do samej podłogi. Sam wycofała się na korytarz i zawahała. Nie miała pojęcia, gdzie o tej porze mógł znajdować się jej dowódca. Z pomocą przyszła jej jedna z pielęgniarek. Kobieta niosła teczkę wypełnioną dokumentami do gabinetu Janet Fraiser. Widząc konsternację Sam, bez słowa skinęła głową w głąb korytarza. Znajdywały się tam izolatki i sale intensywnej opieki medycznej. Odpowiedziała uśmiechem i ruszyła w tamtą stronę. Rufus. No oczywiście.
Kiedy tylko pułkownik odzyskał przytomność, zażądał pełnego raportu z misji. Początkowo Janet Fraiser uznała, że stan pacjenta jest jeszcze zbyt ciężki i zaleciła odpoczynek. Poznał jedynie ogólny zarys sytuacji, bez wdawania się w szczegóły. O`Neill zniósł to dość dobrze zapewne z uwagi na silne środki przeciwbólowe i nasenne serwowane mu naprzemiennie przez następne dwa dni. Co oczywiście nie przeszkodziło mu w zadawaniu pytań wszystkim, którzy go odwiedzali, a on był akurat wystarczająco świadomy. Lekarka powzięła więc bardziej drastyczne kroki i zarządziła małą kwarantannę. Odizolowany od kolegów z drużyny, pułkownik chcąc, nie chcąc musiał skapitulować i naprawdę wypoczywał. W tym czasie antybiotyki i kroplówki zrobiły swoje. Organizm pułkownika powoli regenerował się. Po dwóch dniach wyspany, nawodniony i solidnie odżywiony mężczyzna poznał wreszcie wszystkie szczegóły przeprowadzonej operacji. Rola, jaką w całym przedsięwzięciu odegrał Rufus nie tyle nim wstrząsnęła, co raczej przygnębiła. Do tej pory postrzegał niewolnika jako kogoś, kto znęcał się nad nim na rozkaz Olokuna. Tymczasem siedział on w samym sercu konspiracji, narażając życie pomagał Carter i jemu samemu. I to pod nosem Goa`ulda i jego straży. I za wszystko dostał podziękowanie w postaci kulki. To był rykoszet. Wypadek. Fakt jednak pozostawał faktem. Załatwili go sojusznicy.
Przymusowa bezczynność musiała widocznie znaleźć swoje ujście i gdy tylko pułkownik poczuł się na siłach, by wstać z łóżka, ruszył na obchód ambulatorium. Większość spośród rannych w walce została już wypisana. Pozostali najciężej ranni. Zobaczyła go już z daleka przez niedomknięte drzwi znajdującego się tuż obok izolatki bocznego pomieszczenia, w którym przez oszklone okna można było obserwować wnętrze pomieszczenia bez potrzeby wchodzenia do środka. Siedział zgarbiony, wpatrując się w leżącego na łóżku mężczyznę. Lewą rękę, w usztywniającej łusce, oparł na kolanach. Złamane druga i trzecia kość śródręcza. Mogło być gorzej. W prawej dłoni miętosił końcówkę paska od szlafroka. Kiedy się zbliżyła, wyraźnie zobaczyła płaty skóry schodzące z jego nosa i policzków. Pamiątka po palącym słońcu kamieniołomów. Pod opalenizną wciąż jednak był blady. Musiał słyszeć, że nadchodzi, lecz w żaden sposób nie zareagował.
- Sir? - Spytała ostrożnie.
- Carter. - Stwierdzenie, nie pytanie.
- Widzę, że czuje się pan lepiej?
- Jest dobrze. Naprawdę. Pod warunkiem, że się nie śmieję.
- Wreszcie na nią spojrzał. Zapadnięte policzki, podkrążone oczy, ale w kąciku jego ust błąkał się nikły uśmiech. - Dzięki temu gościowi. Wyobrażasz sobie? Skurczybyk miał szczęście, że nie byłem w stanie mu dołożyć.
- No cóż, mogę tylko stwierdzić, że starał się pan.
- Dzięki, że mnie powstrzymałaś.
- Nie ma sprawy. Zresztą, i tak zaraz pan zemdlał.
- Dobij mnie! - O`Neill wzniósł oczy do nieba, lecz zobaczył tam tylko betonowe sklepienie. Wolał patrzeć na swą podwładną. - Wcześnie dziś pani przyszła.
- Mamy spotkanie z Kalią i resztą starszyzny. Zdaje się, że mają problem z więźniami. Nie bardzo wiedzą, co mają z nimi zrobić. Nigdy nie byli w takiej sytuacji. Wie pan, że człowiek, który pełnił funkcję zarządcy w kamieniołomach uciekł z aresztu?
- Słyszałem. - Twarz pułkownika na moment stężała. - [beeep], po drugiej stronie bicza już nie czuł się tak dobrze. Żałuję, że nie mogę wziąć udziału w poszukiwaniach. Coś mu obiecałem, a zwykłem dotrzymywać danego słowa.
- Nie uciekł przez wrota. To pewne. Musiał udać się w głąb planety.
- A ta jest całkiem spora…
- Dlatego zwrócili się do nas. Opowiadałam Kalii o dronach, które można wykorzystać w poszukiwaniach. Bardzo ją to zainteresowało. Barran prosi również o pomoc na kilku innych planetach. Bardzo im zależy, żeby wymierzyć sprawiedliwość dawnym poplecznikom Olokuna.
- Ja myślę! Pierwszy bym ją wymierzył, a znałem ich zaledwie kilka dni. - Odruchowo zacisnął zdrową pięść. - A poza tym? Coś nowego?
- Niestety. - Nie musiała pytać, o jakie konkretnie informacje mu chodzi. - Olokun zaszył się gdzieś. Tok`Ra również nie natrafili na jego ślad. Wszystko wskazuje na to, że Teal`c wciąż jest razem z nim.
- Cholera! To nie są dobre wiadomości.
- Nie, sir. Jeśli jednak Sevic również znajduje się na statku, Teal`c ma jeszcze szansę.
- Sevic...
O`Neill zacisnął wargi i zapatrzył się przed siebie. Źle znosił przymusową hospitalizację, podczas gdy jeden z jego ludzi wciąż pozostawał zaginiony. Wolałby być ze wszystkimi, działać, pytać, przeczesywać teren. Potrafił jednak realnie oceniać własne siły, a te były jeszcze dalekie od stanu, który można by uznać chociażby za zadowalający. Ale Carter miała rację. Sevic zaginął. Znając historię Teal`ca, O`Neill nie był szczególnie zdziwiony, że w otoczeniu Olokuna wyrósł kolejny Shol`va. Nie znał motywów mężczyzny, nie znał jego historii, ale był pewien, że podobnie jak Teal`c miał on powody, by nienawidzić swojego pana. Jaffa współpracujący z ruchem oporu, a właściwie jeden z jego inicjatorów, a potem przywódców, z racji swej funkcji przebywał zawsze w pobliżu Olokuna, gdy ten przybywał na planetę. Tym razem też zapewne był blisko niego. I choć ani Sam, ani nikt inny nie mógł potwierdzić, że przeniósł się na statek razem z Olokunem, nigdzie nie znaleziono też jego ciała.
- A jak z nim? - Spytała po dłuższej chwili Carter, wskazując brodą na Rufusa.
- Śpi. - Padła lakoniczna odpowiedź. - Wczoraj wybudzono go ze śpiączki farmakologicznej. Wygląda na to, że się wyliże.
- To dobrze. Wiele mu zawdzięczam.
- Jak my wszyscy. - O`Neill znużonym gestem pocierał nasadę nosa. - Cóż, pogadać sobie nie pogadamy, ale mógłbym nauczyć go grać w szachy. Jak myślisz, będzie zainteresowany?
- Czemu nie? Musi być niezłym strategiem.
- Uhm… Też tak uważam.
Pułkownik zamilkł. Zacisnął powieki, a jego oddech nieco przyspieszył. W końcu uniósł dłoń do czoła i trwał tak dłuższą chwilę.
- Sir? - Zaniepokoiła się Carter. - Wszystko w porządku?
- Tak. Myślę, że tak. Chyba po prostu przeceniłem swoje siły. - Kiedy się wyprostował, był jeszcze bledszy, a na jego czole lśniły kropelki potu. - Fraiser będzie zachwycona. Naprawdę muszę się położyć.
- W ogóle nie powinien pan jeszcze wstawać. Czy Janet wyraziła w ogóle zgodę na taką wycieczkę?
- Nie wiem. Nie pytałem.
- No tak. - Wyciągnęła rękę, by pomóc mu wstać. - Zaprowadzę pana z powrotem do łóżka. I proszę się nie wykręcać. Nikomu pan nie pomoże narażając własne zdrowie.
- Szlag mnie trafia od tego odpoczywania. - Burknął, ale posłusznie chwycił jej dłoń. - No dobra, zrobię to dla pani. W końcu mam wobec pani dług.
- Zapamiętam to sobie.
- Nie wątpię.
O`Neill rzucił Rufusowi ostatnie spojrzenie, dźwignął się na nogi i zachwiał. Carter natychmiast chwyciła go pod ramię. Nie protestował, czuł się więc naprawdę źle. Pozwolił poprowadzić się z powrotem do swojej Sali. U wylotu korytarza pojawiła się nagle Janet Fraiser. Pokiwała z dezaprobata głową. Jej usta już, już układały się w słowa nagany. W końcu jednak wzruszyła tylko ramionami. Niektórzy jej pacjenci byli po prostu niepokorni. Pułkownik posłał jej przepraszający uśmiech. Machnęła ręką i odeszła do swych zadań. Szli powoli. Carter starała się dostosować tempo do aktualnych możliwości dowódcy. O`Neill był jej za to wdzięczny. Z trudem łapał oddech, w głowie mu wirowało. Właściwie czuł się tak, jakby za chwilę miał znowu zemdleć, a bardzo by tego nie chciał. Zaciskał zęby, starając się kontrolować oddech. Po dotarciu do łóżka opadł na nie niemal bez sił.
- Dzięki Carter. - Wysapał, ocierając pot z czoła. - Po raz kolejny ratujesz mój tyłek.
- Nie ma sprawy, tylko proszę się nie przyzwyczajać. - Stanęła niezdecydowana. - Powinnam już pójść i pozwolić panu odpocząć.
O`Neill jednak dopiero niedawno odzyskał swobodę działania i nie zamierzał z niej rezygnować. Rozwiązał sytuację, wskazując jej krzesło.
- Nonsens. - Mruknął. - Już mi lepiej. Zresztą, na rozmyślania będę miał potem cały dzień. - Odetchnął głęboko, a potem popatrzył jej w oczy tym swoim specjalnym spojrzeniem, od którego zawsze robiło jej się gorąco. Nie była wcale pewna, czy on zdaje sobie z tego sprawę, czy robi to tylko mimochodem. Uśmiechnął się lekko. - Nie miałem dotąd okazji by to powiedzieć. Pani też się świetnie spisała.
- Nie. Sama nic bym nie zdziałała. To sukces rebeliantów. My tylko im pomogliśmy.
- Ależ tak! Sam, wróciłaś po nas. Uratowałaś nas. To dużo.
- Nie, sir. To wciąż zbyt mało.
Urwała, bo właściwie nie chciała tego powiedzieć. Użalanie się nad sobą nigdy nie leżało w jej naturze. Teraz jednak przepełniała ją frustracja tak wielka, że nie mogła znaleźć sobie nigdzie miejsca. Obraz Teal`ca znikającego w blasku opadających pierścieni prześladował ją dzień i noc. Była tak blisko. Niemal na wyciągnięcie ręki. Tak cholernie blisko, a jednak zbyt daleko, by go uratować. Pamiętała tez doskonale uczucie, gdy wraz z Rufusem dźwigała bezwładne, zakrwawione ciało swojego dowódcy i modliła się, żeby tym razem nie było za późno. O`Neill patrzył na nią bez słowa. Doskonale ją rozumiał. Widział siniaki we wszystkich kolorach tęczy pokrywające jej twarz i szyję, dobitnie świadczące o tym, co przeszła w ostatnim czasie. Jej palce splecione ze sobą tak ciasno, jakby były zrośnięte. Widział rozpacz w jej oczach. Znał to uczucie. Aż nazbyt dobrze. I cierpiał razem z nią. Jak w takim razie miał powiedzieć jej, że dzięki temu wszystkiemu będzie kiedyś mogła stać się lepszym człowiekiem, lepszym dowódcą? Kiedyś. Ale teraz musi uporać się ze swoimi uczuciami. Sama.
- Są sprawy, na które nie mamy żadnego wpływu. - Rzekł cicho.
- Wiem.
- Wiem, że pani wie.
- Ale nie jest mi łatwiej.
- Nigdy nie będzie.
Zamilkli oboje. Bo właściwie już wszystko zostało powiedziane. Trwali tak obok siebie w niemym porozumieniu. Dwie rozdarte dusze. Chciał ją, pocieszyć, wesprzeć. Mógłby to zrobić. Byli przecież sami, a ona właśnie się przed nim otworzyła. Coś go jednak powstrzymywało. Może świadomość, że byłby to pierwszy krok na drodze bez powrotu? Czy ona by tego chciała? Tego od niego oczekiwała? A jeśli nie? Skrzywdziłby ją jeszcze bardziej. Przełknął ślinę, czując, że w ustach mu zupełnie zaschło. Czemu to musi być Az tak skomplikowane?
- Sam, tak myślałem, że cię tu zastanę. - W drzwiach stanął niespodziewanie Daniel Jackson. Jak zawsze nieświadomie burząc otaczające ich napięcie. - Cześć, Jack. Słyszałem, że wcześnie dziś wstałeś.
- Nic się przed tobą nie ukryje, Danielu. - Mruknął O`Neill. - Miło, że wpadłeś.
- Chciałem zobaczyć jak się czujesz. - Archeolog podszedł bliżej, poprawiając nerwowo nowiutkie okulary. - Wiesz, przez kilka dni pewnie będziemy trochę zajęci.
Oparł dłonie na biodrach. Oba nadgarstki grubo owinięte bandażem wystawały spod podwiniętych rękawów bluzy. Jego twarz także była spalona słońcem. Uwagę przyciągał błyszczący od grubej warstwy kremu nos. Najwyraźniej Jackson już teraz przygotował się do powrotu na planetę należącą jeszcze niedawno do Olokuna. O`Neill nie mógł nie uśmiechnąć się na widok przyjaciela.
- Nie spieszcie się. - Stwierdził. - Zaprowadzanie ładu i porządku z reguły musi chwilę potrwać. Wierzę, że dzięki waszej pomocy będzie to ład i porządek z najwyższej półki.
- Jak sam zauważyłeś, będzie to tylko pomoc. Ci ludzie Są niesamowicie zorganizowani.
- Sukces rebeliantów, co? Jakbym już gdzieś to słyszał… - Posłał znaczące spojrzenie Carter, a ona odwzajemniła się uśmiechem. - Idźcie dzieciaki. Idźcie. A jak znajdziecie zarządcę, koniecznie pozdrówcie go ode mnie.
C.D.N.
Użytkownik cooky edytował ten post 07.11.2014 - |23:57|
Ten, który walczy z potworami, powinien zadbać, by sam nie stał się potworem.
Gdy długo spoglądamy w otchłań, otchłań spogląda również na nas.
F. Nietzsche
Napisano 12.11.2014 - |11:27|
A tym razem nieco dłużej. Zastanawiałam się, czy nie rozbić tekstu na dwa rozdziały, ale zrezygnowałam. W zamyśle miał być jeden, a że tak się rozrósł, to trudno.
Widzę, że czasami ktoś tu jeszcze zagląda, więc wszystkim wytrwałym życzę miłego czytania.
Palące słońce nie znało litości. Szedł w jego promieniach już niemal wieczność. Wiedział, że wkrótce zajdzie i nastanie dająca wytchnienie noc. Był coraz słabszy. W ciągu tych kilku dni wędrówki nie natknął się na żaden strumień. Żadnej wody, którą mógłby ugasić pragnienie. Rana na udzie znów się otworzyła i teraz czuł ciepły strumień krwi spływający powoli lecz nieustannie po nodze. W normalnych warunkach powinna już się zasklepić. To jednak nie były normalne warunki. Był sam, osłabiony, odwodniony i ranny. Zmuszał się, aby iść wciąż naprzód. Wmawiał sobie, że za następnym wzgórzem znajdzie wreszcie cel swej wędrówki. Wchodził na szczyt i przed jego oczami roztaczała się kolejna równina. A za nią kolejne wzgórze. Szedł dalej z tym samym rezultatem. Potykał się. Przewracał. Coraz częściej musiał odpoczywać, a wrota wciąż pozostawały poza jego zasięgiem. Powietrze falowało z gorąca. Kilkakrotnie widział jakieś cienie przesuwające się na linii horyzontu. Nie był jednak pewien, czy nie są to przywidzenia. Opadł na kolana, dysząc ciężko. Wiedział, że nie może tu zostać, ale był taki zmęczony… Pochylił się do przodu, oparł dłonie na ziemi i wdychał zapach rozgrzanej ziemi i spalonych na ciemny brąz, wyschniętych traw. Chętnie położyłby się pod tym bezlitosnym niebem i zasnął. Nie mógł tego jednak zrobić. Nie teraz. Nie po tym jak ktoś oddał za niego życie. On w niego wierzył. I to dla niego musiał teraz wstać i wspiąć się na jeszcze jedno wzgórze w nadziei, że będzie już ostatnie. Sevic dał mu tę szansę. Nie mógł jej zmarnować.
Po uwolnieniu z celi Jaffa prowadził go krętymi korytarzami. Szli ostrożnie, nasłuchując, czy nie zbliża się jakiś patrol. Czasami musieli cofać się w boczne korytarze i czekać, aż intruzi pójdą dalej. Jak dotąd nikt ich nie zauważył. Dotarli w końcu do jednego z mniejszych magazynów. Jaffa przepuścił Teal`ca przodem, rozejrzał się po korytarzu, po czym zamknął dokładnie wejście. Pomieszczenie było puste, jeśli nie liczyć kilku skrzyń stojących w kącie. Teal`c oparł się ciężko o ścianę. Nogi drżały mu z wysiłku i z trudem łapał oddech.
- Odpocznij. - Zwrócił się do niego jego wybawca. - Niebawem dotrzemy na miejsce.
- Idziemy do hangaru myśliwców?
- Zgadza się. Jesteśmy zbyt daleko od dominium Olokuna, by dolecieć tam myśliwcem, wykorzystamy go jednak żeby dostać się na pobliską planetę. Jest niezamieszkała, ale znajdują się na niej gwiezdne wrota. Jeśli uda nam się do nich dotrzeć, będziemy wolni.
- Będą nas ścigać
- Nie, jeśli opuścimy statek wystarczająco szybko. Olokun będzie się ukrywał. Musiał uciekać. Jego siły zostały znacznie nadszarpnięte. Nie mówiąc już o jego reputacji. Teraz, kiedy jest już w miarę bezpieczny jego uwaga ponownie skupi się na tobie. Ale jeszcze nie teraz. W tej chwili oczekuje, aż jego szpieg zostanie przywrócony do życia przez sarkofag. Najpierw będzie chciał go przesłuchać. Musimy wykorzystać ten właśnie moment.
- Olokun musiał uciekać? Ukrywa się?
- Tak. Jego poddani wystąpili przeciwko niemu. To była krótka, ale muszę przyznać, że skuteczna rebelia.
- A szpieg? Co to za jeden?
- Właściwie to szpieg Kaleba. Pracował dla niego przez całe lata w kamieniołomie. Wiedzieliśmy o nim i często podsyłaliśmy mu niezbyt precyzyjne Informacje. Głupiec, próbował powiadomić Olokuna o rozpoczęciu powstania.
- Co się z nim stało?
- Na szczęście zdążyłem go unieszkodliwić. Choć tym samym zdradziłem, kim jestem. Kiedy sarkofag wróci go do życia, Olokun też pozna prawdę. Moja rola dobiegła końca. Moim ostatnim zadaniem będzie wydostanie cię z niewoli. To powinien być dla Olokuna kolejny dość bolesny cios. Zdaje się, że planował wymienić cię w zamian za wsparcie militarne.
- Nie wydaje mi się, abym był wart aż tyle.
- Ha! Dobre sobie. Jesteś symbolem. Ikoną. Wielu chętnie ujrzałoby cię martwego, a równie wielu chciałoby cię uśmiercić własnoręcznie.
- Albo uczynić sobie poddanym.
- Tak, to inna z możliwości.
- Zapewne uratowałeś mnie przed praniem mózgu.
- Co to jest pranie mózgu? - Zdumiał się Jaffa.
- Zniewolenie. - Wyjaśnił cierpliwie Teal`c. - W pewnym sensie. Tak to nazywał jeden z moich towarzyszy.
- Czyżby ten nazywany O`Neill?
- Skąd…?
- Skąd o nim wiem? Wiem o wszystkim, co działo się w pałacu i poza nim aż do powrotu Olokuna. Twoi towarzysze żyli. Niestety nie potrafię powiedzieć, co stało się z nimi potem. - Widząc zdumiony wzrok Teal`ca pośpieszył z wyjaśnieniami. - Nie działałem sam. Było nas wielu i współpracowaliśmy ze sobą. A potem także z Tau`ri. Samantha Carter doprowadziła do naszego sojuszu.
- Sam? - Teal`c był coraz bardziej zszokowany. Nie był w ogóle świadomy tego, co działo się w ostatnim czasie. A musiało dziać się naprawdę dużo.
- Ma duszę wojownika. - Ciągnął Jaffa. - Dobrze dobrałeś sobie towarzyszy.
- Też tak uważam. - Stwierdził Teal`c i był o tym absolutnie przekonany. Potem przyjrzał się uważnie starszemu mężczyźnie. - Nie wiem nawet, jakie nosisz imię.
- Jestem Sevic.
- Cieszę się, że cię poznałem, bracie.
- I nawzajem, bracie.
Urwał i nakazał Teal`cowi gestem milczenie. Przysunął się bliżej do wejścia i nasłuchiwał. Teal`c również usłyszał przybliżający się odgłos licznych kroków. Wstrzymał oddech, gdy idący korytarzem ludzie znaleźli się tuż obok wejścia do magazynu. Oni jednak poszli dalej i korytarz znów był pusty. Sevic wyjrzał ostrożnie przez drzwi i skinął na Teal`ca, by szedł za nim.
- To był Olokun. Właśnie poszedł do sarkofagu. Możemy ruszać.
Znów podjęli przerwaną wędrówkę. Korytarze stały przed nimi otworem. Większość straży znajdowała się zapewne w pobliżu Olokuna. Kilkakrotnie musieli ukryć się przed patrolem, jednak udało im się bezpiecznie dotrzeć do hangaru myśliwców. Tu zwolnili. Sevic dał Teal`cowi zata i na migi pokazał, by schował się za załomem korytarza. Sam zaś wkroczył śmiało do hangaru. Znajdowało się tu czterech wartowników. Wszyscy uzbrojeni w lance, wyprostowani i czujni. Pozdrowił ich skinieniem dłoni. Sprawiał wrażenie, jakby przybył na inspekcję. Jaffa wyprężyli się jeszcze bardziej. Przeszedł powoli wzdłuż szpaleru gotowych do startu maszyn, przystanął, zawrócił. W jego ręku pojawił się zat. Wycelował w najbliższego wojownika i wystrzelił. Zanim nieszczęśnik upadł na ziemię, drugi już rzucił się na nieoczekiwanego napastnika. Sevic, nie zdążył wycelować, zrobił unik, jednocześnie wykorzystując impet natarcia. Chwycił Jaffa za ramię, pociągnął mocno w przód, jednocześnie podstawiając mu nogę. Mężczyzna stracił równowagę i runął na ziemię z rozkrzyżowanymi ramionami. Sevic zanurkował pod ścianę, ratując się przed trafieniem promieniem oszałamiającym kolejnego wartownika. Sytuację wykorzystał Tael`c, wychylając się zza węgła i strzelając w plecy nieświadomych zagrożenia ze strony korytarza wojowników. Sevic dokończył dzieła, wciąż leżąc pod ścianą unieszkodliwił przy pomocy zata ostatniego z wojowników, który właśnie zbierał się na nogi po upadku. Zapadła cisza. Sevic wstał z podłogi, Teal`c już do niego dołączył. Dysząc ciężko, spojrzeli na siebie porozumiewawczo. Teren zabezpieczony. Pora opuścić to miejsce. Bez słowa wdrapali się do kokpitu. Teal`c opadł ciężko na tylni fotel. Sevic rzucił tylko na niego okiem, skupił się na uruchomieniu pojazdu. Jeszcze nie byli bezpieczni. Wciąż jeszcze musieli zachować najwyższą ostrożność.
Teal`c przygotował się na nagłe przeciążenie podczas startu. Poczuł znajome szarpnięcie i myśliwiec znalazł się w przestrzeni kosmicznej. Otoczyła ich ciemność rozświetlona jedynie punkcikami odległych gwiazd. Skierowali się ku najbliższej planecie. Rosła powoli w miarę jak się do niej zbliżali. Nic dziwnego, że była niezamieszkana. Wyglądała na martwą. Było to oczywiście złudzenie. Z tej wysokości jednak kontynenty wyglądały jak brązowo-żółte plamy na tle sinych, niemal czarnych wód oceanów. Jedynie w okolicach pokrytych śniegiem biegunów rozpościerały się połacie ciemnozielonej roślinności. Wkrótce poczuli lekkie wibracje towarzyszące wejściu w atmosferę. Powietrze wokół nich falowało i migotało, ale wszystko wkrótce ustało. Zniżali się coraz bardziej. Nad ogromny obszar porośnięty trawą i karłowatymi drzewami. Sevic sterował sprawnie. Wkrótce przed nimi zamajaczył maleńki punkcik, który jednak z każda sekundą rósł i przybierał formę wolnostojącego pierścienia.
- Oto i one. - Stwierdził Sevic. Odezwał się po raz pierwszy od startu.
- W rzeczy samej. - Zawtórował również do tej pory milczący Teal`c.
Kula ognia przeleciała tuz obok ich myśliwca. Sevic zareagował odruchowo, odbił ostro w lewo unikając kolejnych pocisków.
- Jednak ruszyli za nami w pogoń. - Stwierdził z całkowitym spokojem. - Trzymaj się. Może być gorąco.
Podążały za nimi trzy myśliwce wroga. Wszystkie maszyny miały takie same możliwości. Teraz liczyły się umiejętności pilotów. Sevic znał się na rzeczy. Robił zwody i uniki wciąż unikając trafienia. Zrobił ciasną pętlę, zanurkował, a kiedy wyrównał lot znalazł się tuż za jednym ze ścigających go pojazdów. Wystrzelił, ledwie tylko celując. Jeden z pocisków trafił w myśliwiec, który nagle eksplodował. Jaffa skręcił ostro, uciekając przed pozostałymi napastnikami. Rozwścieczeni śmiercią jednego z nich, atakowali ze zdwojona siłą. Sevic musiał mocno lawirować, by uniknąć ich ostrzału. Zanurkował ostro. Ziemia zbliżała się w zastraszającym tempie. Tuz ponad jej powierzchnią odbił w górę. Fala gazów wylotowych wyrzuciła w powietrze prawdziwą fontannę piasku. Myśliwce wciąż siedziały mu na ogonie. W pewnym momencie rozdzieliły się, okrążały go szerokimi łukami. Sevic odbił w górę i w prawo. Jeden z myśliwców podążył za nim, drugi pozostał w tyle. Lecieli zygzakami, sevic starał się zgubić ścigającego, obejść go tak, by mógł go ostrzelać. Pociągnął dziób ostro w górę, zrobili klasyczną beczkę i nagle znaleźli się na wprost napastnika. Oba myśliwce wystrzeliły jednocześnie i niemal natychmiast wykonały unik. Teal`c stracił drugi statek z oczu. Rozglądał się gorączkowo, podczas gdy jego towarzysz wyrównywał lot. Niemal krzyknął z radości, kiedy go wreszcie ujrzał. Ciągnęła się za nim ciemna smuga dymu. Został trafiony i nieuchronnie opadał na ziemię. I wtedy ogień buchnął prosto na nich.
- Trafił nas! - Wrzasnął Sevic. - Trzymaj się!
Jakoś udało mu się zapanować nad myśliwcem. Pomimo kłębów dymu wydobywających się spod poszycia, silnik jeszcze działał. Wzniósł się w górę i zrobił ostry zwrot w lewo. Ostatni z myśliwców trzymał się z dala. Pilot wiedział doskonale, że jego pociski osiągnęły cel i spodziewał się, że maszyna niebawem runie na ziemię. Nie przewidział jednak, w ostatnim akcie desperacji Sevik zawróci gwałtownie i skieruje się prosto na niego.
Teal`c wstrzymał oddech. Coraz bardziej gęsty dym nie ograniczał widoczności. Myśliwiec Jaffa zbliżał się z każdą sekundą. Za chwilę powinni się zderzyć. Zamknął oczy, czekając na nieuniknione. Usłyszał jeszcze przekleństwa Sevika towarzyszące odgłosowi ostrzału, potem głośny wybuch i nic więcej. Otworzył oczy. Myśliwiec spadał. Ziemia rosła w zastraszającym tempie. W pewnej odległości dojrzał ostatniego z napastników. Jego pojazd koziołkował w powietrzu, ciągnąc za sobą pióropusz ognia. Więc jednak w ostatniej chwili udało się go zestrzelić. Przeciążenie wgniatało go w fotel. Ledwo mógł oddychać, w uszach dzwoniło. Odruchowo uniósł ręce, by osłonić nimi głowę, a potem myśliwiec uderzył w ziemię.
Ocknął się w całkowitej ciemności. Znajdował się w niewygodnej pozycji. Czuł przykry swąd spalenizny i jeszcze czegoś, czego nie potrafił nazwać. Kiedy spróbował się poruszyć, poczuł nagły rwący ból wzdłuż całego lewego boku. Poza tym nie mógł się poruszyć. Coś trzymało jego nogi i zgniatało je z niewiarygodną siłą. Wyciągnął ręce przed siebie, macając dookoła na oślep. Zacisnął palce na ostrych krawędziach i wtedy zrozumiał, że to rozbity kokpit. Wciąż znajdował się w zestrzelonym myśliwcu. Pogięty metal unieruchamiał jego nogi, ale musiało być coś jeszcze. Oczywiście natychmiast odnalazł to coś. Fragment skrzydła oderwany prawdopodobnie w trakcie zderzenia z ziemią przebił na wylot jego udo i przyszpilił go do fotela. Oszołomiony osunął się na oparcie. Musiał zebrać myśli. Jego uwagę zwrócił dobiegający z ciemności cichy jęk. Natychmiast przypomniał sobie, że przecież nie był sam.
- Sevic? - Odpowiedziała mu cisza. - Sevic, jestem uwięziony, czy możesz się ruszać?
Nic. Żadnej odpowiedzi. Drugi Jaffa wciąż mógł znajdować się w kokpicie, ale równie dobrze siła zderzenia mogła wyrzucić go na zewnątrz statku. Mógł być nieprzytomny lub martwy. A już na pewno nie mógł przyjść Teal`cowi z pomocą. Nie miał wyjścia. Cokolwiek postanowi, musi najpierw wydostać się z myśliwca. Jeszcze raz dokładnie zbadał wbity w fotel kawałek metalu. Był wydłużony i miał ostre krawędzie. Ku dołowi zwężał się nieco. Chwycił go obiema rękoma i pociągnął. Poczuł jak ostre brzegi rozcinają jego skórę. W ten sposób na pewno nie da rady. Ostrożnie, starając się wykonywać jak najbardziej oszczędne ruchy, zdjął bluzę. Owinął materiał wokół metalowej drzazgi i spróbował raz jeszcze. Chwyt miał znacznie pewniejszy. Pociągnął. Metal drgnął, lecz towarzyszący temu ból zamroczył go. Opadł na fotel, oddychając głęboko. Wiedział, że przy mocniejszym szarpnięciu powinien się uwolnić. Wiedział też również, że będzie mocno krwawił. Może mieć nawet przeciętą tętnicę udową. Może mieć zmiażdżoną kość. Ale wiedział też, że nikt nie znajdzie go na tej zapomnianej przez wszystkich planecie. A jeśli już, to będą to z pewnością ludzie Olokuna. W takim przypadku już wolał śmierć z wykrwawienia. Musiał też sprawdzić, co stało się z Seviciem. Zebrał się w sobie. Zacisnął obie dłonie na pręcie, odetchnął głęboko, a potem szarpnął. Ból był tak intensywny, że nie był w stanie powstrzymać krzyku. Poczuł zawroty głowy. Zdawał sobie jednak sprawę, że teraz musi zatamować krwawienie. I to jak najszybciej. Jak w transie odplatał drżącymi rękoma bluzę z uwolnionego kawałka metalu. Rzucił go gdzieś na oślep, a bluzę omotał jak mógł najdokładniej na swoim udzie. Zawiązał rękawy, a potem zacisnął prowizoryczny opatrunek najmocniej jak tylko potrafił. Z głośnym jękiem osunął się z powrotem na oparcie fotela i po raz kolejny stracił przytomność.
Gdy ponownie otworzył oczy, niebo ponad jego głową przybrało już szaro-różową barwę charakterystyczną dla przedświtu. Zraniona noga pulsowała ostrym, kłującym bólem, ale wciąż żył. Nie wykrwawił się. Powoli, zaciskając zęby i walcząc z zawrotami głowy dźwignął się z fotela. Wyciągnął najpierw jedną, potem drugą nogę spod złomu, który jeszcze niedawno był zwrotnym i szybkim myśliwcem. Zacisnął palce na resztkach potrzaskanej szyby, przerzucił prawą nogę przez krawędź kokpitu, wychylił się, a potem już siła ciążenia zrobiła swoje. Wysunął się na zewnątrz pojazdu. Osłabione ramiona nie zdołały udźwignąć jego ciężaru, więc zwalił się ciężko na ziemię. Chwilę leżał oszołomiony, w końcu jednak niezgrabnie dźwignął się na kolana, a potem przytrzymując się wraku wstał chwiejnie na nogi. Mimowolnie zarejestrował fakt, że miał naprawdę dużo szczęścia i jego kość udowa pozostała nienaruszona. Zrobiło się już na tyle jasno, że mógł rozejrzeć się po okolicy. Jak okiem sięgnąć ciągnęło się porośnięte sztywną trawą pustkowie. Daleko przed nim majaczył jakiś duży, ciemny kształt, lecz nie potrafił jeszcze dojrzeć, co konkretnie to było. Zajrzał na przedni fotel, zajmowany wcześniej przez Sevika. Był pusty. Wciąż opierając się o szczątki myśliwca, pokuśtykał na drugą jego stronę. Tu wreszcie znalazł to, czego szukał. Jaffa leżał na wznak. Jego nogi aż po biodra ginęły pod pogiętą masą okopconego metalu. Chwilę trwało, zanim Teal`c pojął, co właśnie widzi. Rzucił się naprzód, uklęknął obok swego sojusznika, mając świadomość, że prawdopodobnie jest już martwy. Kiedy jednak położył na jego ramieniu rękę, Jaffa jęknął.
- Sevic? - Pochylił się niżej, czując na twarzy słaby oddech mężczyzny. - Sevic, bracie. To ja, Teal`c. Ocknij się.
Ranny znów jęknął. Jego oddech był szybki i urywany. Z kącika ust sączyła się cienka, w słabym świetle niemal czarna stróżka krwi. Krew pokrywała również zbroję. Wsiąkała powoli w suchą, spękaną ziemię. Kiedy przyjrzał się bliżej, zauważył cięcie biegnące od mostka wzdłuż całego prawego boku. Czym było zadane Teal`c nie wiedział. Musiało to być coś naprawdę ostrego, co przecięło metalowy pancerz z taką łatwością. Wziąwszy pod uwagę obrażenia, zdumiewające było to, że Jaffa wciąż pozostawał przy życiu.
- Sevic! - Teal`c poklepał mężczyznę po policzku. Ten wreszcie drgnął i otworzył zamglone z bólu oczy.
- Kto… - Wyszeptał. - Kto to?
- To ja, Teal`c. Trzymaj się, bracie. Spróbuję cię uwolnić.
- Nie… Nie, czekaj… To na nic. Nie jesteś w stanie mi pomóc…
- Nie mów tak. Wyciągnę cię stąd.
- Teal`c… - Na ustach rannego pojawił się lekki uśmiech. - Ja umieram. Nic nie możesz zrobić.
- Nie zostawię cię tu.
- Zostawisz. - Wyciągnął rękę, chwycił Teal`ca za ramię. - Umieram wolny, bracie. O tym zawsze marzyłem. Ale ty musisz iść. Musisz iść do wrót…
- Pójdziemy, ale obaj…
- Czy ty mnie słuchasz? - Zniecierpliwił się Sevic. - Mój symbiont nie uleczy mnie, bo sam jest już prawie martwy. Zranił go odłamek metalu. Mam zmiażdżone obie nogi. Teal`c, wiesz, co to znaczy.
- Nie mogę cię zostawić.
- Możesz. Posłuchaj… Wrota znajdują się dokładnie na wschód od nas. Odlecieliśmy daleko, ale trafisz do nich. Idź… - Jego ciałem wstrząsnął kaszel. Z ust popłynęło więcej krwi.
- Musi być coś, co mogę dla ciebie zrobić.
- Pamiętaj… Pamiętaj o mnie… - Jego głos zaczął się rwać. - Powiedz Barranowi, że… że udało mi się… Mam godnego następcę. Gdziekolwiek Olokun się teraz uda, on będzie przy nim. Będzie kontynuował moje dzieło…
- On pozostał na statku? Czemu nie opuścił go razem z nami?
- To był… jego wybór. Nie… Nie trać czasu… Idź…
- Wrócę po ciebie, bracie. - Teal`c przyglądał się uważnie twarzy rannego. Jego skurczona dotąd z bólu twarz wypogodziła się. - Sevic? - Spytał cicho.
- Jestem wolny… - Wyszeptał Jaffa, a potem jego powieki opadły wolno.
Sevic był martwy. Na jego twarzy wciąż pozostał lekki uśmiech. Teal`c położył dłoń na ramieniu mężczyzny, by po raz ostatni oddać mu cześć.
- Zaszczytem było walczyć u twojego boku, bracie. - Rzekł cicho, pochylając nisko głowę.
Rąbek słońca wyłonił się ponad widnokręgiem, oświetlając całą scenę złocistym blaskiem. Wschód. To tam powinien się udać, by powrócić do swych towarzyszy. Nie miał pojęcia, jak daleko od wrót się znajdował. W trakcie walki stracił orientację. Wiedział jednak, że jest daleko i podróż będzie z pewnością długa. Tym bardziej, że był ranny. Przyjrzał się uważnie prowizorycznemu opatrunkowi. Nie widział świeżej krwi. Jego symbiont miał się całkiem nieźle i najwidoczniej już rozpoczął proces gojenia. Wstał z ciężkim sercem. Musiał odejść. Musiał, jeśli chciał, by poświęcenie Sevica nie poszło na marne. Jeśli pozostali mieli poznać historię jego walki i śmierci. A poza tym czekała na niego jego własna, prywatna walka, którą także musiał kontynuować. Ruszył powoli w stronę świetlistej kuli coraz wyżej wspinającej się na widnokrąg. Nie oglądał się za siebie.
Minął spalony wrak drugiego myśliwca. Nie tracił czasu na oglądanie zgliszczy. Pilot z pewnością nie przeżył. Szedł nieprzerwanie dzień i noc odpoczywając jedynie tyle, by nie opaść całkiem z sił. W nocy wędrówka była nawet łatwiejsza, bo nie dokuczało palące słońce. Starał się więc odpoczywać w dzień, szukając choć odrobinę cienia rzucanego przez rosnące tu i ówdzie prawie bezlistne drzewa. Brak snu, wody i pożywienia szybko zaczął dawać się we znaki. Dzięki swojemu symbiontowi był silniejszy niż zwykły człowiek. Mógł znieść znacznie więcej, ale nawet i on miał swoje ograniczenia. Coraz częściej łapały go bolesne kurcze, zaczął też mieć halucynacje. Widział różne rzeczy. Widział Apophisa zmuszającego do popełniania strasznych zbrodni, widział swoich kolegów z drużyny uwięzionych i torturowanych, krzyczących z bólu. Widział tez swojego syna, Rya`ca, martwego, leżącego bezwładnie z roztrzaskaną głową. W końcu widział też Olokuna, klęczał u stóp Goa`ulda, ze słowami uwielbienia na ustach. Wizje odbierały mu siły, ale nie poddał się rozpaczy. Wiedział doskonale, że nie są prawdziwe. Że to jego własny strach podsuwa mu te obrazy.
Kolejnego dnia podróży nie był już pewien, czy da radę dotrzeć na miejsce. Szedł coraz wolniej. Zraniona noga uginała się pod jego ciężarem. Potknął się i po raz kolejny wylądował na kolanach. Coraz trudniej było się z nich podnosić. Zdawał sobie sprawę, że w końcu zabraknie mu sił, by tego dokonać. Słońce wisiało dokładnie nad jego głową. Uniósł ku niemu twarz, czując, jak pali jego skórę. Potem ukrył twarz w dłoniach. Chciał zapłakać, ale nawet tego już nie potrafił. A potem spojrzał przed siebie i zamarł. Daleko, daleko przed nim majaczył maleńki, okrągły pierścień. Gwiezdne wrota. Musiał osłonić oczy dłonią, lecz i tak nie był pewien, czy widzi je naprawdę. Może Są kolejnym przywidzeniem? Okrutnym żartem zesłanym przez los? Musiał to sprawdzić. Jeszcze raz dźwignął się z kolan i utykając powlókł się w ich kierunku. Szedł, a one nie znikały, lecz stawały się coraz to większe. A więc jednak! Udało mu się. Zbliżył się już na tyle blisko, że doskonale widział wyryte na nich symbole. Podszedł do DHD i zawahał się. Nie mógł wrócić na Ziemię. Nie miał nadajnika. Zmusił wyczerpany umysł do ostatniego wysiłku. Potem wbił ostatni zapamiętany przez siebie adres, zaczekał aż horyzont zdarzeń ustabilizuje się, wszedł po kilku schodkach na niewielką platformę i zanurzył się w srebrzystej poświacie.
C.D.N.
Użytkownik cooky edytował ten post 12.11.2014 - |13:59|
Ten, który walczy z potworami, powinien zadbać, by sam nie stał się potworem.
Gdy długo spoglądamy w otchłań, otchłań spogląda również na nas.
F. Nietzsche
Napisano 25.11.2014 - |00:46|
Alleluja i do przodu!
Jak mawia pewien specyficzny gość. Można by nawet rzec klasyk. Oczywiście w swoim gatunku.
Carter usiadła gwałtownie w swoim śpiworze. Jej serce biło jak oszalałe. Była zlana potem. Rozejrzała się nieprzytomnie dookoła. Naprzeciwko siebie dostrzegła zaniepokojoną twarz Daniela. Siedział przy prowizorycznym stole i przeglądał jakieś notatki. Zawsze znalazł sobie coś do czytania bądź tłumaczenia. Poza nim nie było nikogo. Z westchnieniem ulgi opadła z powrotem na plecy. Uniosła ręce w górę i ukryła twarz w dłoniach. Był wczesny ranek. Słońce powoli zaczynało wdzierać się do komnaty wejściowej, w której zorganizowali obóz.
- W porządku? - Dobiegł ją pełen troski głos archeologa.
- Tak. - Odrzekła. - To tylko...
- Zły sen?
- Uhm. - Mruknęła.
- Zgaduję, że nie przyśnił ci się po raz pierwszy?
- Co? - Opuściła ręce i spojrzała na Jacksona. - Dlaczego tak myślisz?
- Wczoraj w nocy mówiłaś przez sen. Rzucałaś się.
- Mówiłam?- Zaniepokoiła się. - Co mówiłam?
- Mamrotałaś. Nic zrozumiałego, trwało to jednak dobrą chwilę. Już miałem cię obudzić, ale nagle przestałaś. Śni ci się coś konkretnego?
- Nie chcę o tym rozmawiać. - Ucięła.
- Może powinnaś?
- Daniel, naprawdę, daj mi spokój.
- W porządku. Nie nalegam. Ale jakbyś chciała pogadać, to wiesz… Jestem do usług.
- Jasne. Będę o tym pamiętać. - Jeszcze raz rozejrzała się po pomieszczeniu, potem spojrzała na zegarek. - Dlaczego nikt mnie nie obudził?
- Nie przesadzaj. - Daniel odłożył notes, przeciągnął się. - Jest jeszcze wcześnie. Wczoraj do późnej nocy przeglądałaś zapisy z kamer, a dzisiaj znowu wysyłamy drona, więc pewnie sytuacja się powtórzy. Powinnaś odpocząć.
- Powinnam zając się moimi obowiązkami.
- Akurat! Spałaś jak zabita. I mówię ci, potrzebowałaś tego.
-Daniel, proszę, nie traktuj mnie jak…
- Nic na to nie poradzę. - Archeolog wzruszył ramionami. - Masz się nie przemęczać. To zalecenie lekarskie. Wiesz, że z Janet nie można dyskutować. No i Jack tez kazał mi mieć na ciebie oko.
- Pułkownik? Chyba nie mówisz poważnie?
- Martwi się o ciebie, Sam. Nie możesz mieć mu tego za złe. Ja też się martwię. Nie chcę, byś bez potrzeby narażała swoje zdrowie.
- Moje zdrowie jest już w najlepszym porządku. - Stwierdziła oschle, ale zaraz zmitygowała się. Daniel chciał dobrze, nawet jeśli był nieco nadgorliwy. - Przepraszam. - Bąknęła. - Masz rację, powinnam trochę przystopować, ale czuję się lepiej, gdy zajmuję się jakąś konkretną pracą.
- Wiem. - Jackson wstał od stołu i skierował się do wyjścia. - Chyba czuję zapach kawy. Masz ochotę? Oprócz snu potrzebujesz też pożywienia.
- Bardzo chętnie. Kawy nie odmówię nigdy.
Odprowadziła archeologa wzrokiem. Gdy została sama zaklęła soczyście. Cholerne koszmary. Wciąż ją nawiedzały. Miała nadzieję, że zmęczenie spowoduje spokojny, głęboki sen, ale myliła się. Nie ważne jak późno położyła się spać, jak bardzo była wyczerpana i tak w końcu lądowała w celi z Kalebem. Zaciskał dłonie na jej gardle, przygniatał ją swym ciężarem, śmiejąc się demonicznie, a ona szarpała się rozpaczliwie, nie mogąc złapać tchu, a w końcu dusiła się i wtedy zazwyczaj wracała do świata jawy. Miała nadzieję, że nikt tego nie zauważy. Kładła się ostatnia i wstawała razem ze wszystkimi, a mimo to Daniel zdołał ją przejrzeć. Zawsze był uważnym obserwatorem. Była mu wdzięczna, że nie próbował niczego z niej wyciągnąć. Nie była gotowa, żeby rozmawiać o tym, co ją dręczyło. Tym bardziej, że sama do końca tego nie rozumiała. Kaleb nie żył. Widziała jego ciało. Już w żaden sposób nie mógł jej skrzywdzić. Wspomnienia jednak pozostawały żywe i niestety wciąż świeże. Bicie i poniżanie nie były najgorsze. To, w jaki sposób dotykał jej twarzy… Patrzył na nią… Było w tym coś obscenicznego. A jego wzrok, gdy spojrzał na nią tuż po ucieczce Olokuna wciąż wywoływał u niej dreszcze. Budził w niej prawdziwy pierwotny lęk, nad którym nie potrafiła zapanować.
Wygrzebała się ze śpiwora i sięgnęła po ubranie. Wciągnęła spodnie i czysty podkoszulek. Starannie wiązała sznurówki butów. Potem zwinęła śpiwór i spakowała rzeczy do plecaka. Przygładzając włosy palcami z nostalgią pomyślała o prysznicu. Na razie jednak o podobnych luksusach mogła zapomnieć. Wzięła bluzę do ręki i w samym podkoszulku wyszła na zewnątrz. Było przyjemnie ciepło. Niebawem, gdy słońce powędruje w górę, zrobi się gorąco, ale teraz powietrze pachniało jeszcze poranną świeżością. Nieopodal wejście, przy ognisku zgromadziło się kilka miejscowych kobiet oraz trójka marines. Pułkownik Reynolds pozdrowił ją krótkim skinieniem głowy. Odpowiedziała tym samym gestem. Czwarty z drużyny pełnił wartę przy gwiezdnych wrotach. Wspomagali go miejscowi, którzy okazali się równie czujni i zdyscyplinowani jak wyszkolona drużyna SG. Nic dziwnego. Stali na straży dopiero co odzyskanej wolności. Odpowiadali za bezpieczeństwo wszystkich, którzy zdecydowali się pozostać na tej planecie. Daniel pochylał się nad ogniskiem, by zdjąć znad ognia czajnik. Gdy zbliżyła się do ogniska marines właśnie kończyli posiłek. Pozbierali odłożony na czas posiłku ekwipunek i odeszli do swych zajęć. Daniel wyciągnął w jej stronę napełniony po brzegi kubek.
- Proszę. Zasłużyłaś sobie.
- Dziękuję. - Usiadła ze skrzyżowanymi nogami i upiła pierwszy łyk.
Kobiety przyglądał się jej z uśmiechami na twarzy. Sam wyraźnie im imponowała. Do ogniska podeszła Rebeka, niosąc półmisek wypełniony cienkimi, ale apetycznie wyglądającymi plackami. Podała jeden Carter. Kobieta znów podziękowała i wzięła go do ust. Przypominał w smaku razowy chleb. Był miękki i delikatny. Właśnie taki przyniósł jej Rufus, gdy była uwięziona. Od drugiej otrzymała miskę gęstej zupy. Sam nie miała pojęcia, skąd mieszkańcy brali pożywienie. Przecież wszędzie dookoła były same piaski. Teraz prawdopodobnie opróżniają spiżarnie pałacowe, ale co będzie, gdy zapasy się skończą? Odejdą na inne planety, czy wyruszą w głąb pustyni w poszukiwaniu oazy? Przy pomocy drona przeczesali teren w promieniu wielu kilometrów na wschód i południe. Natknęli się na trzy otoczone skąpą roślinnością źródła. Miejscowi jednak zapewniali, że jest ich więcej i że niegdyś życie skupiało się właśnie wokół nich, choć odkąd Olokun objął tu swe rządy, zaopatrzenie sprowadzał poprzez gwiezdne wrota. Nie mogła spytać o to Barrana, bo musiał udać się gdzie indziej by opanować jakiś inny, lokalny kryzys. Postanowiła, że zrobi to, kiedy tylko mężczyzna wróci, a do tego czasu przeskanuje kolejny fragment pustyni. Jeśli będzie miała szczęście, może odnajdzie kogoś z zaginionej świty Olokuna.
Jak dotąd nie znaleźli nawet śladu po zarządcy. Naprawdę dobrze się ukrywał. Nic dziwnego, mieszkał tu od urodzenia i z pewnością znał doskonale wszystkie możliwe kryjówki. Postanowiła, że odnajdzie go choćby miała przeskanować tę całą cholerna planetę. Kaleb był martwy, Olokun znajdował się poza jej zasięgiem, ale zarządcę wytropi. Za to, co zrobił ludziom skazanym na pracę w kamieniołomach. Za to, co zrobił Danielowi i O`Neillowi. Za każdą cholerną bliznę, jaką pozostawił na ich ciele. [beeep] zasłużył na dotkliwą karę i ona postara się, aby w końcu ją otrzymał.
Widząc, że apetyt jej dopisuje, Daniel wstał i poszedł z powrotem do sali wejściowej by z własnego plecaka wygrzebać krem z filtrem. Na głowę wcisnął kapelusz z szerokim rondem. Nie przepadał za słońcem. Zawsze starał się przed nim chronić. Pod pachę wsunął pozostawiony na stole notatnik. Wyszedł na słońce zapinając bluzę. Nagle przystanął w pół kroku i wyraźnie zdumiony spojrzał w kierunku, gdzie znajdowały się gwiezdne wrota.
- Ktoś biegnie. - Stwierdził, pokazując palcem.
- Co takiego? - Zerwała się na nogi.
Rzeczywiście. Poprzez wydmy, potykając się i przewracając, biegła ku nim jakaś postać. Marines również ją dostrzegli. Zespół rozproszył się z bronią gotową do strzału. Reynolds przyciszonym głosem rozmawiał przez krótkofalówkę z majorem znajdującym się przy wrotach. Choć wymiana zdań wyraźnie go uspokoiła, pozostał czujny. Carter rozejrzała się gorączkowo. Broń zostawiła w pałacu obok reszty swoich rzeczy. W ułamku sekundy podjęła decyzję, że nie pobiegnie po nią. Zespół SG już panował nad sytuacją, a zresztą ten ktoś był sam i najwyraźniej nie zawracał sobie głowy środkami bezpieczeństwa. Po prostu biegł na złamanie karku. Sam i Danielem wyszli mu na spotkanie. Reynolds towarzyszył im i dopiero gdy w przybyszu rozpoznał Jareda, zdecydował się opuścić broń. Już niebawem usłyszeli ciężki oddech zmęczonego mężczyzny.
- Jaffa… - Wykrztusił.
Mózg Carter pracował na najwyższych obrotach. Natychmiast przesłał jej obrazy uzbrojonych w śmiercionośne lance wojowników otaczających osadę i mordujących wszystkich jej mieszkańców. Zrobiło jej się słabo. Jak mogło do tego dojść? Mężczyzna podbiegł do Sam i chwycił ją za ramiona.
- Jaffa. - Powtórzył urywanym głosem. - Ten, który był z Tobą w wiosce…
- Co? - Przed oczami wciąż miała wizję martwych ludzi.
- Twój towarzysz jest w wiosce. Przybył przez gwiezdne wrota.
- Co? - Powtórzyła. Sens wypowiedzi jeszcze do niej nie dotarł.
- Teal`c? - Wtrącił się Daniel. - Mówisz o Teal`cu? Jest w twojej wiosce?
- Tak… - Jared pokiwał głową, walcząc o odzyskanie oddechu. - Przeszedł przez wrota. Jest ranny.
- O mój Boże. - Dopiero teraz Sam się odblokowała. - Jak się tam dostał?
- Nie wiem. Nie był w stanie odpowiedzieć na żadne pytanie.
- Jest ciężko ranny?
- Źle z nim. Zemdlał jak tylko przeszedł przez wrota. Zabraliśmy go do wioski, ale potrzebuje waszej pomocy. My nie wiemy jak z nim postępować. To coś, co nosi w sobie…
- Larwa Goa`ulda go chroni. - Wyjaśniła odruchowo, a potem zwróciła się do Reynoldsa. - Pułkowniku, musimy to sprawdzić.
- Zgadzam się. - Mężczyzna marszcząc brwi już obmyślał plan działania. - Kiedy przeszedł przez wrota?
- Niedawno. Nie wiem dokładnie. Przynieśli go wartownicy. Sprawdziłem tylko w jakim jest stanie i zaraz wyruszyłem, by was zawiadomić.
- Dobrze. Pani major, pójdzie pani ze mną i z majorem Smithem. Jeśli to rzeczywiście Teal`c, powinniśmy jak najszybciej zapewnić mu pomoc medyczną. Nie możemy jednak wykluczyć jakiegoś podstępu, dlatego wy dwaj… - Spojrzał na marines, którzy właśnie do nich podeszli. - Pozostaniecie po tej stronie gwiezdnych wrót. Będziecie zabezpieczać nam tyły.
- Idę z wami. - Wtrącił się Daniel.
- Pan zostanie, doktorze Jackson.
- Ale…
- Nie ma żadnego „ale”. - Uciął stanowczo pułkownik. - Wciąż musimy zachować szczególną ostrożność. Jeśli nie odezwiemy się w ciągu godziny, zawiadomi pan o wszystkim generała Hammonda. Zrozumiał pan? - Zaczekał, aż archeolog skinie niechętnie głową, po czym odwrócił się, by odejść. - Major Carter proszę zabrać swoje rzeczy. Czekamy przy gwiezdnych wrotach.
Carter pobiegła do pałacu. W pośpiechu zapinała bluzę i kamizelkę kuloodporną. Machinalnie sprawdziła sprzęt. Przewiesiła przez ramię pasek, na którym zawieszony był karabin maszynowy i już gnała do wyjścia. Gdy zadyszana wspięła się na ostatnią z wydm, pułkownik Reynolds zdążył już wydać swym podwładnym stosowne rozkazy i widząc ją nadbiegającą, zaczął wybierać adres na konsoli. Miała zaledwie chwilę, by uspokoić oddech.
- Gotowi? - Reynolds rzucił pytanie zarówno do niej, jak i do swojego zespołu.
- Tak jest, sir! - Wysapała, przygładzając włosy, by włożyć na głowę czapkę z daszkiem.
Zanurzyli się w horyzont zdarzeń i wypadli na trawiastą równinę. Tutaj wrota także były strzeżone. Wartownicy, młodzi mężczyźni z osady, przywitali ich gotowymi do strzału lancami, zabranymi pokonanym Jaffa.
-Hej, hej, panowie! - Reynolds uniósł ręce do góry. - Spokojnie. Jesteśmy po tej samej stronie.
Opuścili lance i wyraźnie podekscytowani natychmiast zaczęli jednocześnie mówić. Jared uciszył ich uniesieniem dłoni.
- Przenieśliśmy go do naszego domu. - Objaśniał, gdy szybkim marszem ruszyli w kierunku wioski. - Zatamowaliśmy krwawienie. Tylko tyle byliśmy w stanie zrobić. Stracił naprawdę dużo krwi.
- Jego metabolizm jest nieco inny niż nasz. - Carter mówiła w połowie do Jareda, a w połowie do samej siebie. - Junior chroni go przed powszechnymi infekcjami i przyspiesza proces regeneracji organizmu.
- Co to Junior? - Zdziwił się Jared.
- Larwa. Tak ją nazywamy.
- Larwa w jego brzuchu nosi imię? - Wciąż nie mógł zrozumieć.
- Nie, nie nosi. Ten Goa`uld był jeszcze bardzo młody, kiedy trafił do Teal`ca, stąd to określenie. Junior oznacza po prostu „młody”. - Tłumaczyła cierpliwie. - Pułkownik O`Neill nazwał tak larwę w żartach i przyjęło się.
- Rozumiem. - Stwierdził mężczyzna, choć wcale nie wyglądał na przekonanego.
- Spójrzcie. - Przerwał im Reynolds. - Mamy komitet powitalny.
Zbliżali się już do pierwszych zabudowań. Na uliczki wylegli mieszkańcy wioski. Byli wyraźnie zaniepokojeni. Pojawienie się Teal`ca musiało zburzyć krótkotrwały spokój, jakiego zaznali po powrocie do swych rodzin. A jeśli ktoś będzie go poszukiwał? Co jeśli przybędzie tu za nim? Dokąd mają uciekać? Gdzie się schronić? Carter doskonale rozumiała ich nastawienie. Dlatego też jak najszybciej musieli porozmawiać z Jaffa. Jeśli jednak jego stan rzeczywiście jest tak ciężki, będzie to niemożliwe. A jeśli wszyscy znajdują się w niebezpieczeństwie? Przyspieszyła kroku. Mijała dom za domem. Nie patrzyła na nikogo. Kierowała się prosto do budynku, w którym mieszkała przewodnicząca rady osady. Kiedy podeszła do drzwi, te otworzyły się gwałtownie i zobaczyła w nich bladą twarz Kalii.
- Jesteście…
W spojrzeniu dziewczyny było coś takiego, że Sam stanęła jak wryta, czując jak krew odpływa jej z twarzy.
- Czy on… - Wyszeptała.
- Żyje. - Kalia chwyciła ją za rękę i pociągnęła w głąb domu. - Tak się bałam, że coś się stanie wam, albo Jaredowi… Wciąż nie wiemy skąd się tu wziął. Ocknął się na chwilę, ale powtarzał tylko, że Sevic nie żyje. Nic więcej.
Carter już jej nie słuchała. W głębi pomieszczenia na niskim posłaniu leżał członek jej drużyny. Jego twarz pokrywały siniaki. Miał rozciętą wargę, łuk brwiowy i mnóstwo drobnych skaleczeń i otarć na ramionach i głowie. Prawa nogawka spodni została rozcięta, a spod strzępów materiału wystawał świeży opatrunek, który już zdążył przesiąknąć krwią. Zabandażowane miał także obie dłonie. W dwóch susach znalazła się przy nim, przyklękając na jedno kolano. Jej dłoń odruchowo powędrowała do tętnicy szyjnej. Puls był szybki, ale silny. Przeniosła dłoń na jego czoło i zmarszczyła brwi. Miał wysoką gorączkę. To był niepokojący objaw. Teal`c nigdy nie chorował. Jego symbiont zawsze zwalczał wszelkie czynniki zakaźne. Czemu nie zrobił tego i teraz? Wolała się nad tym nie zastanawiać.
Niespodziewanie powieki rannego drgnęły. Uchylił je nieznacznie i spojrzał na siedzącą obok niego kobietę. Jego wzrok pozostał obojętny, jakby jej nie poznawał.
- Teal`c? - Pochyliła się niżej. - Słyszysz mnie?
- Major Carter? - Zdziwienie w jego głosie było autentyczne. Zamrugał kilka razy i znów na nią spojrzał tym razem z niedowierzaniem.
- To ja. Teal`c, co się stało? Jak się tu dostałeś?
Jaffa z trudem wyciągnął dłoń i dotknął jej policzka.
- Jesteś prawdziwa… Myślałem… - Przymknął powieki, a kiedy otworzył je ponownie wzrok miał już trzeźwy. - Miałem halucynacje. Myślałem, że pani wcale tu nie ma. Że jest pani tylko kolejnym omamem.
- Jestem tu. - Delikatnie chwyciła jego poranioną dłoń, żeby mógł poczuć, że jest jak najbardziej realna. Uśmiechnęła się. - Naprawdę tu jestem.
C.D.N.
Użytkownik cooky edytował ten post 25.11.2014 - |00:49|
Ten, który walczy z potworami, powinien zadbać, by sam nie stał się potworem.
Gdy długo spoglądamy w otchłań, otchłań spogląda również na nas.
F. Nietzsche
Napisano 27.11.2014 - |19:11|
LOL, piszesz to od 2011 r. czy masz to napisane całe i tylko wrzucasz powoli kolejne rozdziały?
Napisano 29.11.2014 - |09:20|
No niestety nie mam napisanego. Wszystko powstaje na bieżąco. A że nie mam zbyt wiele czasu żeby posiedzieć przy komputerze toteż cały proces rozciąga się w czasie. No i różne zawirowania życiowe też zniechęcają do pisania.Na przykład po zmianie pracy miałam długi przestój. To był dość nerwowy okres i zanim wszystko sobie poukładałam, trochę miesięcy upłynęło.Sama jestem zdziwiona, że aż tak dawno zaczęłam. Skoro jednak zaczęłam, to chciałabym skończyć. Dużo już nie brakuje.
Pozdrawiam
Ten, który walczy z potworami, powinien zadbać, by sam nie stał się potworem.
Gdy długo spoglądamy w otchłań, otchłań spogląda również na nas.
F. Nietzsche
Napisano 29.11.2014 - |20:48|
Jestem pod ogromnym wrażeniem. Już dobrze ponad godzinę czytam zaległe fragmenty i cud miód poezja - czyta się rewelacyjnie. Bardzo dawno mnie nie było i tęskniłem za opowiadaniami. Są napisane nienagannie. Wiele słów stosujesz w taki sposób, że aż zaskakują; wiele przypominasz z niebytu językowego. Kiedy ja ostatnio słyszałem słowo łajza albo klęczki? To już prawie archaizmy.
Czekam z niecierpliwością na ciąg dalszy. Mimo metawiedzy - wiadomo, że pewne postaci przeżyją - jest to bardzo ciekawe, jak ich losy splatają się ze stworzonym przez Ciebie mikroświatem.
Dałbym punkciki wszędzie - ale system mnie zablokował, że przekroczyłem dzienny limit swojej oceny
Co do korekty, to jedno tylko zdanie proponuję do jakiejś redakcji:" Pochłonięty żądzą zemsty na kobiecie nie widział i nie słyszał niczego poza nią." Bo to typowa niezręczność: nie słyszał swojej żądzy czy kobiety?
Pozdrawiam.
Użytkownik xetnoinu edytował ten post 29.11.2014 - |20:49|
Napisano 18.12.2014 - |15:41|
Bardzo się cieszę, że znowu jesteś. Bractwo, zwłaszcza w tym dziale, powoli się wykrusza, a fajnie jest poznać opinię kogoś, kto patrzy z boku i potrafi dostrzec różne "typowe niezręczności". Rzeczywiście trzeba by to poprawić. Na dalszy ciąg trzeba będzie trochę poczekać, bo zajęłam się czymś innym. czymś, co obiecałam komuś już bardzo, bardzo dawno. Mam nadzieję, że skończę do świąt.
Pozdrawiam.
Ten, który walczy z potworami, powinien zadbać, by sam nie stał się potworem.
Gdy długo spoglądamy w otchłań, otchłań spogląda również na nas.
F. Nietzsche
Napisano 18.01.2015 - |21:04|
No to lecimy dalej. Koniec już niedługo.
Alarm rozwył się głośno i niespodziewanie. Generał Hammond odłożył pióro na blat biurka i starannie poskładał dokumenty. Żadna z drużyn nie powinna dziś wracać. Niezapowiedziana aktywacja wrót zawsze była stresująca. Mogła zwiastować przybycie któregoś z sojuszników, lecz także wcześniejszy powrót drużyny lub atak na bazę. Wyszedł ze swego gabinetu i po schodach zbiegł do pomieszczenia kontrolnego. Akurat w momencie, gdy przesłona zacisnęła się, zasłaniając całkowicie horyzont zdarzeń. Walter Harriman spojrzał krótko na swojego przełożonego.
- Połączenie przychodzące. - Zakomunikował zupełnie niepotrzebnie.
Generał odruchowo skinął głową. W końcu procedury to procedury i należało ich przestrzegać. Wszyscy w napięciu obserwowali monitor komputera. Tylko drużyny SG i sojusznicy posiadali nadajniki i kody, dzięki którym mogli zostać zidentyfikowani. Po kilku chwilach na ekranie pojawił się szereg cyfr.
- Sir, kod jedynki. - Zameldował Harriman, choć wszyscy obecni w pomieszczeniu również zauważyli ten komunikat.
- Otworzyć przesłonę. - Rzucił krótko generał i skierował się do wyjścia.
Zbiegł do sali wrót lekko zdyszany. No cóż. Lata już nie te, co dawniej. Kondycja również. Ustawił się za uzbrojonymi strażnikami i czekał. Z migotliwej tafli wyłoniły się trzy osoby. Major Carter i pułkownik Reynolds podtrzymywali słaniającego się na nogach Teal`ca. Jeden rzut oka wystarczył by zrozumieć, jak wiele przeszedł, zanim udało mu się powrócić. Hammond wciągnął głośno powietrze. Teal`c został uprowadzony przez Goa`ulda. Jakim cudem udało mu się wydostać z niewoli? Żołnierze opuścili broń. Generał wyminął strażników i wyszedł przybyszom na spotkanie. Zdumiony wpatrywał się w Jaffa, potem przeniósł wzrok na dowódcę zespołu.
- Pułkowniku Reynolds, co …
- Sir, potrzebny jest zespół medyczny. - Przerwała mu Carter.
- Oczywiście. - Generał zerknął w górę, w kierunku przeszklonego okna. - Zespół medyczny do sali wrót! - Krzyknął. Sierżant już trzymał w dłoni słuchawkę telefonu, by powiadomić odpowiednie służby.
Cała trójka zeszła powoli po rampie. Kiedy doszli do końca, delikatnie opuścili Teal`ca na dół. Jaffa bezwładnie osunął się na rampę. Był przytomny lecz najwyraźniej zupełnie wyczerpany. Ciężko dyszał, po jego nienaturalnie bladej twarzy spływał pot. Otworzył jednak oczy i rozejrzał się. Poszukał wzrokiem pochylającego się nad nim Hammonda.
- Generale... - Wyszeptał z trudem.
- Nic nie mów synu. - Dowódca bazy poczuł nagle, że sam jest spocony. Odruchowo otarł wierzchem dłoni pot z czoła. - Cieszę się, że cię widzę. Ostatnie wieści o tobie były bardzo niepokojące.
- W rzeczy samej… - Jaffa odetchnął głęboko. A potem po raz kolejny zemdlał.
Jack o Neill w tym czasie siedział na leżance w gabinecie zabiegowym i zaciskał zęby. Rany na jego plecach goiły się dobrze, wciąż jednak były bolesne. Musiał uważać na każdy gwałtowniejszy ruch. Nawet zwykłe wzruszenie ramionami było obecnie trudnym zadaniem. Teraz jednak nie wykonywał żadnego ruchu, choć ochotę miał wielką. Wstać i wyjść. I nie wracać tu więcej. Trwał jednak dzielnie, lekko zgarbiony, wstrzymując oddech, gdy Janet Fraiser odrywała kolejny plaster by przemyć rany i zmienić opatrunki. Wiedział, że to konieczne i wiedział, że lekarka stara się być możliwie delikatna, mimo to czekał na koniec zabiegu jak na zbawienie. Janet odkleiła ostatni opatrunek i przyjrzała się swojemu dziełu. Plecy pułkownika wciąż wyglądały koszmarnie. Pokrywające je ciemne pręgi wyraźnie odcinały się od bladej skóry. Chwyciła pęsetą gazik nasączony antyseptycznym roztworem i zaczęła przemywać kolejne partie skóry.
- Przepraszam. - Rzuciła odruchowo, gdy wzdrygnął się mimowolnie. - Już prawie kończę.
Pokiwał w milczeniu głową. Mówiła tak już kilka razy. Korytarze wypełniły się nagle rykiem syreny oznajmiającej otwieranie się gwiezdnych wrót. Któraś z drużyn wracała z misji. Pułkownik westchnął. Minie jeszcze trochę czasu zanim dane mu będzie zrobić to samo. Fraiser wyrzuciła do kosza zużyty gazik i sięgnęła po następny. Przygotował się na kolejna porcję bólu. Uratował go dźwięk telefonu. Lekarka odłożyła pęsetę na tacę i podeszła do aparatu.
- Fraiser. - Rzuciła do słuchawki. Chwilę słuchała, potem jej twarz zmieniła wyraz. Zerknęła szybko na O`Neilla, po czym odwróciła wzrok. - Tak jest. Oczywiście. Już idę.
- Co się dzieje? - Zainteresował się Jack.
- Pułkowniku, proszę tu zostać. Zaraz przyślę kogoś, kto dokończy opatrunek.
- Dlaczego? Co się stało?
- Nie teraz, pułkowniku. Muszę iść.
- Co się dzieje? - Powtórzył teraz już się zdenerwowany. - Pani doktor, może mi pani powiedzieć?
Mimowolnie podniósł głos. Zachowanie lekarki budziło jego niepokój. Zatrzymała się w drzwiach. O`Neill wpatrywał się w nią z napięciem. Uznała, że ma prawo wiedzieć. Wkrótce wszyscy w bazie będą wiedzieli, a on był dowódcą drużyny. To jego podwładny leżał teraz nieprzytomny na podłodze tuż obok wrót.
- Major Carter i Pułkownik Reynolds sprowadzili do bazy Teal`ca.
- Co z nim? - Ton głosu lekarki sugerował, że sytuacja jest niewesoła.
- Nie wiem. - Pokręciła głową. - Pułkowniku, jestem pewna, że chciałby go pan zobaczyć, ale naprawdę proszę, żeby pan poczekał. Będę więcej wiedziała, kiedy już go zbadam. Zaraz kogoś do pana przyślę.
Wyszła pośpiesznie, zamykając za sobą drzwi. O`Neill został sam wsłuchując się uważnie w oddalający się stukot obcasów kobiety. Czuł jak jego nagie ciało pokrywa gęsią skórka. Teal`c powrócił do bazy. To była dobra wiadomość. Ale pośpiech z jakim lekarka opuściła pomieszczenie, jej dziwne spojrzenie już nie wróżyły niczego dobrego. Dłuższą chwilę na korytarzu panowała cisza potem rozległ się tupot kilku par nóg wymieszany z gwarem głosów. Nie wytrzymał. Podszedł do drzwi i uchylił je lekko. Zanim cały pochód zniknął za załomem korytarza, zdążył dojrzeć leżącą na noszach nieruchomą postać.
- Cholera, Teal`c!
Nie zastanawiając się, co robi, pobiegł korytarzem za oddalającym się konduktem. Pobiegł to może za dużo powiedziane. Bardziej przypominało to pospieszne kuśtykanie, ale bardzo się starał. Zatrzymał się przed zamkniętymi drzwiami i tu zabrakło mu odwagi. Bał się tego, co zastanie po ich drugiej stronie. Czy Teal`c żyje? Znów przypomniał sobie niepokojące zachowanie Fraiser i aż go zmroziło. Stał tam po prostu z wyciągniętą ręką i dyszał ciężko jakby przebiegł maraton, a nie zaledwie jeden korytarz.
- Pułkowniku? - Pełen dezaprobaty głos generała Hammonda natychmiast go otrzeźwił. - Może mi pan wyjaśnić, co pan tu robi?
Zamarł. Odwrócił się niechętnie w stronę swojego przełożonego. Odruchowo wyprężył się i chciał stuknąć obcasami, lecz miękkie pantofle, które miał na nogach zupełnie zepsuły efekt. Generał zlustrował go dokładnie od góry do dołu. Jego brwi powędrowały do samej góry. O`Neill też na siebie spojrzał i dopiero teraz uświadomił sobie, że wybiegł na korytarz w samych spodniach od szpitalnej piżamy.
- Sir, ja… - Zaczął i urwał zmieszany. - Przepraszam. Chciałem sprawdzić co z Teal`ciem.
- Rozumiem, ale w takim stroju…
- Tak, rzeczywiście. Nie powinienem…
- Zgadzam się. Nie powinien pan. - Dołączył nagle energiczny kobiecy głos. - Właśnie pana szukam. Muszę opatrzyć pańskie plecy.
Tuż obok generała pojawiła się pielęgniarka. Patrzyła na pułkownika z wyraźnym wyrzutem. No tak, miał na nią zaczekać w gabinecie zabiegowym. Zrozumiał, że nie ma wyjścia. Nie mógł tu zostać, a już na pewno nie mógł teraz zajrzeć na salę. Słyszał dobiegające zza drzwi głosy Fraiser oraz Carter. Lekarka jak zawsze była opanowana. Głos Sam lekko drżał. Co tam się dzieje do cholery? Przestąpił nerwowo z nogi na nogę. Hammond patrzył na niego ze zrozumieniem.
- Proszę pozwolić doktor Fraiser pracować. - Powiedział łagodnie. - W tej chwili w niczym pan nie pomoże. Wie pan o tym doskonale.
- Tak jest, sir. - Zgodził się potulnie.
- Poza tym, jeśli się nie mylę, powinien pan być gdzie indziej.
- Tak jest. - Powtórzył, zerkając kątem oka na pielęgniarkę
- Pułkowniku, zapraszam. - Kobieta wskazała dłonią kierunek.
-To ja już… tego… chyba sobie pójdę.
Wyminął dowódcę i ruszył powoli korytarzem. Generał patrzył za nim, mimowolnie zaciskając pięści. O`Neill szedł przygarbiony, a jego plecy prezentowały się teraz w pełnej krasie. W zimnym blasku oświetlających korytarz jarzeniówek wyglądały wyjątkowo źle. Sztywny chód pułkownika wskazywał na to, że rany wciąż sprawiały mu ból. Generał otworzył usta, by coś jeszcze powiedzieć, ale zawahał się. Nie winił go. Przeciwnie – doskonale go rozumiał. Przecież sam przyszedł tu, choć wiedział, że jest za wcześnie na konkretne informacje. Jack na pewno martwił się o przyjaciela, ale sam wciąż jeszcze potrzebował odpoczynku. Rany Teal`ca były poważne. Zanim zostanie dokładnie zdiagnozowany i zanim lekarze zrobią wszystko, co konieczne może minąć nawet kilka godzin. Pułkownik nie powinien stać pod drzwiami sali operacyjnej aż tak długo, a znając go Hammond był pewien, że tak właśnie by postąpił.
O`Neill rzeczywiście miał taki zamiar, lecz personel medyczny całkowicie go udaremnił. Po założeniu opatrunku pułkownik został odeskortowany do swojego pokoju i unieruchomiony pod kroplówką. Co prawda mógłby wziąć stojak na mały spacer, lecz w końcu pozostał na miejscu udobruchany obietnicą, że zostanie powiadomiony gdy tylko operacja dobiegnie końca. Lekarze mozolili się z zatrzymaniem krwawienia. Rana na udzie była bardzo poważna. Czekał więc cierpliwie. Minuty mijały jedna za drugą. Minęła godzina, a potem druga. Kroplówka dawno już zeszła. Nie mógł leżeć bezczynnie w łóżku. Siedział z twarzą ukrytą w dłoniach, spacerował od ściany do ściany. W końcu stwierdził, że nie chce już dłużej trwać w niepewności. Naciągnął na ramiona szlafrok i wyszedł na korytarz gotowy zmierzyć się z każdym, kto chciałby go zatrzymać. Jego obawy okazały się bezpodstawne. Bez żadnych problemów pokonał korytarze, by wreszcie natknąć się na Carter. Siedziała na składanym krzesełku. Łokcie oparła na kolanach. Jej dłonie zwisały luźno. Wpatrywała się podłogę. Słysząc kroki uniosła wzrok.
- Sir? - Zerwała się z krzesła.
- Co z nim? - Spytał krótko.
- Miał pan być w swoim pokoju. - Odparła wymijająco.
- Carter, zlituj się. - Pułkownik podszedł do niej i chwycił ją za ramiona. - Przeżyje?
- Tak sądzę. Już po operacji. Czekam na doktor Fraiser. Miałam iść do pana, kiedy tylko dowiem się czegoś więcej.
- Nie mogłem znieść tego czekania. - Mruknął. - Co się właściwie stało? Jak się tu dostał?
Drzwi otworzyły się niespodziewanie i stanęła w nich Janet Fraiser. Zamiast munduru miała na sobie niebieski uniform składający się z luźnych spodni i workowatej bluzy. Obrzuciła oboje czujnym spojrzeniem. Pułkownik puścił ramiona Sam wyraźnie zmieszany. W tym samym momencie zza pleców lekarki wyłonił się nagle generał Hammond. Obserwował cały zabieg, siedząc na przeszklonej galerii z boku sali operacyjnej.
- No oczywiście! Powinienem był się spodziewać, że jednak mnie nie posłuchacie. - Rozpoczął gderliwie na widok dwójki swych podkomendnych. Na pułkowniku zatrzymał wzrok nieco dłużej. - Przynajmniej tym razem jest pan ubrany. - Stwierdził.
- Jak on się czuje? - Spytał O`Neill bez ogródek.
- Możemy go zobaczyć? - Zawtórowała Sam.
- To nie jest dobry pomysł. - Fraiser potrząsnęła głową. - Właśnie został przewieziony na salę pooperacyjną. Przez dłuższy czas będzie nieprzytomny. Potrzebuje teraz dużo odpoczynku.
- Bardzo z nim źle? - Hammond zdawał sobie sprawę z powagi sytuacji.
- No cóż… - Janet spoglądała na całą trójkę. - Nie będę ukrywać, że jego stan jest poważny. Stracił dużo krwi. I choć krwawienie udało się zatamować, a obrażenia wewnętrzne okazały się niezbyt groźne, jego życie wciąż jest zagrożone. Problem stanowi jego symbiont.
- Jaki problem?
- Podejrzewam, że larwa może znajdować się w stanie przypominającym szok. Odniosła obrażenia w trakcie wypadku, a wcześniej już była osłabiona w wyniku tortur Kara Kesh. Goa`uld był w stanie utrzymać Teal`ca przy życiu, lecz nie miał już dość siły, by rozpocząć leczenie jego obrażeń. To dlatego rany nie zasklepiły się same. Podaliśmy mu krew i antybiotyki. Nawadniamy go. Stworzyliśmy warunki, aby symbiont mógł się sam zregenerować nie tracąc energii na swojego nosiciela. Pozostaje tylko czekać i mieć nadzieję. Myślę, że wszystko rozstrzygnie się w ciągu najbliższych godzin.
- Jaki wypadek? - O`Neill przeniósł wzrok z Carter na Hammonda. - Sir, mógłbym poznać szczegóły?
Generał długo wpatrywał się w niego z namysłem.
- Jeśli doktor Fraiser wyrazi zgodę, może pan wziąć udział w odprawie. Mamy do omówienia kilka kwestii. Przyda się pańska opinia. - Rzekł wreszcie. - Oczywiście jeśli czuje się pan na siłach.
- Tak jest, sir. Dziękuję. - Patrzył na lekarkę niemal błagalnie. - Pani doktor?
- Dobrze. - Janet uznała, że i tak nie ma innego wyjścia. - Tylko proszę się nie forsować.
- Nie ma obawy. Carter będzie nade mną czuwać. - Uśmiechnął się niemal szelmowsko. - A teraz przepraszam. Chciałbym pozbyć się wreszcie tego szlafroka.
C.D.N.
Ten, który walczy z potworami, powinien zadbać, by sam nie stał się potworem.
Gdy długo spoglądamy w otchłań, otchłań spogląda również na nas.
F. Nietzsche
Napisano 19.01.2015 - |20:32|
tyle nowych treści do przeczytania, tu rozdział, tam nowy fick, a tam dalej jeszcze inny... a ja w trakcie sesji...i zamiast się uczyć siedzę i czytam, pracując jednocześnie nad moim angielskim fickiem z universum Battlestara
świetny kawałek, mam nadzieje że T z tego wyjdzie!
pozdrawiam
Napisano 10.06.2015 - |22:55|
Skończyłam! Skończyłam!
Lepiej późno niż wale. Teraz już tylko wklejam.
- Odnaleźliśmy ciało Sevica.
Barran wypowiedział te słowa spokojnym, zmęczonym głosem. Odpowiedziała mu pełna napięcia cisza. Nikt nie kwapił się, by zadać mu pytanie. Zebrali się w sali odpraw. Generał Hammond zajął swoje zwykłe miejsce u szczytu długiego stołu. Po jego lewej ręce zasiadali major Carter, Daniel Jackson oraz pułkownik Reynolds, po prawej zaś pułkownik O`Neill oraz Barran. Przez ostatni tydzień on i jego ludzie przeczesali wiele planet w poszukiwaniu tej, na której rozbił się myśliwiec Sevica i Teal`ca. Mężczyzna pół godziny temu przybył przez gwiezdne wrota, przynosząc wieści, na które wszyscy czekali. Wyglądał na zmęczonego. Wciąż trzymał się prosto, lecz lekkie pochylenie ramion i podkrążone oczy sugerowały, że miniony tydzień spędził naprawdę pracowicie.
-Teal`c nie znał adresu planety, lecz podany przez niego opis pasował do kilku znanych nam miejsc. - Kontynuował mężczyzna. - Sprawdziliśmy je wszystkie.
- Co to za planeta? - Spytał Hammond.
- Odległa. Sama w sobie nie ma wielkiego znaczenia strategicznego. Za to daje nam pewne sugestie. Olokun ucieka. Opuścił swoje dominium i wciąż się oddala.
-To dobrze. Wcale za nim nie tęsknimy. - Mruknął O`Neill.
- Ciało uwięzione było pod wrakiem myśliwca. - Mówił dalej Barran, jakby w ogóle nie usłyszał uwagi pułkownika. - Zabraliśmy je i przetransportowaliśmy na planetę, z której pochodził. Został pochowany zgodnie z obyczajem.
- Ciało pozostało w miejscu wypadku. - Wtrąciła Carter. - Olokun nie szukał go? Nie chciał ożywić w sarkofagu, przesłuchać? Nie chciał odzyskać więźnia?
- Nie. Znaleźliśmy też rozbite myśliwce, które wyruszyły w pościg. Wszystko wskazuje na to, że tylko one. Olokun nie chciał ryzykować dalszych poszukiwań. Poświęcił swoich ludzi. Poświęcił zakładnika, z którym wiązał duże nadzieje.
- Po prostu uciekł? - O`Neill pokręcił głową z dezaprobatą. - Ten [beeep] nie ma nie tylko honoru, ale także jaj.
- Pułkowniku! - Upomniał go Hammond. - Proszę liczyć się ze słowami.
- Przepraszam, sir. - Odrzekł szybko, choć jego mina mówiła, że wcale nie jest mu przykro.
- To prawda. - Poparł go Barran. - Olokun zaszył się gdzieś na krańcach galaktyki. Podejrzewamy, że ukrywa się przed którymś ze swoich wrogów. Miał ich kilku, a po rebelii stracił przewagę w postaci niewolników i nosicieli. Myślę, że chciał uniknąć konfrontacji.
- Wiadomo coś o aktualnym miejscu jego pobytu? - Ciągnął generał.
- Nie potrafimy go wytropić. Przynajmniej na razie. Jest bardzo ostrożny i nie pozostawia po sobie śladów.
- Wróci?
- Nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie. To możliwe. Kiedy już wyliże swoje rany.
- Ra nie powrócił na Ziemię, kiedy opuścił ją z powodu buntu.
- Przytomnie stwierdził Daniel.
- Nie. Ale my zakopaliśmy swoje wrota. - Dołączyła do dyskusji Carter.
- Olokun nie stracił jednej planety. On stracił wszystkie. Jeśli będzie dostatecznie arogancki, może spróbować przejąć je z powrotem. Uważam, że nie nastąpi to wkrótce, lecz mimo to należy zachować czujność. Dotyczy to nas wszystkich. Tau`ri również. Walką u naszego boku zyskaliście sobie nowego wroga.
- Decydując się na udzielenia wam wsparcia militarnego liczyliśmy się z takim ryzykiem. - Rzekł Hammond. - To nie pierwszy wróg, przed którym musimy mieć się na baczności. Proszę też pamiętać, że oprócz wroga, znaleźliśmy również sojuszników.
- Pamiętam. - Zgodził się Barran. - Tylko zjednoczeni byliśmy w stanie stawić mu czoła.
- A co z człowiekiem, o którym wspominał Teal`c? Tym, który pozostał na statku. Współpracowniku Sevica?
- Nic mi o nim nie wiadomo. - Mężczyzna potrząsnął głową. - Nie wiedziałem nawet, że ktoś taki istnieje.
-Według Teal`ca to bardziej uczeń niż współpracownik. - Stwierdził O`Neill. - No wiecie, dwóch zawsze ich jest. Mistrz i jego uczeń. Coś jak mistrz Bra`tac i Teal`c. Też nikt inny nie wiedział o ich powiązaniach. Przynajmniej do czasu.
- Dlaczego pozostał z Olokunem? - Odezwał się po raz pierwszy Reynolds.
- Może osłaniał ich ucieczkę? - Odparował Jack. - Może poświęcił się, bo zakładał, że samotny myśliwiec ma większe szanse niepostrzeżenie dolecieć na miejsce? A może uznał, że pozostanie u boku Goa`ulda, by wciąż go obserwować? Szukać sposobności do dalszej walki? Nie wiem. Podejrzewam, że nie wie nikt poza nim samym. Tak jak powiedział Sevic przed śmiercią: to była jego decyzja i musimy ją uszanować.
- Ależ szanuję ją. Obawiam się tylko, że to mógł być jakiś podstęp. Jeśli on wcale nie był lojalny wobec Sevica? Jeśli zawiadomił Olokuna o ucieczce więźnia? Jeśli to właśnie za jego sprawa wysłano pościg?
- Do czego właściwie zmierzasz?
- Być może Sevic wtajemniczył go we wszystko, a on potem wszystkie informacje przekazał wrogowi?
- Nie. - Głos Barrana zabrzmiał niezwykle stanowczo. - Nie znaliście Sevica. On nie popełniłby takiego błędu. Nie powierzyłby tajemnic komuś, komu bezgranicznie nie ufał. Jeśli pozostawił kogoś w szeregach Olokuna, to jest to z całą pewnością ktoś podobny do niego.
- Jeśli Olokun nigdy nie wróci, jego poświęcenie pójdzie na marne. - Stwierdził Reynols.
- Poświęcenie nigdy nie jest daremne. Daje siłę wątpiącym i nadzieję niecierpliwym. Jest zapowiedzią zbliżającej się walki, zaraniem odległego zwycięstwa.
- Innymi słowy będzie miał oko na Olokuna i w razie potrzeby zorganizuje drugi ruch oporu, żeby powtórnie skopać mu tyłek? - Podsunął uczynnie O`Neill.
- No cóż, w zasadzie można to i tak ująć. - Zgodził się Barran z błyskiem w oku. - Goa`uld rzadko zmienia swe przyzwyczajenia. Nie ważne, czy powróci do swojego starego dominium, czy spróbuje odbudować je na nowym terytorium. Będzie okrutny i bezwzględny. Będzie prześladował ludzi, porywał, mordował. Sevic pokazał, że takie postępowanie niesie ze sobą pewne konsekwencje. Że nie trzeba godzić się na terror. Że można mu się przeciwstawić. Albo umrzeć próbując. Jeśli ten następca okaże się choć odrobinę podobny do swego mistrza, powinien zrozumieć pozostawioną mu lekcję. Ale musi być ostrożny. Niezwykle ostrożny. Olokun będzie odtąd bacznie przyglądał się zarówno swym wrogom jak i podwładnym. Jestem przekonany, że on również wyciągnie odpowiednie wnioski.
- Dobrze, że sprowadziliście go z powrotem. - Powiedział cicho Daniel. - Zasłużył na to.
- Byliśmy mu to winni. - Barran uśmiechnął się smutno. - To niewiele w porównaniu ze wszystkim, czego dokonał.
Wszyscy umilkli jakby podświadomie pragnęli oddać zmarłemu cześć. Po długiej chwili ciszę przerwał generał Hammond.
- Jak wygląda sytuacja na pozostałych planetach?
- Stabilizuje się. Minie trochę czasu zanim wszyscy nauczymy się żyć od nowa, ale to się stanie. Dzięki waszemu wsparciu i waszej technologii udało się schwytać wielu podwładnych Olokuna. Lojalnych mu Jaffa, a także tych, którzy służyli mu, zdradzając własnych ludzi. Zostaną osądzeni. Nie zwróci to naszych zmarłych, ale być może pocieszy tych, którzy za ich sprawą stracili swych bliskich.
- Niestety nie wszystkich zbiegów udało nam się wytropić. - Odezwała się cicho Carter.
- Wiem. - Barran spojrzał prosto na pobladłą twarz kobiety. - Jestem pewien, że zrobiliście co w waszej mocy. Nie zawsze udaje się zrealizować wszystkie cele. Dziękuję, że próbowaliście. - Popatrzył znów na generała. - Chciałbym także dowiedzieć się, co wydarzyło się na waszej planecie podczas mojej nieobecności?
- Teal`c żyje. - Hammond w lot zrozumiał aluzję. - Jest z nim coraz lepiej.
- Miło to słyszeć. Kiedy przybyłem, żeby z nim porozmawiać, wasza uzdrowicielka nie miała pewności, czy zdoła mu pomóc.
- Rzeczywiście jego stan był bardzo ciężki. W końcu jednak zastosowane leczenie przyniosło oczekiwany skutek. Niemałą rolę w tym procesie odegrał Rufus. Udostępnił nam kilka receptur. Jego stosowana na rany maść okazała się niezwykle skuteczna. Zwłaszcza w połączeniu ze standardową antybiotykoterapią. - Generał uznał, że nieco się zagalopował. Barran nie oczekiwał aż tak szczegółowych informacji. I chyba nie wszystko zrozumiał. - Na szczęście stan jego symbionta poprawił się. W zasadzie mógłby całkowicie przejąć proces leczenia, Janet Fraiser woli jednak nie ryzykować. Teal`c pozostaje wciąż pod obserwacją. Rufus mu towarzyszy, choć i on wraca już do zdrowia.
- To dobre wiadomości. Czy mógłbym się z nimi zobaczyć?
- Oczywiście.
- Jeśli można…
- Oczywiście. - Powtórzył Hammond. - Myślę, że ze szczegółowym raportem możemy jeszcze zaczekać. Pułkowniku… - Zwrócił się do O`Neilla. - Zechciałby pan towarzyszyć naszemu gościowi?
- Tak jest, sir. Z przyjemnością. Chłopaki się ucieszą.
- No myślę. - Mruknął Hammond. Wszyscy spojrzeli na niego w oczekiwaniu na dalszy ciąg wypowiedzi, lecz on wzruszył tylko ramionami. Najważniejsze informacje już uzyskał. W sytuacji, gdy Ziemi nie groził nagły atak żądnego zemsty Goa`ulda, mógł sobie pozwolić na niewielką zwłokę. Wstał, oparł dłonie na blacie biurka i spojrzał na swych podwładnych.
- Rozejść się.
Patrzył jak wszyscy wstają ze swoich miejsc i opuszczają salę odpraw. Pierwszy wyszedł pułkownik Reynolds, za nim Daniel Jackson i Cater. O`Neill zaczekał przy drzwiach na Barrana. Ten zawahał się. Dłuższą chwilę patrzył generałowi w oczy.
W końcu skinął głową, odwrócił się i razem z pułkownikiem zniknęli w korytarzu. Hammond podszedł do szyby oddzielającej pomieszczenie od sali wrót. Splótł ręce
za plecami i zapatrzył się w wielki metalowy okrąg przenoszący jego ludzi w niezbadane rejony galaktyki. Nigdy nie miał pewności, czy wszyscy powrócą do
domu. Takie było jego zadanie. Dźwigać na swych barkach odpowiedzialność za żywych i za poległych. Żeby miliony nieświadomych zagrożenia ludzi mogły spać
spokojnie. Brzmiało to jak frazes, a jednak było prawdą. Dźwigał więc tę prawdę i był wdzięczny, że tym razem los okazał się łaskawy.
C.D.N.
Użytkownik cooky edytował ten post 10.06.2015 - |22:56|
Ten, który walczy z potworami, powinien zadbać, by sam nie stał się potworem.
Gdy długo spoglądamy w otchłań, otchłań spogląda również na nas.
F. Nietzsche
Napisano 13.06.2015 - |20:04|
- A niech to szlag! - Jack O`Neill z niedowierzaniem wpatrywał się w znajdującą się tuż przed nim szachownicę. - Nie wierzę, że znowu to zrobiłeś. Nie wierzę.
Rufus wyszczerzył w uśmiechu zęby i przepraszająco wzruszył ramionami. Wygrał. Po raz kolejny. Rzeczywiście okazał się dobrym strategiem i niezwykle pojętnym uczniem. Błyskawicznie zrozumiał zasady gry w szachy i od tego czasu wciąż czynił postępy.
- Poprzednim razem mówiłeś to samo, O`Neill - Stwierdził ze stoickim spokojem siedzący na swoim łóżku Teal`c.
- Widziałeś? - Sapnął pułkownik. - Wyhodowałem żmiję na własnej piersi.
- Widziałem raz żmiję w telewizji, ale nie wiedziałem, że można ją wszczepić w ciało. To coś w rodzaju larwy Goa`ulda? - Teal`c zmarszczył brwi wyraźnie zdumiony.
- Przecież nie dosłownie. - Żachnął się pułkownik. - Mówię tylko, że skurczybyk ogrywa mnie, kiedy tylko przyjdzie mu na to ochota.
- Niewątpliwie. - Przyznał Jaffa z rozbrajającą szczerością. - Miał dobrego nauczyciela.
- Pochlebca się znalazł. - Burknął w odpowiedzi pułkownik. Spojrzał z namysłem na Rufusa. - To co, rewanż? Należy mi się.
Rufus uśmiechnął się jeszcze szerzej, ale pokręcił przecząco głową. Spojrzał znacząco na drzwi. Z korytarza dobiegł ich szybki stukot obcasów. O`Neill westchnął. Janet Fraiser opuściła swój gabinet i właśnie wyruszyła na wieczorny obchód. Obchód to może zbyt wiele powiedziane. Liczba jej pacjentów zmalała obecnie do dwóch i obaj znajdowali się w tej samej Sali. Rufus przygotowywał się właśnie do opuszczenia SGC. Właściwie był to jego ostatni wieczór na Ziemi. Następnego dnia miał powrócić na planetę P8X 375, zwaną wciąż planetą Olokuna. Jego rany goiły się dobrze. Był jeszcze osłabiony i odrobinę obolały, lecz nic już nie zagrażało jego życiu. Właściwie mógł już opuścić ambulatorium. Został jednak z własnej woli. Nie znał tego świata i czuł się w nim obco. Nawet gdyby przeniósł się do kwatery gościnnej, wciąż byłby uwięziony w plątaninie podziemnych korytarzy.
W królestwie Janet Fraiser był najbardziej swobodny, zapewne dlatego, że sam jako uzdrowiciel zajmował się ratowaniem życia. Pomimo tego, że Rufus był niemową, porozumiewali się znakomicie. Chłopak żywo interesował się licznym sprzętem medycznym i technologią wykorzystywaną przez Tau`ri do leczenia i diagnostyki. Lekarka długo tłumaczyła mu zastosowanie poszczególnych urządzeń. Był naprawdę pod wrażeniem. Zaangażował się też w proces leczenia i rehabilitacji Teal`ca. Jaffa Powoli lecz systematycznie odzyskiwał dawną siłę i sprawność. Coraz więcej czasu spędzał na ćwiczeniach oraz Kelno`reem. Rufus często towarzyszył mu w jego zmaganiach. W przeciwieństwie do kolegów z drużyny nie miał on żadnych obowiązków, za to wolnego czasu aż nadto. O`Neill śmiał się, że nikt nie dogaduje się tak dobrze jak oni. I rzeczywiście, milczący młodzieniec i małomówny Jaffa rozumieli się bez słów. Pułkownik także często odwiedzał ambulatorium. Przynosił ze sobą nowe wiadomości i szachy. On i Rufus siadali wtedy przy stoliku w pokoju Teal`ca i rozgrywali partyjkę lub dwie, a Teal`c leżąc na swoim łóżku obserwował ich i wtrącał od czasu do czasu zaskakująco trafne opinie. I wszystko wskazywało na to, że rozegrana właśnie partia będzie ostatnią. Przynajmniej w tym miejscu.
Kroki przybliżyły się i wkrótce w drzwiach stanęła Janet Fraiser.
- Dobry wieczór panowie. - Przywitała ich od progu. Uśmiechnęła się do O`Neilla. - Pułkowniku, jak miło znów pana widzieć. Mam nadzieję, że nie przemęcza pan pacjentów?
- Gdzież bym śmiał, pani doktor. - O`Neil posłał jej niewinne spojrzenie. - Ja tylko dbam o ich kondycję umysłową. Uważam, że to bardzo ważny element rekonwalescencji.
- Doceniam pańskie wysiłki. Naprawdę. Ale każda terapia ma swój czas. Ta również. - Zawiesiła znacząco głos.
- Znaczy, że powinienem już sobie pójść? - Udał zdziwionego.
- Z ust mi pan to wyjął. - Uśmiechnęła się trochę ironicznie.
- Panowie, koniec zabawy na dzisiaj. - Skinął z udawana powagą najpierw w stronę Teal`ca, a potem Rufusa. Zebrał figury, zatrzasnął pudełko i wstał. - Mówię ci stary… - Zerknął na Rufusa. - Będziesz jeszcze tęsknił za tym rozstawianiem po kątach.
- Pułkowniku! - Oburzenie w głosie Janet było niemal autentyczne.
- Mówię szczerze. Mnie czasem tego brakuje. - Dodał z miną niewiniątka.
- Akurat. - Prychnęła lekarka. - Pierwsze słyszę.
- Ależ tak właśnie jest…. Choć może nie zawsze na to wygląda. - Dokończył trochę koślawo.
- Przypomnę panu o tym przy następnych badaniach okresowych.
- Tego się niestety obawiam. - Rzucił jej przepraszający uśmiech i wyszedł.
Ruszył korytarzem, przeciągając się. Kark miał zesztywniały, a oczy zmęczone od wpatrywania się w planszę. No, może nie tylko od tego. W końcu był dziś na nogach od wczesnych godzin porannych. I były to godziny wypełnione intensywną pracą. Niestety umysłową. Zaległe raporty, jak zwykle zresztą, nie chciały napisać się same. Może nawet pozwoliłby im kwitnąc na swoim biurku, jednak Hammond był bezwzględny. W krótkich i ostrych słowach dał wyraz swemu niezadowoleniu i stwierdził, że oczekuje raportów niezwłocznie. Takich krótkich i ostrych słów nie można puścić mimo uszu. Pułkownik przezwyciężył więc swoją awersję do wszelkiej papierologii i potulnie siedział przy klawiaturze niemal cały dzień. Generał był teraz zadowolony, a O`Neill znużony. W chwilach takich jak ta był pełen podziwu dla Daniela, który godzinami potrafił ślęczeć nad swoimi tłumaczeniami i w ogóle nie wykazywał oznak zmęczenia. Albo Carter. Wyliczała, projektowała, konstruowała swoje zabawki i w zasadzie mogła spędzać nad nimi całe dnie. A właśnie, Carter… Zatrzymał się i zamyślił. Widział ją dzisiaj, jak szła korytarzem. W roztargnieniu nie pomyślał o tym wcześniej. Przecież powinna być dziś w domu i odpoczywać. Jej ostatnie badania krwi znów wykazały lekką anemię. A ona mimo to przyszła do bazy i zapewne pracowała. Postanowił sprawdzić jej laboratorium. Wsiadł do windy, wcisnął guzik i czekał. Winda z lekkim szumem zawiozła go na 19 piętro. Przeczucie rzeczywiście go nie myliło. W szparze pomiędzy zamkniętymi drzwiami do laboratorium Carter a podłogą dojrzał wąska smugę światła.
Zapukał cicho, lecz nie uzyskał odpowiedzi. Ostrożnie otworzył drzwi i zajrzał do środka. Carter spała pomiędzy porozrzucanymi dokumentami. Oparta wygodnie o biurko, twarz wtuliła w przedramię. To było dziwne. W pracowni robiła zazwyczaj inne rzeczy. No i musiało jej być niewygodnie. A jednak spała snem sprawiedliwego i nawet pojawienie się pułkownika nie wyrwało jej z tego stanu. O`Neill zawahał się. być może powinien ją obudzić, ale wyglądała tak… Nie potrafił tego określić. Miała w sobie jakąś dziecięcą beztroskę. Jej poza była tak swobodna, niewymuszona. Niezwykle rzadko mógł ja oglądać właśnie taką. W pełni naturalną. Skrzyżował ramiona na piersi, oparł się o framugę drzwi i po prostu patrzył. Chłonął całą jej postać. Jasne, lekko rozczochrane włosy, linię pleców, podwinięte pod krzesło nogi w ciężkich, wojskowych butach.
Westchnęła cicho. Jej ramiona drgnęły. Pułkownik otrząsnął się z zamyślenia. Jego podwładna właśnie zaczynała się budzić. Postanowił wycofać się niepostrzeżenie. Niezwykle powoli sięgnął do klamki, by zamknąć za sobą drzwi, lecz zamarł w pół gestu. Carter jęknęła. Jej ramiona spięły się nagle, a spoczywająca na przedramionach głowa zaczęła wykonywać dziwny taniec. Przez chwilę dojrzał czoło naznaczone głęboką pionową zmarszczką. Mamrotała coś niezrozumiale, oddychając coraz szybciej. Natychmiast domyślił się, że znów przyśnił się jej ten koszmar, o którym nie chciała z nikim rozmawiać. W trzech krokach znalazł się obok niej. Pochylił się i w tym momencie otworzyła oczy. Gwałtownie wciągnęła powietrze, jednocześnie zrywając się na nogi. Potknęła się o krzesło i pewnie by się przewróciła, gdyby nie zdążył chwycić jej za ramiona. Szarpnęła się dziko, a w wyrazie jej twarzy dostrzegł prawdziwe przerażenie. Pułkownika zmroziło. Od pewnego czasu kiełkowało w nim bardzo nieprzyjemne przeczucie. Im dłużej obserwował swą podwładną, tym bardziej przybierało na sile. Nie mógł zapytać wprost. I prawdę mówiąc nie chciał. A może po prostu bał się odpowiedzi? W tym momencie, patrząc w oczy kobiety, jego przeczucie zmieniło się w pewność.
- Carter! - Wrzasnął, przytrzymując ją mocniej.
Przez sekundę wpatrywała się w niego, jakby widziała go po raz pierwszy. Potem zamrugała szybko powiekami, a kiedy spojrzała na niego ponownie, jej wzrok był już trzeźwy.
- Sir? - Wyjąkała zaskoczona.
- No raczej. - Mruknął, uwalniając ją z uścisku.
Wymacała ręką krzesło i usiadła na nim jakby uszło z niej całe powietrze. Rozejrzała się po pomieszczeniu. Zatrzymała wzrok na rozrzuconych na biurku dokumentach, wreszcie znowu spojrzała na dowódcę.
- Przepraszam. - Bąknęła.
- To ja przepraszam. Chyba panią wystraszyłem. Nie powinienem… Po prostu tędy przechodziłem.
- Zasnęłam. - Zaczęła nieco zażenowana. - Sprawdzałam dokumenty i po prostu zasnęłam. Nigdy wcześniej mi się to nie zdarzyło
- Nie musisz się tłumaczyć. - Machnął lekceważąco ręką. - Też mam nieraz na to ochotę. Szczególnie przy czytaniu raportów Daniela. Hej, tylko mu tego nie mów. Mógłby poczuć się urażony.
- Oczywiście. - Ukryła twarz w dłoniach. - Uch, chyba powinnam napić się kawy.
- Moim zdaniem to nie kawy teraz potrzebujesz. Co właściwie robisz? - Zainteresował się. - Przecież masz wolne.
- Nic Takiego. Po prostu to przeglądam.
Sięgnęła na biurko, by zebrać porozrzucane dokumenty i zdjęcia. Pułkownik był jednak szybszy i zdążył złapać jedno z nich. Przedstawiało wykonane przez drona zdjęcie pustynno – skalistego terenu. Żółte i brunatne plamy mieszały się ze sobą, przenikały. Cień rzucany przez skały tworzył na piasku fantastyczne kształty. Zdjęcie mogło być wykonane gdziekolwiek, ale O`Neill wiedział, że pochodzi z konkretnego miejsca. Z planety Olokuna. On sam oglądał je już wielokrotnie w poszukiwaniu najmniejszych nawet śladów zarządcy lub innych zbiegów. Zastanawiali się wówczas, czy pomiędzy skałami mogą znajdować się ukryte jaskinie. Wiele na to wskazywało, jednak po sprawdzeniu tego miejsca okazało się, że ulegli złudzeniu . Nie znaleźli żadnych możliwych kryjówek, a cienie pozostały jedynie cieniami. Zapisy video również nie dostarczyły im wyczekiwanej odpowiedzi. Zbiegli więźniowie jakby zapadli się pod ziemię. Po trzech tygodniach dali w końcu za wygraną. Spakowali sprzęt i powrócili do bazy. Carter źle zniosła porażkę. Była wyraźnie rozgoryczona. Najwyraźniej za punkt honoru przyjęła sobie schwytanie zbiegów, a tymczasem wracała z pustymi rękami. I jak widać nie odpuściła jeszcze do końca. Wciąż miała nadzieję na jakiś przełom, który jednak wciąż nie następował.
Podał jej zdjęcie, które ułożyła na równy stosik na blacie biurka.
- Spodziewasz się znaleźć na nich coś, czego nie dostrzegliśmy poprzednio? - Spytał spokojnie.
- Nie wiem. - Wzruszyła ramionami. - Cały czas mam wrażenie, że coś przeoczyliśmy.
- Oglądaliśmy je setki razy. Wszyscy. A ty byłaś tam na miejscu. Razem z miejscowymi sprawdziliście każdy metr kwadratowy tego za[beeep]a. Co znaleźliście?
- Nic. - Odpowiedziała zgodnie z prawdą.
- Dokładnie. Nie możesz znaleźć czegoś, czego nie ma.
- Zbiedzy gdzieś muszą być.
- I są. Gdzieś, ale nie tutaj. - Dźgnął palcem plik kartek. - Przecież musisz zdawać sobie z tego sprawę. Chyba… Chyba, że tu nie chodzi wyłącznie o zbiegów.
- Nie rozumiem.
- Przeglądanie zdjęć to tylko czynność zastępcza, prawda?
- Słucham? - Zesztywniała lekko.
- No, przecież mam oczy. Wyraźnie uciekasz w pracę. Nie zaprzeczaj. Znam cię nie od dzisiaj.
- Nie wiem, o czym pan mówi.
O`Neill przyglądał jej się dłuższą chwilę. Dzielnie wytrzymała jego spojrzenie.
- Wiem, że nie chcesz z nikim rozmawiać. Chcesz poradzić sobie sama i ja to szanuję. Widzę jednak, że jesteś coraz bardziej zmęczona, a to już mnie niepokoi. I nie wydaje mi się, że chodzi o niepowodzenie misji. To sprawa zbyt oczywista. - Urwał i znów patrzył na nią z poważnym wyrazem twarzy. - Czy twój raport z misji jest kompletny?
- Oczywiście, że tak.
- Nie oceniam cię. Moje raporty też czasem bywały niezbyt precyzyjne. - Jego oczy przewiercały ją niemal na wylot. - Przepraszam, ale jako twój bezpośredni przełożony muszę o to spytać. Czy w więzieniu wydarzyło się coś, czego nie ujęłaś w raporcie?
- Co ma pan na myśli?
- Twoje koszmary. Widziałem wyraz twoich oczu tuż po przebudzeniu. Nie podobał mi się.
- Słucham? - powtórzyła.
- Coś się wydarzyło. Coś, co wciąż do ciebie powraca.
- Owszem. Wydarzyło się dużo rzeczy. Wszystkie szczegółowo opisałam. - Oblała ją fala gorąca. Jaki ten człowiek był irytujący. Drążył i drążył, choć ona nie miała ochoty na zwierzenia. Spuściła wzrok.
- Nie jestem twoim wrogiem. - Rzekł cicho.
- Wiem. Po prostu nie jestem gotowa, by o tym rozmawiać. - Znów na niego spojrzała. - Tym bardziej, że sama tego nie rozumiem.
- Może jednak powinnaś się z kimś tym podzielić. Nie mówię, że to mam być ja. Pogadaj z Danielem albo z Janet. Może z nią będzie ci łatwiej.
- Dlaczego?
- Bo jest lekarzem. I kobietą.
- Co pan właściwie sugeruje?
- Uch… - Teraz O`Neill oblał się potem. - Nie ułatwiasz mi zadania.
- Sam pan zaczął.
- W porządku. Podejrzewam, ale tylko podejrzewam, że Kaleb cię skrzywdził.
- Rzeczywiście. Więził mnie, głodził, zastraszał. Kilkakrotnie mnie pobił.
- To było w raporcie.
- Ma pan rację. Było. Ale nie o to chciałby pan zapytać, prawda?
Wciągnęła powietrze w płuca i zatrzymała je na chwilę. Musiała podjąć decyzję. Już od dawna wyczuwała na sobie czujny wzrok swego przełożonego. Patrzył na nią ukradkiem, myśląc, że ona nie zdaje sobie z tego sprawy. Mylił się. Dostrzegała pełne troski spojrzenia i naprawdę doceniała, że nie starał się na siłę włazić w jej życie. A że w końcu zrobił pierwszy krok… Podejrzewała, że prędzej czy później to nastąpi. Może więc powinna przestać chować głowę w piasek? Wypuściła powietrze i spojrzała mu prosto w oczy.
- Chciałby pan wiedzieć, czy doświadczyłam przemocy seksualnej?
O`Neill poczuł jednocześnie ulgę i zakłopotanie tak jasnym postawieniem sprawy. Zmarszczył brwi. Spojrzał na swe dłonie, stwierdzając, że odruchowo zacisnął pięści. Zanim odpowiedział, też musiał zaczerpnąć głęboki oddech.
- Przyszło mi to na myśl. - Stwierdził.
- Nie tylko panu. - Potarła ze znużeniem czoło. - Janet również. Już ze mną rozmawiała. Powiem panu to samo co jej. Nie. Nic takiego nie miało miejsca. Miewam koszmary, to prawda, ale na pewno nie z tego powodu.
- Cieszę się… - Urwał zakłopotany. - Nie w tym sensie, tylko…
- W porządku. Rozumiem.
- O Boże, Carter, chyba mam już dosyć. Posłuchaj, przepraszam, że się wyrwałem. Nie wiedziałem, że Janet jest w to zaangażowana.
- Skąd miałby pan wiedzieć? Przecież obowiązuje ją tajemnica lekarska.
- Cholera, głupio wyszło. Nie powinienem. Ale przez moment tak na mnie patrzyłaś…
- Podzielił się pan z kimś swoimi wątpliwościami?
- Skąd. To był impuls. Wcale nie planowałem tej pogawędki.
- I wierzy mi pan?
- Jak zawsze.
- To dobrze. Nie chciałabym niepotrzebnego zainteresowania moją osobą.
- Moje zainteresowanie wynikało jedynie z troski. Naprawdę się martwiłem.
- Niepotrzebnie. Wiem, kiedy powinnam poprosić o pomoc. Jestem po prostu przemęczona. Potrzebuję odpoczynku.
- Więc odpocznij. Ale zrób to naprawdę. Na początek zostaw te zdjęcia i może coś zjedz.
- No nie wiem…
- Ale ja wiem. W zasadzie ja też bym coś przekąsił. Jest już późno, ale pewnie znajdą dla nas jakieś kanapki. No dobra. Pakuj manatki i idziemy na stołówkę. To rozkaz, majorze! - Dodał z naciskiem.
- Tak jest, sir. - Uśmiechnęła się ze znużeniem.
- No! I tak właśnie ma być. - Mruknął.
Wycofał się pod drzwi i czekał. Carter porządkowała swoje biurko. Wszystkie dokumenty i zdjęcia zebrała razem i schowała je do tekturowej teczki. Tę z kolei ułożyła równo na kilku podobnych. Potem sięgnęła po myszkę. Stojący na biurku monitor nagle ożył, ukazując zatrzymany kadr pochodzący bez wątpienia z umieszczonej na dronie kamery. Pułkownik taktownie nie skomentował niczego. Bez słowa patrzył jak Sam zamyka plik video, a potem wyłącza komputer. Skierowali się prosto do opustoszałej o tej porze stołówki. Tak jak przypuszczał pułkownik mogli liczyć jedynie na kanapki. Nie byli jednak wybredni. Z pełnymi talerzami ruszyli do stolika. Późna pora miała również swoje dobre strony – cała stołówka była do ich dyspozycji. Rozsiedli się wygodnie i zaczęli jeść.
- Wracasz do domu? - Zapytał pułkownik po dłuższej chwili.
- Nie. Naprawdę jest już późno. Prześpię się tutaj. Rufus wraca jutro do domu. Chciałabym go pożegnać.
- Miły z niego dzieciak.
- Tak, to prawda. - Popiła kanapkę potężnym łykiem dietetycznej coli. - Pewnie już nie może się doczekać powrotu.
- Miejscowi planują z tej okazji prawdziwą fetę. Zasłużył sobie na to, choć muszę przyznać, że będzie mi go brakowało. Nieczęsto trafia się taki partner do szachów.
- Znowu pan przegrał? - Spytała i ugryzła się w język.
- Oj tam, przegrał. - O`Neill sapnął. - To była tylko zagrywka taktyczna. Chciałem zachęcić go do rozwoju.
- Udało się panu. - Stwierdziła z miną niewiniątka.
- Odegrałbym się przy następnej partii. Niestety Janet wyrzuciła mnie z ambulatorium.
- A to pech.
- Dokładnie. - Pułkownik przeciągnął się, aż kości zatrzeszczały. - Do diabła, ale jestem zmęczony. Idę spać i tobie radzę to samo.
- Hmm… Ja w zasadzie nie jestem senna.
- Carter, nie. - Wzrok pułkownika był twardy i stanowczy.
- Słucham?
- Powiedziałem: nie. Nie będziesz już dziś pracować.
- Skąd pan…
- Mówię poważnie. Nawet nie myśl o powrocie do laboratorium. Żadnych zdjęć dziś wieczorem, rozumiesz?
- Tak jest, sir. Żadnych zdjęć.
- I dobrze, bo w zasadzie wieczór dawno minął.
Carter pierwsza wstała od stołu i zaczęła zbierać talerze. O`Neill zawahał się. Podniosła oczy i napotkała jego wzrok. Skupiony, poważny. Tak kontrastujący z lekkim tonem, jakim przemawiał jeszcze przed chwilą.
- Na pewno wszystko w porządku?
Patrzyła mu w oczy, czując, że znów robi jej się gorąco. Była mu wdzięczna. Za troskę, za uwagę. Za wszystkie wypowiedziane i niewypowiedziane słowa. Była wdzięczna za to, że jest. Poczuła, że znajduje się na właściwym miejscu. Wśród przyjaciół, którym nie jest wcale obojętne, co się z nią dzieje. Udowodnili to wszyscy. Daniel, Janet, Teal`c, a teraz i O`Neill. Każdy na swój sposób. Pomyślała, że warto było przejść przez to wszystko, by widzieć ich teraz żywych i bezpiecznych. Wiedziała, że może na nich liczyć. Że będą przy niej niezależnie od wszystkiego. Pułkownik nie spuszczał z niej wzroku. Do licha! Czemu on musi to robić! Patrzeć tak, jakby zaglądał jej prosto w duszę. Pragnęła tego, a jednocześnie wiedziała, że nie może na to pozwolić. Siłą woli zmusiła się do przerwania kontaktu wzrokowego. Uśmiechnęła się trochę nerwowo.
- Jestem dużą dziewczynką, sir. Potrafię o siebie zadbać, ale dziękuję, że pan pyta. To naprawdę bardzo… miłe.
- Do usług Carter. W ramach wzajemnej pomocy mogę odprowadzić cię do łóżka.
- Ależ sir, co na to regulamin? - Sam spojrzała na niego figlarnie i właściwie dopiero teraz zrozumiał dwuznaczność swej wypowiedzi.
- Och, nie męcz mnie już dzisiaj. - Jęknął. - Za stary jestem na to. Jutro wielki dzień. Rufus opuszcza Ziemię, Teal`c opuszcza ambulatorium. Przy odrobinie szczęścia mnie opuści ból kolan…
- Daniel znów opowie nam o technologii budowy piramid…
- Ach… Nie można jednak mieć wszystkiego…
- Nie. Nie można.
Chwyciła tacę i odniosła ją do okienka z napisem „zwrot naczyń”. Pułkownik czekał na nią przy drzwiach. Bez pospiechu ruszyli pustymi korytarzami. Nie rozmawiali już więcej. Spojrzała na niego dopiero stojąc w drzwiach do swojej kwatery.
- Dobranoc, sir.
- Dobranoc, Carter. Spokojnej nocy.
Odwrócił się na pięcie i nie oglądając się za siebie pomaszerował korytarzem. Stała tak i patrzyła, jak oddala się, aż wreszcie zniknął za zakrętem korytarza. Dopiero wtedy zamknęła za sobą drzwi.
C.D.N.
Użytkownik cooky edytował ten post 11.07.2015 - |23:36|
Ten, który walczy z potworami, powinien zadbać, by sam nie stał się potworem.
Gdy długo spoglądamy w otchłań, otchłań spogląda również na nas.
F. Nietzsche
Napisano 12.07.2015 - |00:04|
A jednak jeszcze nie koniec. Brakowało mi tej przysłowiowej wisienki na torcie i musiałam dopisać jeszcze jeden kawałek.
Taki mały bonus dla wszystkich, którzy jeszcze tu zaglądają.
EPILOG
Noc mijała spokojnie. Ciemność otulała szczelnie wznoszący się ponad wydmami pałac Olokuna i liczne, przycupnięte obok niego nędzne budowle. Senną ciszę przerywał od czasu do czasu szelest piasku osypującego się pod łapkami nieznanych bliżej stworzeń. Już od trzech dni siedzieli murem w chatkach otaczających opuszczony pałac. Choć jeśli wierzyć zwiadowcom, nie był opuszczony tak do końca.
Wkrótce po zakończeniu poszukiwań uciekinierów mieszkańcy planety porzucili utworzoną przez Goa`ulda osadę i powrócili do swych dawnych domów w głębi pustyni. O`Neill wciąż był pełen podziwu dla tych ludzi, tak bardzo doświadczonych przez los, a mimo to wciąż potrafiących powstać z popiołów i wieść normalne życie, a przy tym nie zapominać, że choć bezpośrednie zagrożenie minęło, nie zniknęło całkowicie. Dodatkowa obawę budziły wieści z licznych osad o bandzie napadającej na wędrowców, a nawet na same osady. Napastnicy byli brutalni. Zabierali głównie żywność, lecz nie gardzili także pozostałym dobytkiem. Nikt nie był do końca pewny, kim są, kilka osób jednak w jednym z nich rozpoznało zarządcę. Banda pojawiała się nagle i znikała niepostrzeżenie. Próby pościgu oraz poszukiwania pozostawały bezowocne. Gdzieś jednak musieli się ukrywać. Nie mogli przejść przez gwiezdne wrota, bo te wciąż były pilnie strzeżone, ale nie mogli również oddalać się zbytnio od ludzkich siedzib. To Rufus wpadł na pomysł, że mogą znikać tam, gdzie nikt nawet nie będzie ich szukał. Dlatego też obserwowano zarówno gwiezdne wrota jak i teren wokół pałacu. Po kilku tygodniach ciągłych obserwacji wreszcie nastąpił przełom. Intruzi przychodzili w nocy, znikali w czeluściach pałacowych korytarzy, by za jakiś czas opuścić schronienie i pod osłoną ciemności wyruszyć w nieznane. Byli nadzwyczaj ostrożni. Tylko dzięki bystrym oczom jednego z młodych zwiadowców udało się odkryć ich obecność. Z całą pewnością był z nimi zarządca. Nie wiadomo, gdzie ukrywał się do tej pory, ani kto do niego dołączył. Pewne było tylko jedno – są niebezpieczni i nie mają żadnych skrupułów.
Pułkownik siedział przy oknie, wpatrując się w usiane gwiazdami ciemne niebo. W dłoni ściskał krótkofalówkę. Jeśli banda zbliży się w okolice pałacu, zostanie dostrzeżona przez któregoś z wartowników. Póki co, urządzenie milczało jak zaklęte. Korciło go, by porozmawiać z ukrytym gdzieś w ciemnościach Teal`ciem. Powstrzymał się jednak. W mroku słyszał równe oddechy śpiących mężczyzn. Jackson pochrapywał cicho w najbliższym kącie. Po tylu wspólnych misjach rozpoznawał ten odgłos bezbłędnie. Wskazówki zegarka przesuwały się leniwie do przodu. Za godzinę kończyła się jego warta, ale był pewien, że już nie zaśnie. Zbyt dużo myśli kłębiło się w jego głowie, zbyt dużo emocji narastających z każdym dniem wypełniało go od środka. Gdy przeczesywanie planety przy pomocy drona zakończyło się fiaskiem miał mieszane uczucia. Z jednej strony miał cichą nadzieję, że zarządca zginął gdzieś w nie do końca wyjaśnionych okolicznościach, z drugiej jednak zdawał sobie sprawę, że mężczyzna zna tę planetę nadzwyczaj dobrze i jeśli zechce, zapadnie się pod ziemię. Mijały miesiące, w ciągu których powoli przyzwyczajał się do myśli, że już więcej nie spotka zarządcy. Potem jednak mieszkańcy planety ponownie zwrócili się do SGC z prośbą o pomoc i wszystko powróciło. Teraz miał szansę stanąć twarzą w twarz z człowiekiem, którego szczerze nienawidził, miał szansę odpłacić mu za cierpienie swoje, Daniela i niezliczonej liczby niewolników pracujących niegdyś pod jego nadzorem. Ale zarządca nie zamierzał ułatwiać im zadania. Banda nie zjawiła się w przewidywanym czasie. Być może zarządca także miał swoich zwiadowców, którzy zaobserwowali niepokojącą aktywność wokół ich schronienia, a może po prostu nie spieszyli się do powrotu lub planowali kolejne ataki. Przedłużające się czekanie rodziło frustrację i budziło niepokój. Jeśli zarządca zwietrzy zasadzkę, znów zaszyje się gdzieś w jakimś ustronnym miejscu lub wyniesie w głąb kontynentu. I w jednym i w drugim przypadku oznaczało to, że pozostanie bezkarny.
Gwiazdy zbladły, aż wkrótce zniknęły zupełnie, a niebo zaczęło szarzeć. Z miejsca, w którym się znajdował, nie widział samego wschodu, ale był przekonany, że niebo przybiera już delikatną różową barwę zwiastującą nadejście nowego dnia. Pułkownik przeciągnął się. Minęła kolejna bezowocna noc. Banda, na którą czatowali, miała w zwyczaju przemieszczać się nocą, pod osłoną ciemności. Oznaczało to, że kolejny dzień spędzą ukryci w chatkach. Nie mogli przecież ryzykować, że wypatrzy ich jakiś bystry obserwator.
- O`Neill, mamy intruzów. - W krótkofalówce zabrzmiał cichy, lecz wyraźny głos Teal`ca. - Ośmiu. Podchodzą od wschodu. Właśnie zbliżają się do piramidy.
- Przyjąłem. - Odszepnął - Obserwuj ich.
Odetchnął głęboko. A jednak. Doczekał się. Teraz trzeba zrobić wszystko, żeby tego nie spieprzyć. Obudził towarzyszy. W milczeniu sięgali po broń, poprawiali ekwipunek. Opuścili swe schronienia i rozproszyli się pomiędzy budynkami. O`Neill podpełzł do narożnika budynku. Stąd powinien mieć lepszy widok na drogę prowadząca do pałacu. Starał się oddychać równo i spokojnie, choć przychodziło mu to z pewnym trudem. Na samo wspomnienie zarządcy jego puls gwałtownie przyspieszał. Sięgnął po krótkofalówkę.
- Carter?
- Sir? - Cichy głos podwładnej dodawał mu otuchy.
- Nadchodzą od strony piramidy. Ostrożnie. Nie wystraszcie ich.
- Tak jest, sir. Rozumiem.
Nie widział jej, lecz wiedział, że znajduje się po drugiej stronie uliczki razem z zespołem SG 5. Tuż obok pułkownika bezszelestnie pojawił się Rufus, nieco dalej przycupnął Daniel Jackson. O`Neill czuł, że oni również wpatrują się w dal z niezwykłą intensywnością. Oni także mieli powody, by nienawidzić przybyszów. Cała rójka niemal wstrzymała oddech, gdy w oddali zamajaczyły zamazane postacie. Jack dał im znak, by wycofali się pod osłonę budynków. Nie chciał ryzykować wykrycia. Jeszcze nie. Najpierw musiał się upewnić. Grupa mężczyzn przemieszczała się szybko i niespodziewanie cicho. Przemykali od jednego domu do drugiego. Najwyraźniej to właśnie dzięki tej niebywałej ostrożności pozostawali wciąż na wolności. Ziemianie oraz miejscowi okazali się nie mniej skryci. Przybysze minęli ich stanowiska, niczego nie zauważając i skierowali się prosto w do wejścia do pałacu. O`Neill rozpoznał pomiędzy nimi znajomą, przysadzistą sylwetkę. Patrzył, jak znika we wnętrzu budowli. Dopiero wtedy wypuścił nagromadzone w płucach powietrze.
- Jest. - Mruknął w kierunku archeologa.
- Widzę. - Odparł lakonicznie Daniel.
- Już się nie wywinie. - Tym razem mówił do siebie. - Nie pozwolę na to.
Wstał z ziemi i ostrożnie zbliżył się ku pałacowi. Marines podążali za nim. Ośmiu intruzów. Mieli więc przewagę. SG 1 I SG 9 wspierani byli przez oddział złożony z byłych niewolników. W porównaniu z marines ich uzbrojenie wydawało się mizerne, bez wątpienia jednak potrafili robić użytek z wykonanych własnoręcznie włóczni i noży. O`Neill wiedział, że znają teren jak własną kieszeń. Poza tym okazali się bardzo zdyscyplinowani i zorganizowani. Nic dziwnego, przecież przez całe lata prowadzili z Olokunem swoistą grę. Pułkownik przykucnął przy wejściu i zagwizdał tak, by przebywający we wnętrzu na pewno go usłyszeli. Reakcja była natychmiastowa. Zduszone okrzyki i tupot nóg poprzedziły pojawienie się jednego z rzezimieszków. Mężczyzna stanął osłupiały, by po chwili rzucić się z rykiem na napastników. Z pałacu wypadło kolejnych trzech rzezimieszków. Uzbrojeni byli w z noże i najeżone kolcami pałki, mimo to zaatakowali bez wahania. Pozostała czwórka z Zarządcą na czele wypadła na zewnątrz zaraz potem. Widocznie uznali, że wolą otwartą konfrontację niż ukrywanie się we wnętrzu pałacowych korytarzy.
Zarządca doskonale ocenił możliwości taktyczne atakujących go ludzi. Zręcznie uskoczył w bok przed O`Neillem i runął na jednego z poruczników. Powalił go ciosem przypominającej kształtem maczugę pałki. Nie oglądając się za siebie zanurkował pomiędzy stojącymi z tyłu miejscowymi. Wiedział, że nie dysponują oni bronią używaną przez Ziemian, co zwielokrotniało jego szanse. O`Neill zaklął, odbezpieczył broń i wywalił całą serię prosto w niebo. To powinno otrzeźwić wszystkich i dać ściganym do myślenia. Rzeczywiście większość z nich skuliła się odruchowo, rezygnując z dalszej walki. Ale nie zarządca. On nie miał nic do stracenia i nie zamierzał się poddać. Wyrznął bykiem zagradzającego mu przejście człowieka, powalił go na ziemię i pognał tam, skąd wcześniej przyszedł. Jack zaklął raz jeszcze, celując w uciekającego. Strzelił, lecz kule chybiły o włos. Zarządca nawet nie zwolnił. Rzucił się rozpaczliwym szczupakiem i wylądował pod osłoną najbliższego domostwa. Kolejna seria karabinu wgryzła się w drewnianą ścianę tuż nad jego głową, nie czyniąc mu żadnej krzywdy. Zerwał się i skoczył pomiędzy domy. Na szczęście pozostali członkowie bandy zarządcy nie mieli jego determinacji. Po krótkiej, lecz zażartej potyczce zostali obezwładnieni.
Pułkownik dokonał szybkiego przeglądu sytuacji. Ani Carter, ani Daniel nie ucierpieli w starciu. Ranny został jeden z żołnierzy oraz jeden z miejscowych, lecz ich obrażenia nie wyglądały na poważne. Zresztą już zajmował się nimi Rufus, który do tej pory trzymał się z tyłu.
- Związać ich. - Rzucił O`Neill wskazując na siedmiu jeńców. - Tylko porządnie. Jak barany. Daniel, dopilnuj tego.
- Jack, zarządca nam ucieka. - Stwierdził archeolog.
- Nie ucieknie daleko. - O`Neill. Chwycił krótkofalówkę. - Teal`c, mamy zbiega. Jeśli wyjdzie na ciebie, zatrzymaj go za wszelką cenę.
- Rozumiem.
Krótka odpowiedź w pełni go usatysfakcjonowała. Rozejrzał się po reszcie zespołu.
- Travis i Warren idziecie ze mną od lewej. Carter… - Spojrzał na swą drugodowodzącą. - Bierzesz Viplera i pozostałych na prawo. Spróbujemy wziąć drania w dwa ognie.
Odpowiedział mu cichy zbiorowy pomruk „tak jest, sir”. Drużyna rozdzieliła się. Pochyleni, z bronią w pogotowiu rozproszyli się pomiędzy chatkami. O`Neill rzucił ostatnie spojrzenie na Daniela. Archeolog wraz z Rufusem i dwójką rannych mężczyzn pracowicie wiązali ręce i nogi pojmanych. O nich nie musiał się już martwić. Wiedział, że więzy będą wystarczająco mocne, aby ich zatrzymać. Odwrócił się i skrył za najbliższym budynkiem. Marines czekali na niego. Dał im znak ręką i wszyscy wyruszyli na łowy.
Zarządca zdawał sobie sprawę, że został otoczony i jego szanse na ucieczkę są mizerne. Nie zamierzał jednak rezygnować. Przyklejony do ściany czekał na pościg. Jeden szybki rzut oka na drogę uzmysłowił mu, że ma przed sobą młodego, a co za tym idzie zapewne niedoświadczonego przeciwnika. Ukryty za rogiem czekał aż do ostatniej chwili. Wziął zamach i z całych sił uderzył nadbiegającego żołnierza. Zakrzywiona pałka trafiła mężczyznę w ramię, wytrącając mu broń i posyłając na ziemię. Upadł ciężko, zaraz jednak spróbował się podnieść i krzyknął z bólu. Prawe ramię zwisało bezwładnie. Musiał użyć drugiej ręki, aby je podtrzymać. Zarządca wykorzystał moment. Kopnął go w brzuch, a kiedy żołnierz z jękiem zgiął się w pół, jeszcze raz kopnął go, tym razem celując w twarz. Głowa mężczyzny odskoczyła do tyłu, a on sam nieprzytomny osunął się na ziemię. Zarządca schylił się, by podnieść leżącą na piasku broń. Chwilę ważył ją w dłoni. Znał ją. Wiedział, co potrafi, a co ważniejsze wiedział jak się nią posługiwać. Z chytrym uśmiechem wycofał się pod osłonę następnej chaty.
O`Neill wyjrzał szybko zza rogu. Dostrzegł jednego z marines leżącego na środku drogi. Wciąż pochylony podbiegł do niego i delikatnie przewrócił go na plecy. Mężczyzna jęczał cicho i dławił się własną krwią. Miał złamany nos, rozbite wargi i prawdopodobnie stracił przednie zęby. Pułkownik zaklął cicho, lecz dobitnie. Chwycił rannego za kamizelkę i odciągnął go pod ścianę domu, po czym ułożył na boku, tak, by krew nie spływała mu do gardła. Tyle mógł dla niego zrobić w tym momencie. Gdzieś tam w ciemności krył się zarządca i to on był obecnie priorytetem. Sięgnął po krótkofalówkę.
- Carter?
- Słucham. - Odpowiedziała półgłosem.
- Kapitan Travis jest ranny. [beeep] zmasakrował mu twarz. Znalazłem go nieprzytomnego na głównej alei. Zniknęła jego broń. Uważajcie.
- Tak jest, sir. Rozumiem. Jesteśmy tuż za panem.
O`Neill przycisnął plecy do glinianej ściany. Starał się być jak najmniej widoczny. Do tej pory mieli przeciwko sobie szaleńca. Teraz był to uzbrojony szaleniec. Jeszcze bardziej niebezpieczny i nieobliczalny. Zranił kolejnego z jego ludzi i zapewne nie cofnie się przed niczym. Pułkownik widział tylko jedno wyjście z sytuacji. Musiał dopaść go pierwszy, zanim ucierpi ktoś jeszcze. Odchylił głowę, opierając potylicę o chropowatą ścianę, zamknął oczy i zaczął nasłuchiwać. Wytężał słuch jak chyba nigdy wcześniej. Słyszał chrapliwy oddech leżącego obok człowieka, daleki odgłos przypominający ziemskie świerszcze, delikatny szczęk metalu, dobiegający gdzieś z tyłu. I wreszcie ciche szuranie, jak gdyby ktoś ostrożnie stawiał stopy na sypkim piasku. Gdzieś niedaleko. Naprawdę blisko. Tuż za rogiem. Zaczerpnął głęboko haust powietrza, wstał bezszelestnie i zbliżył się do narożnika budynku. Teraz już nawet nie słyszał, ale zwyczajnie wyczuwał, że uciekinier stoi przyklejony do ściany i również nasłuchuje. Wystarczy tylko wyciągnąć rękę. Wstrzymał oddech, kiedy zorientował się, że zarządca postanowił wyjrzeć zza węgła. Tuż przed twarzą pułkownika wyłoniła się najpierw ciemna sylwetka karabinu maszynowego, a zaraz po niej wyciągnięte ramię. Chwycił zaciśniętą na rękojeści twardą pięść i z całej siły uderzył nią w mur. Zarządca wydał z siebie zduszony okrzyk. Broń wysunęła się z jego palców, lecz on sam zareagował instynktownie, chwycił O`Neilla za przód kamizelki kuloodpornej i pociągnął go ku sobie. Obaj mężczyźni zatoczyli się, po czym runęli na ziemię. Niemal jednocześnie poderwali się na nogi i ponownie rzucili na siebie. Pułkownik uniósł broń, lecz nie zdążył wycelować, gdy ciężkie ciało zarządcy przygniotło go do ziemi. Wykorzystał impet upadku do zrzucenia z siebie napastnika, lecz ten działał błyskawicznie. Przeturlał się, skoczył na nogi i znów zaatakował. O`Neill odskoczył. Karabin maszynowy gdzieś przepadł, lecz w kaburze na udzie miał pistolet. Wyszarpnął go, wycelował i w tym momencie pojawiła się odsiecz.
- Nie ruszaj się! - Wrzasnęła Carter.
- Stój! - Ryknęli jak na komendę pozostali mężczyźni.
Wybiegli zza budynków i otoczyli zarządcę, celując do niego z broni. Mężczyzna zawahał się. Może i był szalony, lecz takiej przewagi liczebnej nie mógł zlekceważyć. Sapiąc z wściekłości powiódł po wszystkich spojrzeniem i zatrzymał wzrok na O`Neillu.
- Co przybłędo, myślisz, że jesteś górą? - Warknął wyzywająco. - Myślisz, że dam się potulnie zamknąć w klatce?
- Nie. Myślę, że nie będziesz potulny, ale i tak cię zamkną.
- Niedoczekanie wasze. - Wybuchnął nagle gardłowym śmiechem. - Jeszcze mnie nie znacie.
- Tak sądzisz? - O`Neill przyglądał mu się z kamiennym wyrazem twarzy. - Jesteś kimś, kto lubi poniżać słabych i bezbronnych. Czyli zwykłym tchórzem.
- Łżesz psie! - Wrzasnął zarządca. Patrzył na pułkownika z nienawiścią. - Nikt nigdy nie będzie nazywał mnie tchórzem!
- Już nie możesz rozkazywać. - Stwierdził spokojnie Jack. Podszedł do zarządcy wpatrując się prosto w gorejące, obłąkane oczy. - Coś ci obiecałem. Pamiętasz? - Spytał cicho.
Zarządca roześmiał się szyderczo. Nagle spoważniał i spojrzał na O`Neilla przenikliwie.
- O, tak. Zawsze byłeś wygadany. - Splunął z pogardą. - Odważysz się żołnierzyku?
- Żebyś wiedział, łajzo.
- Sir… - Zaczęła Carter.
- To sprawa osobista. - Uciął. - Tylko pomiędzy nami.
Podał kobiecie trzymany w dłoni pistolet. Powoli rozpiął kuloodporną kamizelkę. Zdjął ją i rzucił na bok. To samo zrobił z czapką. Zarządca wpatrywał się w niego, oblizując wargi. Powolnym, przemyślanym ruchem wyciągnął zza pasa zakrzywiony nóż. O`Neill zacisnął palce na rękojeści swojego noża i także wyszarpnął go z pochwy. Stanęli naprzeciwko siebie w pierwszych promieniach wschodzącego słońca. Carter przełknęła ślinę. Rozejrzała się bezradnie. Towarzysze czekali na jej decyzję. Odsunęła się i to samo poleciła pozostałym. Posłuchali. Pułkownik podjął decyzję. Nie mogła mu się przeciwstawić. I w zasadzie nie chciała. Po tym, co przeżył w kamieniołomach z ręki tego człowieka, miał prawo do osobistej zemsty.
Zarządca podrzucił nóż w górę. A potem złapał go zręcznie i rzucił się naprzód. O`Neill uskoczył zwinnie i znów stanęli naprzeciw siebie. Obaj czujni. Obaj śmiertelnie niebezpieczni. Zarządca znów zaatakował. Wyrzucił rękę z nożem, celując w serce, lecz O`Neill sparował cios. Kolejny również. I jeszcze jeden. Ciosy zadawane były niedbale, jakby od niechcenia. Pułkownik zastanawiał się, czy miały na celu uśpienie jego czujności, czy też zarządca tak nisko oceniał jego możliwości. Następny atak był błyskawiczny. Aż trudno było uwierzyć, że ten wielki i ciężki mężczyzna może poruszać się w takim tempie. O`Neill był na to gotowy. Odpowiedział równie szybkim kontratakiem, ale przeciwnik nie dał się zaskoczyć. Odtrącił rękę Jacka i rąbnął go łokciem w twarz. Pułkownik zatoczył się, lecz natychmiast odzyskał równowagę. Akurat w momencie, gdy zarządca chcąc wykorzystać chwilową przewagę, znów na niego ruszył. Jack chwycił uniesioną do ciosu rękę mężczyzny, jednocześnie atakując go kolanem. Trafił dokładnie tam, gdzie planował. Dokładnie w splot słoneczny. Zarządca jęknął i cofnął się. O`Neill splunął krwią. A potem rzucił się na przeciwnika zadając serię szybkich ciosów. Zarządca cofał się. Był szybki, lecz pułkownik był szybszy. W końcu jego ostrze dosięgło celu i z rany na prawym barku zarządcy trysnęła krew. Mężczyzna ryknął rozwścieczony i zaatakował. Tym razem to Jack musiał cofnąć się przed błyskawicami ostrza. Furia dodawała zarządcy sił, lecz odbierała mu zdolność oceny sytuacji. Zaślepiony nie zauważył, że zbyt się odsłonił. Pułkownik wychwycił zadany cios, wykręcił trzymającą nóż rękę i dokończył akcję solidnym kopnięciem. Zarządca w ostatniej chwili pojął, co się święci. Zdążył skręcić tułów i cios zamiast w pachwinie wylądował na jego biodrze. Siła kopnięcia normalnego mężczyznę powaliłaby na ziemię, lecz zarządca tylko jęknął ciężko. Postanowił jednak skrócić dystans. Puścił nóż i rzucił się całym ciałem na O`Neilla. Chwycił go wpół, powalił na ziemię. Po chwili obaj toczyli się po sypkim piasku, starając się zadać przeciwnikowi jak najwięcej ciosów. Zarządca trzymał kurczowo ramię pułkownika, starając się wytrącić mu nóż z ręki, a gdy mu się to nie udało, wbił zęby w jego przedramię. Jack wrzasnął. Czegoś takiego w życiu by się nie spodziewał. Nawet nie wiedział, kiedy nóż wysunął się z jego palców, a przeciwnik zachęcony efektem swoich działań zaczął zasypywać go gradem ciosów. Szarpnął się dziko, zrzucił z siebie rozjuszonego mężczyznę. Teraz to on znalazł się na górze. W tym momencie zarządca wymacał w piasku rękojeść. Zacisnął na niej palce i bez namysłu ciął szerokim łukiem. Ostrze ześlizgnęło się po uniesionym odruchowo przedramieniu i zagłębiło się w prawym boku pułkownika. O`Neill zachłysnął się z bólu, jego ciało wygięło się w łuk. Zamroczony osunął się na piasek.
- Sir! - Usłyszał jak przez mgłę rozpaczliwy krzyk Carter.
Zarządca powoli podniósł się na nogi. W dłoni wciąż ściskał zakrwawiony nóż. Podszedł do skulonego pułkownika. Szarpnięciem pociągnął go w górę tylko po to, by wymierzyć solidny cios w szczękę. O`Neill zatoczył się, lecz utrzymał się na nogach. Przyciskał kurczowo ramię do zranionego boku. Oddychał szybko. Pięść zarządcy znów wylądowała na jego twarzy, omal nie powalając go na ziemię. Trzeci cios nie doszedł celu. Jack zablokował rozpędzoną pięść i sam wyprowadził klasyczny sierpowy. I zanim zarządca zdążył zareagować, uderzył na odlew. Mężczyzna zatoczył się do tyłu, potknął i poleciał na plecy. Pułkownik runął na niego. Siadł okrakiem na przeciwniku i niemal na oślep zadawał ciosy. Raz za razem. Systematycznie i bez litości. Zarządca starał się osłonić twarz ramionami, lecz jego wysiłki były mizerne. O`Neill atakował jak w transie. Nie słyszał krzyków swoich towarzyszy. Nie słyszał jęków wijącego się pod nim mężczyzny. Wyładowywał całą nagromadzoną w sobie furię. Całą nienawiść do tego człowieka, a także żal, strach i poczucie winy. Powstrzymał się dopiero, gdy jego ofiara przestała się ruszać. Spojrzał z niedowierzaniem na swoje zakrwawione teraz ręce, potem przeniósł wzrok na opuchniętą twarz zarządcy. Zsunął się z nieprzytomnego mężczyzny i podpierając się na łokciach odsunął nieco dalej. Oddychał szybko i spazmatycznie.
- Sir? - Drżący głos Carter przywrócił go do przytomności.
- Zabierzcie stąd to ścierwo. - Warknął przez zaciśnięte zęby.
Nienawiść wciąż jeszcze w nim buzowała, jednak stopniowo jego ciało ogarniała dziwna niemoc. Uświadomił sobie, że drży. Patrzył jak dwóch marines chwyta nieprzytomnego mężczyznę za ramiona i odciąga na bok. Wstał chwiejnie. Zatoczył się i opadł na jedno kolano. Miał dziwne wrażenie, że nie może zaczerpnąć tchu.
- Sir, jest pan ranny. - Carter natychmiast znalazła się przy nim. - Proszę nie wstawać.
- Nic mi nie będzie. - Burknął. - Co z pozostałymi? Co z Travisem? Pomóż mi wstać. - Zażądał.
- Odzyskał przytomność. Przeżyje. Jest z nim Daniel. Sir, krwawi pan.
- Pomóż mi wstać. - Powtórzył tonem nieznoszącym sprzeciwu.
Bez słowa wykonała polecenie, choć widział, że nie jest zadowolona. Teraz, gdy adrenalina stopniowo wracała do swojego normalnego poziomu, zaczął w końcu odczuwać skutki pojedynku. Był zmęczony i obolały. Odruchowo przyciskał prawe ramię do klatki piersiowej. Czuł, że z prawej strony materiał munduru jest mokry od krwi i lepi się do ciała. Z trudem łapał oddech.
- Cholera, dziabnął mnie. - Stwierdził ponuro.
- Sir, nie wygląda to dobrze. Proszę pozwolić…
- Uch… Jak tylko odstawimy [beeep]a w bezpieczne miejsce.
- Naprawdę uważam…
- Carter!
- Oczywiście, sir. - Carter wiedziała, że nie ma sensu się spierać. Pułkownik nie ustąpi.
Podała mu pistolet, który natychmiast schował do kabury. Schylił się, by podnieść broń i kamizelkę kuloodporną. Skrzywił się, lecz bez słowa wyprostował plecy i ruszył za podwładną. Przy ostatnich zabudowaniach czekała na nich reszta zespołu. Sam ruszyła ku więźniom. Wolała upewnić się, że z ich strony nie zagraża już żadne niebezpieczeństwo. Banda opryszków siedziała w półkolu skrępowana i dobrze strzeżona. Wszyscy patrzyli w milczeniu na swego przywódcę, który powoli zaczął odzyskiwać przytomność, bo potrząsał głową krzywiąc się przy tym niemiłosiernie.
Kapitan Travis siedział oparty plecami o ścianę. Do twarzy przyciskał przesiąknięty krwią opatrunek. Daniel Jackson pochylał się nad nim. Wstał zaraz i ze zgrozą wpatrywał się w zakrwawioną twarz Jacka.
- Co się stało? - Przeniósł wzrok na pobitego zarządcę.
- Wyrównywaliśmy rachunki. - Stwierdził spokojnie O`Neill.
A potem złapał go atak kaszlu tak silny, że musiał przytrzymać się ściany. Skulił się, obejmując żebra obiema rękami. Daniel znalazł się przy nim w dwóch susach, podtrzymując go pod ramię. Carter tez odwróciła się w jego kierunku, lecz nie zdążyła zrobić ani kroku.
Zarządca zerwał się z miejsca i skoczył ku najbliższemu z wartowników. Jego ruchy były szybkie, płynne i przemyślane. Zupełnie jakby nie odzyskał przytomności zaledwie przed chwilą. Jakby planował całą akcję i jedynie czekał na odpowiedni moment. O`Neill na chwilę odwrócił uwagę i ta chwila wystarczyła, by znów przejął kontrolę. Całym ciałem wyrżnął w żołnierza, zwalając go z nóg. Zaraz potem wystrzelił jak z procy ku odwróconej do niego plecami Carter, sięgając jednocześnie do cholewy buta po ukryty tam kolejny nóż. Kobieta kątem oka zauważyła ruch, lecz nie zdążyła zareagować. Zarządca chwycił ją za włosy i brutalnie pociągnął ku sobie, przyciskając ostrze do jej szyi. Zaraz potem rozległ się zbiorowy szczęk odbezpieczanej broni, gdy pozostali marines jak na komendę wycelowali w napastnika.
- Nie strzelać! - Ryknął Pułkownik.
Zaległa pełna napięcia cisza. Wszyscy zamarli. Carter wstrzymała odruchowo oddech. Na szyi czuła zimny dotyk. Ostrze lekko naciskało na skórę. Wiedziała, że wystarczy jeden ruch i zagłębi się w miękkich tkankach. Cholera, jak mogła do tego dopuścić? Na ułamek sekundy straciła czujność, a zarządca to wykorzystał. Spięła się w sobie. Teraz to ona musiała wykorzystać moment nieuwagi mężczyzny i zaatakować. Ale zarządca był maksymalnie skupiony.
O`Neill powoli ruszył w ich stronę. Nie miał broni. Uniósł ręce wyżej, by zarządca mógł zobaczyć, że jego dłonie są puste. Zrobił jeszcze jeden krok. Zarządca mocniej przycisnął ostrze do gardła swej zakładniczki. Po przeciętej skórze pociekła krew. Pułkownik zatrzymał się, unosząc dłonie jeszcze wyżej.
- O.K. - Rzekł cicho. - Już stoję. Widzisz? Nie ruszam się. Opuścić broń. - Zwrócił się do żołnierzy.
- Sir?- Spytał ktoś niepewnie.
- Wykonać. - Nawet nie spojrzał w stronę mówiącego. Wzrok utkwił w zaciśniętej na rękojeści dłoni. Nieruchomej i bezlitosnej.
Marines posłusznie wykonali polecenie. Zarządca patrzył dzikim wzrokiem to na Jacka, to na stojących wokół mężczyzn. Na jego usta wypełzł powoli obłąkańczy uśmiech. Cofnął się, pociągając Carter za sobą. Poddała się bez oporu. Mężczyzna kierował się w stronę pustyni. Sam domyślała się, że planuje wydostać się poza zasięg obławy. Wiedziała, że jeśli mu się to uda, zniknie pośród piasków i już może nigdy nie pozwoli się ponownie schwytać. Podniosła wzrok na O`Neilla. Pułkownik leciutko pokręcił głową. Ruch był zaledwie minimalny, ale i tak zdążyła odczytać jego intencje. „Nic nie rób. Nie prowokuj go.” Mówiły jego oczy.
Błękitny promień zata wystrzelił zza najbliższej wydmy. Zarządca oraz jego ofiara zesztywnieli jednocześnie i jak w zwolnionym filmie osunęli się na ziemię wciąż spleceni uściskiem. Ponad piaskiem pojawiła się głowa Teal`ca. Po chwili Jaffa podniósł się z ziemi i biegł ku nim lekko pochylony dla zachowania równowagi. O`Neill otrząsnął się z chwilowego osłupienia. Rozejrzał się po równie zaskoczonych towarzyszach, którzy ponownie odruchowo unieśli broń, a widząc, kto oddał strzał, znów ją opuścili.
Zarządca drgnął i otworzył oczy. Oszołomiony, przez ułamek sekundy, wpatrywał się w stojącego ponad nim pułkownika. Po chwili przeniósł wzrok na leżącą obok niego nieprzytomną kobietę i zacisnął palce na rękojeści noża, który jakimś cudem wciąż pozostawał w jego dłoni. Teal`c wycelował zata i zamarł. Nie mógł wystrzelić po raz kolejny. Drugi, śmiertelny promień dosięgnąłby również major Carter. Za to O`Neill już się nie wahał. Jednym płynnym ruchem wyciągnął z kabury pistolet i strzelił w momencie, gdy zarządca uniósł w górę ramię. Nóż wypadł z bezwładnych palców, a martwy mężczyzna upadł na ziemię. Biały piasek wokół jego głowy zabarwił się na czerwono. Pośrodku jego czoła widniał niewielki otwór. Żołnierze po raz trzeci unieśli broń. „Trochę poniewczasie” przemknęło przez głowę pułkownikowi. Otoczyli pojmanych, choć ci już nie wykazywali najmniejszej ochoty na jakiekolwiek działanie. Śmierć przywódcy skutecznie ostudziła ich zapały. Daniel wyminął Jacka i pochylił się nad Carter.
- Nic jej nie będzie. - Ocenił. - Powinniśmy ją stąd zabrać. A co z tobą?
Pytanie skierowane zostało do O`Neilla. Pułkownik stał wciąż w tym samym miejscu z nieobecnym wyrazem twarzy. W opuszczonej dłoni ściskał pistolet.
- Jack? - Jackson podniósł się zaniepokojony. - O cholera!
Świat nagle zafalował. O`Neill poczuł dziwną duszność. Chciał zaczerpnąć głębszy oddech, lecz nie udało mu się to. Zupełnie jakby na jego żebrach zacisnęła się niewidzialna obręcz. Zdumiony rozejrzał się dookoła. Widział twarze, widział poruszające się usta, lecz nie słyszał głosów. Kolana ugięły się pod nim. Jeszcze raz spróbował odetchnąć. W ustach poczuł smak krwi. A potem zauważył, że piasek zaczął się do niego przybliżać, aż w końcu wpadł na niego z impetem, jakiego się nie spodziewał. Chwilę potem zemdlał.
- Cholera! - Powtórzył archeolog. Zostawił nieprzytomną Carter i rzucił się ratować pułkownika.
Ocknął się na szpitalnym łóżku. Leżał na wznak i miał trudności z zaczerpnięciem oddechu. Coś trzymało jego żebra w żelaznym uścisku. Uniósł dłonie w górę, starając się wymacać, co takiego usiadło mu na piersi. Bandaż. Zawinięty ciasno wokół jego klatki piersiowej.
- Dzień dobry, pułkowniku. - Rozległ się ciepły głos Janet Fraiser. Po chwili odsunęła się seledynowa zasłona odgradzająca jego łóżko od reszty pomieszczenia i lekarka ukazała się w całej okazałości. - Witamy w świecie żywych.
- Uch… - Chrząknął. Usta miał wyschnięte na pieprz. - Pić.
Fraiser podała mu szklankę wody i pozwoliła mu napić się przez słomkę. Nie do wiary, jak przyjemna może być tak prozaiczna czynność.
- Proszę się oszczędzać i nie mówić zbyt wiele. - Kontynuowała kobieta. - Ma pan uszkodzone płuco.
- Rozumiem. - Pokiwał głową. Potem spojrzał na Fraiser z niepokojem. - Carter?
- Nic mi nie jest, sir. - Sam wyłoniła się zza zasłony cała i zdrowa. Do tego szeroko uśmiechnięta. - Cieszę się, że odzyskał pan przytomność. Martwiłam się.
- Naprawdę? - Wychrypiał.
- Oczywiście. Mam wyrzuty sumienia. Nie powinnam panu pozwolić na tę demonstrację męskości.
- Że jak? - Jęknął Jack.
- Chodzi o zarządcę. Nie mówię, że sobie nie zasłużył, ale… - Urwała skonsternowana.
- Tak?
- Podpuścił go pan.
- Ach… No, może odrobinę.
- Przez tę odrobinę znów znalazł się pan w ambulatorium.
- Może to z powodu tęsknoty? - Wszyscy jak jeden mąż spojrzeli na Teal`ca, który zmaterializował się przy łóżku nie wiadomo skąd.
- Jakiej tęsknoty? - Zdziwiła się Carter. - Za ambulatorium?
- Nie, za kątami.
- Co? - Odpowiedź wyraźnie ją zamurowała.
- Rozstawianymi. - Dokończył Jaffa z kamiennym wyrazem twarzy. - O`Neill sam stwierdził, że mu ich brakuje. Nie rozumiem tylko, czym się różnią od kątów w innych pomieszczeniach.
- Aaaa… - Fraiser zaczynała już rozumieć. Zerkając na pułkownika, mogła podziwiać rumieniec wypełzający powoli na całą jego twarz. Niezawodny znak, że i on przypomniał sobie o swoich wcześniejszych słowach. - To możliwe. Niektórzy uważają, że te kąty są naprawdę wyjątkowe.
- Nie zauważyłem. - Stwierdził Teal`c, rozglądając się po pomieszczeniu.
- Szczerze mówiąc ja też nie. - Janet rewelacyjnie panowała nad sobą, choć z trudem przychodziło jej zachowanie kamiennej twarzy. - Ale ja widuję je na co dzień.
Carter stała osłupiała. W ogóle nie miała pojęcia, o czym mówi pozostała trójka. Widziała wyraźne rozbawienie Janet, konsternację pułkownika i szczere zdziwienie Teal`ca.
- Hej, co się dzieje? - Daniel Jackson dołączył do całej grupy. Rozejrzał się zdumiony po wszystkich twarzach i z jego miny Carter wyczytała, że on również niczego nie rozumie. Pomyślała, że przynajmniej nie jest w tym osamotniona. - O co chodzi?
- Pojęcia nie mam. - Sam wzruszyła ramionami. - Bredzą coś o kątach.
- O czym?
Janet nie wytrzymała i parsknęła śmiechem. Na jej twarzy wykwitł bardzo wdzięczny rumieniec.
- Przepraszam. - Bąknęła zażenowana, znów nad sobą panując. - Pułkowniku, jeśli pan chce, może pan wyjaśnić swojej drużynie, co Teal`c miał na myśli, ale proszę to zrobić za jakiś czas. Na razie powinien pan jak najwięcej odpoczywać. Czy to jasne?
- Jak słońce. - Odparł ponuro.
- Zajrzę do pana później. Możecie zostać - Zwróciła się do pozostałych. - Ale tylko kilka minut. Pułkownik naprawdę potrzebuje teraz spokoju.
Odruchowo poprawiła prześcieradło przykrywające pacjenta, zerknęła na monitor, po czym uspokojona wyszła. O`Neill westchnął. Przynajmniej na tyle, na ile pozwalał mu opatrunek na żebrach.
- Więc, Jack… O co chodzi z tymi kątami? - Daniel spojrzał na niego wyczekująco.
- Nie powiem. - Jack przewrócił oczami. Spojrzał gniewnie na Teal`ca. - A z tobą muszę poważnie porozmawiać. Tak sypnąć kolegę…
- Nie rozumiem, O`Neill. - Jaffa zachował niewzruszony spokój. - Niczym nie sypałem.
- Akurat. - Po twarzy Jacka przemknął krótki, bolesny skurcz.
- My tez już pójdziemy. - Carter położyła nacisk na „my”. - Niech pan odpoczywa.
- W porządku. - Zgodził się archeolog. - Ale wrócimy do tego później. Zaintrygowałeś mnie.
Ruszyli do wyjścia. Teal`c wciąż marszczył brwi. Zawiłości języka Tau`ri nawet po kilku latach stanowiły dla niego nie lada zagadkę. Carter zawróciła od drzwi.
- Sir, gdyby pan czegoś potrzebował…
- Dzięki. Niczego mi nie trzeba. - Zawahał się. - Carter?
- Słucham?
- Załatwiłem go?
- Zarządcę? O, tak. Na amen. Pozostali też są w dobrych rękach.
- To dobrze. Warto było.
- Skoro pan tak mówi…
- Cieszę się, że nic się pani nie stało.
- Nie. Dzięki panu.
- Jak mówiłem: warto było.
- Proszę spróbować się przespać. - Uśmiechnęła się. - Musi pan nabrać sił. Rufus chciałby pana odwiedzić. Myślę, że za kilka dni doktor Frasier wyrazi na to zgodę. Ona również bardzo polubiła chłopaka. No i proszę nie zapominać, że jesteśmy zaproszeni przez Kalię na kolejną uroczystość zjednoczenia.
- Jakże mógłbym zapomnieć? Kolejne wesele? Heh! Nie przepuściłbym takiej okazji. Przecież trzeba przypilnować Daniela.
- Myślę, że tym razem będzie już grzeczny. Ostatni raz porządnie odchorował.
- I dobrze.
O`Neill skrzywił się lekko. Środki przeciwbólowe robiły swoje. Poczuł nadciągającą senność i wiedział, że nie będzie w stanie nad nią zapanować. Tak naprawdę jednak nie miał na to ochoty. Zasłużył sobie na odpoczynek. Bez dwóch zdań. Rozprawił się z zarządcą i uratował życie Carter. Cóż, można śmiało powiedzieć, że to był dobry dzień. Sam stała wciąż obok jego łóżka. Zasnął spokojnie z jej obrazem pod powiekami.
KONIEC
Użytkownik cooky edytował ten post 13.08.2015 - |11:48|
Ten, który walczy z potworami, powinien zadbać, by sam nie stał się potworem.
Gdy długo spoglądamy w otchłań, otchłań spogląda również na nas.
F. Nietzsche
0 użytkowników, 2 gości, 0 anonimowych