Skocz do zawartości

Zdjęcie

Nadzieja umiera ostatnia


  • Zaloguj się, aby dodać odpowiedź
118 odpowiedzi w tym temacie

#81 xetnoinu

xetnoinu

    Sierżant sztabowy

  • VIP
  • 1 185 postów
  • MiastoPraga, a za rzeką Warszawa

Napisano 17.06.2012 - |11:14|

I to przedni żart z tym językiem - samo sedno tej postaci.

Bardzo ciekawie, kolejny raz zresztą, zastosowałaś w tekście takie, nazawijmy to, matriksowe spowolnienia z analizą neuronalnych przepływów sygnału o bólu. Bardzo fajnie się to czyta.

Tekst pod kątem korekty - idealny. Trzeba się aż wysilić, żeby coś znaleźć ;) i tradycji stało się zadość w dziedzinie mojego czytania ;)

Spoiler


Pozdrawiam i czekam na rychłe uwolnienie, przyćpanego celem regeneracji?, Jacka!

Użytkownik xetnoinu edytował ten post 17.06.2012 - |11:16|

  • 2

Zapraszam http://trek.pl/discord

Wbijajcie :) 

 


#82 cooky

cooky

    Sierżant

  • Użytkownik
  • 717 postów
  • MiastoPolska centralna

Napisano 07.09.2012 - |11:18|

Halo! Ludzie, jesteście tam?
Rzeczywiście nastała cisza w tym dziale. Czyżby jeszcze dokuczało wszystkim wakacyjne rozleniwienie? :)
Może jak coś dodam, to inni pójdą za moim przykładem?
Zapraszam więc na kolejny rozdział i liczę na wzajemność. :D







Echo rozdzierającego krzyku rozeszło się po korytarzach, zwielokrotniając zawarte w nim cierpienie. Teal`c drgnął i otworzył oczy. Przez chwilę leżał bez ruchu, nasłuchując. W celi i na korytarzu panowała niczym niezmącona cisza. Dźwięk, który wyrwał go ze snu, nie był jednak złudzeniem. Tego był absolutnie pewien. Tak samo, jak pewien był, że rozpoznał osobę, która krzyczała.
- O`Neill…
Dźwignął się z podłogi i chwiejnym krokiem podszedł do drzwi. Oparł na nich obie dłonie, jakby chciał poczuć płynące z zewnątrz wibracje. Jego wyczulony słuch zarejestrował stłumione kroki w głębi korytarza, daleki odgłos otwieranych i zamykanych drzwi. Były to jednak dźwięki, jakie towarzyszyły mu codziennie. Żaden z nich nie wskazywał na to, że jego dowódca znajduje się w pobliżu, ale wiedział, że on musi gdzieś tam być. W jakiejś innej celi na końcu innego, krętego korytarza. Prawdopodobnie jest w tej chwili poddawany torturom. Może jest nieprzytomny, lub już nie żyje. Zastanawianie się nad tym nie miało jednak sensu. Miał niemal pewność, że już wkrótce ujrzy swego towarzysza żywego lub martwego, tak jak wcześniej widział major Carter.

Nie potrafił określić, ile dokładnie czasu minęło, odkąd został tu zamknięty. Cela nie posiadała okien, a solidne drzwi nie pozwalały mu dojrzeć, co dzieje się na korytarzu. Nie dostawał posiłków. Nie mógł więc na ich podstawie określić mijającego czasu. Jedyny punkt odniesienia stanowili strażnicy przechodzący koło jego celi w regularnych odstępach czasu. Czasami do jego uszu dolatywały strzępy rozmów zbyt dalekich jednak, by zrozumieć ich sens.

Ściany oraz podłoga celi zbudowane były ze ściśle przylegających do siebie bloków skalnych. Sprawdził wszystkie rysy i szczeliny, obejrzał dokładnie drzwi. Nie dostrzegł żadnego słabego punktu, który mógłby wykorzystać, aby spróbować się stąd wydostać. Właściwie był tego pewien od początku, widział już zbyt wiele różnych więzień. Musiał jednak sprawdzić. Potem usiadł na podłodze, opierając plecy o zimny kamień i czekał. Spał, medytował lub chodził w kółko. Coraz bardziej dokuczały mu pragnienie i głód. Wiedział jednak, że jeszcze przez pewien czas jego organizm poradzi sobie z niedostatkiem płynów. Był wojownikiem, był Jaffa. Wszelkie niedogodności natury fizycznej zwykł był traktować z lekceważeniem. Trudniej było pogodzić się z niepewnością. Bynajmniej nie obawiał się o własne życie, ale przecież nie był tu sam. SGC opuścił razem ze swoim zespołem. Nie wiedział, co stało się z pozostałymi. Nie wiedział, dokąd zabrali ich strażnicy ani co z nimi zrobili. Miał nadzieję, że wciąż jeszcze pozostają przy życiu.

Wiele długich godzin upłynęło, zanim wreszcie drzwi jego celi otworzyły się i stanął w nich Kaleb. Tuż za nim pojawił się cały oddział Jaffa. Wojownicy otoczyli więźnia i skierowali w jego stronę odbezpieczoną broń, ale on i tak nie miał zamiaru uciekać. Miał swoją dumę, która nakazywała mu zginąć, patrząc prosto w twarze wrogów. Powoli wstał z podłogi i wyprostował się. Kaleb przyglądał mu się uważnie, zanim wreszcie się odezwał.
- Ponownie spotykamy się shol`va. - Rzekł cicho. - Mam nadzieję, że tym razem będziesz nieco bardziej skory do rozmowy.
- Wszystko zależy od tego, o czym chcesz rozmawiać.
- O waszej misji. O tym, co skłoniło was do przyłączenia się do zdrajców.
- W tej kwestii nie mam ci nic do powiedzenia.
- Ty psie! - Zdenerwował się Kaleb. - Naprawdę sądzisz, że ta wasza mała rebelia ma jakiekolwiek szanse na powodzenie?
- Każde powstanie ma taką szansę, jeśli tylko dzieje się w słusznej sprawie.
- Jesteście wszyscy głupcami! Nigdy nie będziecie w stanie przeciwstawić się Olokunowi! Nigdy nie pokonacie Boga!
- Olokun nie jest bogiem! - Teal`c mimowolnie podniósł głos. - Można go zabić równie łatwo jak ciebie, czy mnie!
- Łżesz!

Na znak Kaleba stojący z tyłu Jaffa zamachnął się lancą i uderzył więźnia w udo, tuż powyżej stawu kolanowego. Teal`c poczuł, jak jego noga ugina się mimowolnie i w chwilę potem wylądował na kolanach. Natychmiast dosięgnął go kolejny cios w skroń. Upadł na podłogę ogłuszony. Po chwili jednak dźwignął się na ramionach, potrząsając głową, by odzyskać ostrość widzenia. Kaleb mówił coś do niego, marszcząc groźnie brwi, lecz w ogóle nie słyszał jego słów. Miał wrażenie, jakby jego uszy wypełniały rozedrgane dzwoneczki. Wściekłe dzwonienie powoli ustępowało, gdy jeszcze raz potrzasnął głową. Zaciskając zęby wstał powoli i spojrzał Kalebowi prosto w oczy. Mężczyzna, teraz już czerwony z wściekłości, podszedł do niego blisko. Teal`c poczuł na twarzy jego oddech.
- Olokun jest potężny. Jest bogiem moim, a teraz również i twoim! Jest twoim panem, twoim słońcem i gwiazdami. To on będzie decydował o twoim życiu i śmierci. O tym, czy jeszcze kiedykolwiek ujrzysz światło dnia. Twój los spoczywa właśnie w jego rękach.
- Olokun nie jest bogiem. - Odparł Teal`c z całkowitym spokojem.

Kaleb chyba właśnie na to czekał. Wziął błyskawiczny zamach. Jego pięść trafiła więźnia w twarz, lecz ten tylko zachwiał się, by po chwili znów dumnie unieść głowę. Z jego rozciętej wargi sączyła się krew.
- Olokun nie jest bogiem. - Powtórzył.
- Wszyscy jesteście zdrajcami. - Kącik ust Jaffa uniósł się w lekceważącym uśmiechu. - Niebawem pozbędę się tego całego plugastwa. Wyłapię was jak robaki, a potem rozdepczę tak, jak na to zasługujecie. A mój pan będzie mi za to wdzięczny.
- Twój pan jest taki sam, jak pozostali Goa`uld. Jego pycha, jego samouwielbienie sprawia, że nie widzi niczego poza czubkiem swojego nosa. Przez to stał się okrutny i bezwzględny. Nie miej złudzeń. Zawsze znajdzie się ktoś, kto będzie chciał przeciwstawić się tyranii.
- Bluźnisz! - Kaleb cofnął się kilka kroków i wyciągnął w stronę Teal`ca zata. Dźwięk odbezpieczania broni rozbrzmiał w całej celi. - Twoja arogancja zostanie wkrótce srodze ukarana. Żałuję, że nie mogę zrobić tego już teraz. Nie martw się jednak. Niebawem zobaczymy się ponownie.

Teal`c w ułamku sekundy ujrzał strzelający ku niemu błękitny promień. Ostatnim co zapamiętał, był ten cholerny uśmieszek na twarzy Kaleba. Kiedy się ocknął, ujrzał obok siebie major Carter. Kobieta leżała bezwładnie na podłodze. Twarz miała zwrócona w drugą stronę, nie mógł więc zobaczyć czy ma zamknięte oczy, ale nawet teraz wyraźnie dostrzegał ciemne pręgi sińców na jej szyi i policzku. Wpatrywał się w nią zaskoczony. Nie rozumiał skąd się tu wzięła i co właściwie jej się stało. „Nie żyje” przebiegło mu przez myśl. Wyciągnął rękę i zacisnął palce na jej ramieniu. Nie zareagowała. Wytężył wszystkie siły i podciągnął się odrobinę. Teraz mógł dosięgnąć do jej szyi w poszukiwaniu tętna. Odetchnął z ulgą, czując pod opuszkami palców delikatne pulsowanie krwi. Zacisnął powieki i oparł czoło o zimna podłogę. Oddychał głęboko, starając się uspokoić szybko bijące serce. Cichy śmiech sprawił, że znów uniósł głowę. Musiał mocno wykręcić szyję zanim wreszcie napotkał wzrok Kaleba. Jaffa parsknął drwiąco.
- Tak łatwo was przejrzeć. Tak łatwo… - Wysyczał. - Wiedziałem, że ucieszy cię widok tej kobiety. Kim ona właściwie jest? Nie jest bezbronna, jak to próbowałeś mi wmówić. Jest prawdziwą wojowniczką, ale kim jest dla ciebie?
- Jest moją towarzyszką broni. Należymy do tego samego zespołu.
- Jest kimś więcej. Twoje emocje cię zdradziły.
- Jest żołnierzem. Więcej wartym, niż wszyscy twoi ludzie razem wzięci.
- Nie przeczę, że jestem nią mile zaskoczony. Jest jednak tylko człowiekiem i tak, jak wszyscy ludzie jest słaba. Wciąż nie mogę zrozumieć, jak mogłeś przejść na ich stronę. Przebywając z nimi stałeś się żałosny. Zniknęła cała twoja siła, którą tak cenił Apophis.

Kaleb obszedł celę dookoła i zatrzymał się na wprost Teal`ca. Wojownik przekręcił się na wznak. Teraz mógł patrzeć swemu prześladowcy prosto w oczy.
- Nie żałuję tej zmiany. - Odparł. - Odszedłem z własnego wyboru. Jestem dumny, mogąc walczyć u boku tych ludzi. Jeśli będzie trzeba, umrę razem z nimi.
- Gdy wróci mój pan umrzesz z pewnością. - Oczy Kaleba zwęziły się w wąskie szparki. - I to nie raz. Będziesz umierał raz za razem, aż oszalejesz. Ale nawet szaleństwo nie będzie dla ciebie wybawieniem. Taka będzie twoja pokuta za zdradę. Taka będzie zemsta mojego pana za twoją pychę i twój upór. I taka będzie moja nagroda za to, że cię tu sprowadziłem.
- Jestem gotów na takie poświęcenie. Zabijcie mnie po tysiąckroć. Ja i tak pozostanę wolny.
- Doprawdy? - Kaleb odchylił głowę do tyłu i wybuchnął ochrypłym śmiechem. Zaraz jednak jego twarz stężała, a oczy zalśniły złowrogo. - Tak właśnie się stanie, zdrajco. Dokładnie tak. Żałuję, że nie mogę zabić cię osobiście. Ale kobieta to inna sprawa. Zrobię z nią, co tylko zechcę. Coraz bardziej podoba mi się jej wola walki. Ale i ona powoli zaczyna się kruszyć. Niedługo przyjdzie do mnie na kolanach i będzie błagać mnie o łaskę.
- Nigdy tego nie zrobi! - Teal`c odruchowo zacisnął pięści.
- Mylisz się. Twoja słodka towarzyszka ma swoje ograniczenia, a ja powoli się do nich zbliżam. Muszę przyznać, że była dla mnie nie lada wyzwaniem, ale to już nie potrwa długo. Jeśli chcę, potrafię być bardzo przekonujący.

Skinął ręką na strażników. Dwóch z nich pochyliło się nad major Carter. Chwycili ją pod ramiona i pociągnęli w górę. Głowa kobiety opadła bezwładnie na klatkę piersiową. Zmierzwione włosy zasłaniały jej oczy i Teal`c znów nie mógł zobaczyć, czy wciąż ma je zamknięte. Zauważył za to jasnoczerwony strumyczek krwi skapujący z jej brody na wymięty mundur. Jaffa wywlekli Sam z celi z taką łatwością, jakby nic nie ważyła. Teal`c śledził uważnie każdy ich ruch. Dopiero gdy zniknęli na korytarzu, przeniósł wzrok na Kaleba. Oczy mężczyzny błyszczały złowrogo, ale gdzieś na samym ich dnie można było znaleźć pierwszy ślad desperacji. Najwyraźniej nie wszystko szło zgodnie z jego planem i myśl ta dodała więźniowi nowej otuchy. Cokolwiek stanęło na drodze wyniosłego Jaffa, działało teraz na jego korzyść. Jego i reszty zespołu.
- Wkrótce znów się spotkamy. Przemyśl dobrze wszystko, co ci powiedziałem. - Oznajmił Kaleb zanim opuścił celę.
- Przemyślę. - Mruknął za nim Teal`c. - I będę na ciebie czekał.

Od tamtej pory znów został pozostawiony sam sobie. Kiedy nie spał, siedział w pobliżu drzwi i nasłuchiwał. Czekał na nadejście Kaleba. Na jakikolwiek sygnał, który mógłby sugerować, że major Carter, bądź pozostali członkowie drużyny znajdują się w pobliżu. Czekał aż do tej chwili.

Stał przy drzwiach tak długo, aż poczuł nieprzyjemne napięcie mięśni ramion. Krzyk jednak nie powtórzył się więcej. W pewnym momencie na korytarzu rozległ się odgłos kroków. Ktoś nadchodził szybko. Teal`c wstrzymał oddech w oczekiwaniu na otwarcie drzwi. Kroki jednak oddaliły się. Ktokolwiek to był, odszedł do innej części więzienia. Więc jeszcze nie będzie mu dane spotkać się ze swym towarzyszem. Jeszcze nie teraz. Nagle ogarnęło go niezwykłe znużenie. Tak. Był zmęczony, obolały i głodny Nie miał pojęcia, jak długo jeszcze będzie pozostawał w zamknięciu. Aby móc stawić czoło wrogom, musiał choć częściowo zregenerować swe siły. Odwrócił się i powolnym krokiem wrócił na środek celi. Usiadł na podłodze ze skrzyżowanymi nogami, a zwrócone w górę dłonie oparł na kolanach. Odchylił głowę do tyłu, przymknął oczy i zagłębił się w kel`no`reem.





C.D.N.

Użytkownik cooky edytował ten post 07.09.2012 - |11:24|

  • 3

Ten, który walczy z potworami, powinien zadbać, by sam nie stał się potworem.
Gdy długo spoglądamy w otchłań, otchłań spogląda również na nas.

F. Nietzsche


#83 Madi

Madi

    Starszy kapral

  • Użytkownik
  • 270 postów
  • MiastoChorzów

Napisano 07.09.2012 - |14:52|

Ale przecież Sam udało się uciec O.o jak? dlaczego? No owszem, jakaś dziwna cisza ostatnio panuje w naszym dziale...chyba masz racje to przez wakacje :) o i nawet się zrymowało
Pozdrawiam!
  • 1

#84 xetnoinu

xetnoinu

    Sierżant sztabowy

  • VIP
  • 1 185 postów
  • MiastoPraga, a za rzeką Warszawa

Napisano 21.09.2012 - |10:08|

No to z tą Sam to teraz zapodałaś zagwozdkę. Chyba jakiś twist fabularny się szykuje (podano komuś halucynogeny, manipulacja myśli - jakieś urządzenie?) albo czeka nas fragment retrospektywny. Jestem bardzo ciekawy, jak to teraz rozegrasz.

Czyta się to wybornie, świetna narracja, jest wartko i dialogi są bardzo naturalne - mimo że nadal akcja nie posuwa się - tkwimy w tych straszliwych mrokach bezświetlnych cel. Brrr - fantastycznie oddany klimat.

Czekam na ciąg dalszy i wyjaśnienie twista z Sam. PZDR.



Autokorekta - ideał. Nic tylko czekać na więcej, więcej, więcej ...

Korekta drobnostek
Spoiler

  • 1

Zapraszam http://trek.pl/discord

Wbijajcie :) 

 


#85 cooky

cooky

    Sierżant

  • Użytkownik
  • 717 postów
  • MiastoPolska centralna

Napisano 21.09.2012 - |14:14|

Faktycznie trzeba by już ruszyć do przodu. Ile w końcu można siedzieć w jednym miejscu?
Na razie jednak powolutku. Przyspieszę dopiero później. :)







Daniel ocknął się, czując, że dzieje się z nim coś dziwnego. Bolała go głowa, bolał go kark i kręgosłup, za to w ogóle nie czuł własnych rąk. Otworzył oczy i ujrzał nad sobą błękitne niebo. Spróbował się poruszyć i jęknął. Uświadomił sobie, że klęczy z głową odchyloną do tyłu. Jego ramiona były wyciągnięte ku górze a nadgarstki skute solidnymi kajdanami. Te zaś umocowane zostały po obu stronach drewnianego słupa, mniej więcej w połowie jego wysokości.

- Witaj z powrotem wśród żywych. - Dobiegł go znajomy głos.
Zerknął w bok. Jared przykuty został do drugiego słupa. Opierał się o niego ze znużeniem, od czasu do czasu zaciskał i rozluźniał pięści, by poprawić krążenie w skrępowanych dłoniach. Jackson zacisnął zęby i spróbował poruszyć głową. Udało mu się, choć mięśnie karku gwałtownie zaprotestowały. Przytulił policzek do ciepłego drewna i dłuższą chwilę odpoczywał. Potem powoli, bardzo powoli, stękając i jęcząc, dźwignął się w górę. Nogi również zdążyły już zdrętwieć. Kiedy na nich stanął, miał wrażenie, że uginają się pod jego ciężarem. Jego oddech stopniowo uspokajał się. Teraz mógł dokładnie przyjrzeć się swoim rękom, znajdującym się obecnie na wysokości jego oczu. Nie był to zbyt przyjemny widok. Kajdany wrzynały się głęboko w opuchnięte nadgarstki. Spod warstwy brudu i krwi wyglądała blado – sina skóra. Nie był w stanie poruszyć palcami. Wiedział, że musi minąć trochę czasu zanim powróci krążenie. Ostrożnie pokręcił głową, by zmniejszyć napięcie ramion i karku. Słońce znajdowało się teraz dokładnie pośrodku całkowicie bezchmurnego nieba. Jego palące promienie padały niemal pionowo. Oblizał spieczone wargi i znów spojrzał w stronę Jareda.
- Jared… Co się stało? - Wychrypiał.
- Strażnicy zabrali twojego dowódcę, pamiętasz?
- Uh… - Zacisną mocno powieki, bo w głowie wciąż mu trochę wirowało. - Był z nimi kapłan… Ale co ty robisz tu razem ze mną?
- Dobre pytanie. No cóż. Ryzykowałem, rozmawiając z wami. Wiedziałem, że nikt nie powinien widzieć, że w jakikolwiek sposób się kontaktujemy. Zarządca musiał zwrócić na to uwagę.
- Dlaczego zabrali Jacka?
- Być może ktoś uznał, że ten człowiek znaczy więcej, niż początkowo sądził. - Jared pokręcił głową. Niewygodna pozycja i ostre słońce i jemu dawały się we znaki.
- Czemu akurat teraz?
- Coś musiało się wydarzyć. Coś ważnego.
- Wrócił Olokun?
- Nie, to nie to. Do powrotu Olokuna pozostało jeszcze trochę czasu. Tu chodzi o coś innego. Kapłan wyglądał na bardzo poruszonego, ale to i tak nic w porównaniu z zarządcą. Wściekł się nie na żarty. Zdaje się, że nawet pozostali strażnicy starają się schodzić mu z drogi.

Jak na zawołanie pojawiło się dwóch strażników. Patrzyli na więźniów spode łba i nerwowo zaciskali pięści. Najwyraźniej nastrój dowódcy i im się udzielił. Daniel i Jared natychmiast zamilkli. Pleciony rzemień zatknięty za pasem jednego i kij bólu w ręku drugiego skutecznie odebrały im ochotę do konserwacji. Nie chcieli, żeby mężczyźni wyładowali na nich swoją złość. Strażnicy zatrzymali się niedaleko słupów, chwilę postali, przestępując z nogi na nogę, potem przeszli do budynku, w którym znajdowała się kuchnia, zajrzeli do niego i najwyraźniej uspokojeni, że w tej części doliny nie dzieje się nic podejrzanego, pomaszerowali w kierunku kamieniołomów. Jackson wypuścił wstrzymywane od dłuższego czasu powietrze.

- Rzeczywiście mocno wkurzeni. - Daniel odruchowo zniżył głos aż do szeptu. - Nie chciałbym być w skórze kogoś, kto teraz narazi się na gniew któregoś z nich.
- Taa, Pomimo wszystko twój dowódca ma szczęście, że go tutaj nie ma. Mógłbym się założyć, że byłby właśnie tym kimś.
- Myślisz, że zabrali go do pałacu?
- Chyba tak, ale to i tak nie poprawia jego sytuacji. Wyglądał naprawdę źle. Obawiam się, że już stamtąd nie wróci.
- Chyba nigdzie nie będzie gorzej niż tutaj. W pałacu ma przynajmniej jakąś szansę.
- Posłuchaj… - Jared zmarszczył brwi. - On tego nie przeżyje. Rozumiesz? Nikt z nas tego nie przeżyje. To tylko kwestia czasu. Jesteśmy tylko niewolnikami. Nic nieznaczącymi robakami. Jesteśmy warci tyle, ile wykonywana przez nas praca. Po nas przyjdą następni i następni. I oni też tutaj zginą. Wszyscy tu zginiemy. Łudziliśmy się, że możemy to zmienić, ale myliliśmy się. Nic nie możemy zrobić.
- Nie, to ty posłuchaj. - Daniel wpatrywał się w Jareda szeroko otwartymi oczami. Do tej pory chłopak sprawiał wrażenie niezwykle opanowanego. Aż dziwił ten nagły wybuch pesymizmu. - Obaj jeszcze żyjemy. I póki żyjemy musimy mieć nadzieję. Nic innego nam nie pozostało. Wierz mi, że już nie raz bywaliśmy w tak trudnych sytuacjach i zawsze jakoś udało nam się z nich wyplątać. Poza tym wkrótce powinniśmy skontaktować się z bazą. Jeśli tego nie zrobimy nasz przełożony wyśle za nami grupę poszukiwawczą. Stary Hammond na pewno znajdzie sposób, żeby nas stąd wyciągnąć. Musimy tylko zaczekać i postarać się przeżyć do czasu, aż nas znajdą i uwolnią. To nie takie trudne prawda? Wystarczy przeżyć.
- To prawda? Przybędzie jeszcze ktoś oprócz was?
- Tak. Takie są procedury.
- Ale dla nas może już być za późno. - Jared odwrócił twarz w drugą stronę. - Po odkryciu waszej obecności w osadzie, ludzie Olokuna na pewno pilnie strzegą wrót. Najprawdopodobniej ci, którzy przyjdą nam na ratunek, sami zostaną pojmani.
- Tego nie wiesz na pewno.
- Wiem za to, do czego zdolni są nasi protektorzy. Nie masz pojęcia, jak to jest żyć pod jarzmem Olokuna.
- Więc mi powiedz! - Daniel zaczekał, aż chłopak znów na niego spojrzy. - Czy wreszcie możesz mi zaufać? Proszę cię, mam przecież oczy. Widzę, co się święci. Wiem, że organizujecie rebelię przeciwko Olokunowi. Wiem również, że częściowo wtajemniczyliście Sam w swoje plany. Kaleb także nie jest idiotą. Doskonale zdaje sobie sprawę z tego, co robicie, choć nie ma pewności, kto konkretnie działa przeciwko jego panu. A nas podejrzewa o współudział. On uważa, że przybyliśmy na wasze wezwanie. Że to wy nas sprowadziliście. Matko Boska! - Zdenerwował się. - Nie wy pierwsi przeciwstawiacie się rządom Goa`uld. Chcę ci przypomnieć, ze moi przodkowie zrobili to już tysiące lat temu. Do tego zmierzacie, prawda? Chcecie obalić Olokuna?
- Tak. - Jared wciąż się wahał. - Planujemy to od miesięcy. Wciąż jednak nie jesteśmy wystarczająco silni.
- Dlatego potrzebujecie wsparcia. My możemy wam je dać. Proponowaliśmy to już na samym początku. W zamian za to sprzedaliście nas w niewolę.
- To nie tak. Nie o to nam chodziło. To było wtedy jedyne wyjście.
- Rozumiem to. Chroniliście swoich ludzi. Czy jednak nie widzisz, że ani ja, ani nikt z mojego zespołu wam nie zagraża? Gdyby zależało mi na twojej głowie już dawno bym cię wsypał. A Jack? Kaleb o mało go nie zakatował. Myślisz, że narażałby się na kolejne tortury, gdyby chciał was zdradzić?
- Nie byliśmy pewni, czy możemy wam zaufać. - Zaczął niepewnie Jared. - Od pewnego czasu ludzie Olokuna likwidują po kolei wszystkich, którzy działają w ruchu oporu. Przybywają na kolejne planety i doskonale wiedzą, kogo mają ze sobą zabrać.
- Planety? Więc działacie na szeroką skalę?
- Udało nam się nawiązać kontakt z ośmioma. Tylko działając wspólnie, mieliśmy jakiekolwiek szanse na powodzenie…
- I obawialiście się, że jesteśmy podstawieni? Że to jakaś nowa sztuczka Olokuna, żeby położyć kres całemu waszemu powstaniu?
- Dziwisz się? Przybyliście znikąd, dysponujecie potężną bronią i towarzyszy wam Jaffa.
- Zbuntowany Jaffa. Z własnej woli porzucił służbę swojemu władcy i przyłączył się do nas. Wspólnie pokonaliśmy Apophisa, więc wiem, że jest to możliwe.
- Żałuję, że do tego doszło. Naprawdę.
- Kontaktując się z Sam, naraziliście ją na wielkie niebezpieczeństwo. Zdajesz sobie z tego sprawę?
- Wszyscy jesteśmy w niebezpieczeństwie. Do tej pory nie jestem pewien, czy dobrze zrobiliśmy. Po prostu zaryzykowaliśmy.

Od strony kamieniołomów dobiegał coraz głośniejszy odgłos kroków. Niewolnicy skończyli swój dzień pracy i właśnie wracali na spoczynek. W obozie zrobił się ruch. Wrócili również wszyscy strażnicy, a z nimi zarządca. Widząc wściekłość w jego oczach, Daniel miał pewność, że podejdzie do niego i Jareda, by ukarać ich za czyn, który ktoś gdzieś popełnił. On jednak splunął jedynie w ich stronę, po czym oddalił się w niewiadomym kierunku. Przed budynkiem kuchni pojawił się Kraft, by wydać niewolnikom wieczorny posiłek. Daniel miał wrażenie, że zerka ukradkiem w ich stronę. Nie wykonał jednak żadnego gestu, który by świadczył o tym, że zwrócił na nich uwagę. Na widok parującego kotła Daniel przełknął ślinę. No cóż. On i jego współwięzień pójdą dziś spać bez kolacji.

Nadciągnęła noc a z nią nieznośny chłód. Wcześniej dokuczał im upał teraz przenikające do szpiku kości zimno. Przykuci do pala drżeli i szczękali zębami. Nade wszystko jednak dręczyło ich pragnienie. No i zmęczenie. Obaj wspierali się na słupach, marząc o zmianie pozycji. Żeby chociaż opuścić zdrętwiałe ramiona… księżyc wisiał nad ich głowami jak mały rogalik. Gwiazdy mrugały przyjaźnie, lecz nie dawały wiele blasku. Strażnicy wyraźnie spuścili z tonu. Teraz, gdy więźniowie zamknięci zostali w barakach, spacerowali niespiesznie, patrolując całą dolinę. Kierowali się zawsze w stronę bramy, obok której rozpalono ognisko. Od czasu do czasu robili rundę dookoła baraków i wracali do ciepłego kręgu rozświetlanego przez płomienie. Na Jacksona i Jareda nie zwracali szczególnej uwagi. Zresztą, jakie niebezpieczeństwo mogło czyhać z ich strony? Obaj byli zbyt wyczerpani nawet by rozmawiać. Daniel kilka razy zapadał w męczącą, nie dającą wytchnienia drzemkę, by po chwili obudzić się jeszcze bardziej obolały. Jared wiercił się i stękał w ciemności, najwyraźniej cierpiąc tak samo jak archeolog. Gdzieś niedaleko nich rozległ się odgłos ostrożnych kroków. Daniel spodziewał się nadejścia strażników i w pierwszej chwili nie zwrócił na nie uwagi. Kroki rozległy się zupełnie blisko i towarzyszył im znajomy, choć cichy głos.
- Znowu się spotykamy, nieznajomy.
- Kraft? - Jackson z niedowierzaniem wpatrywał się w mrok, aż wyłowił z niego ciemną, pochyloną nieco sylwetkę.
- Twój towarzysz marnie skończył, a ty idziesz w jego ślady. I to nie sam.
Kraft podszedł zupełnie blisko. W rękach trzymał naczynie, które wydawało obiecujący chlupot. Uniósł je na wysokość twarzy archeologa i zbliżył brzeg do jego spieczonych ust.
- Napij się. - Powiedział. - Ostrożnie. Powoli. Musicie obaj być odwodnieni.
Od strony drugiego słupa doleciało głuche rzężenie. Jared potwierdzał nim, że w rzeczywistości są bardzo spragnieni. Daniel pił. Woda przyjemnie chłodziła wyschnięty język. Z każdym łykiem czuł, jak wraca w niego życie. Już drugi raz ten człowiek ratował go swoją wodą. Nie odzywał się, tylko czekał, aż Jackson zaspokoi pragnienie. Wtedy podszedł do Jareda i napoił także jego.
- Nie będziesz mieć przez to problemów? - Jackson wciąż nasłuchiwał, czy z ciemności nie nadchodzą przypadkiem strażnicy. Słyszał wiatr, stłumione pokasływania dochodzące z budynków, odgłos siorbania i przełykania, ale nie doszukał się skrzypienia ciężkich skórzanych butów.
- Spokojna głowa. O tej porze zarządca zazwyczaj twardo śpi, zaś jego podwładni pod jego nieobecność przestają być nadgorliwi. Dzisiaj ponadto łyknął coś mocniejszego, żeby rozładować swój gniew. Zapewne nie obudzi się aż do rana.
- Dziękuję. - Jared aż się zasapał, ale jego głos brzmiał już normalnie.
- Nie ma sprawy. Przynajmniej tyle mogę dla was w tej chwili zrobić.
- Kim jesteś? - W głosie chłopaka dało się wyczuć podejrzliwość.
- Nazywam się Kraft. I jestem więźniem tak samo jak ty. No, może nieco bardziej poinformowanym
- Kraft? Znam to imię. Skąd pochodzisz? - Spytał znienacka.
- Z Tabronu. - Mężczyzna najwyraźniej spodziewał się takiego pytania. - Moja córka miała na imię Alma.
- Zgadza się. - Jared w ciemności pokiwał głową. - Córka Krafta miała na imię Alma. Więc wreszcie mam okazję cię poznać. Wiele o tobie słyszałem.
- Znasz go? - Daniel nawet nie był zbytnio zdziwiony.
- Owszem. Co prawda nigdy wcześniej go nie widziałem i nie byłem pewien czy to on. To jeden z naszych ludzi. Zawdzięczamy mu sporo informacji.
- Mam nadzieję, że przydatnych. - Mężczyzna zaśmiał się cicho, a potem zwrócił do Daniela.- Miałem rację co do was, nieznajomy. Jesteście wyjątkowo twardzi. Najbardziej jednak podziwiam waszą kobietę. Otóż właśnie dokonała niemożliwego.
- Co ty mówisz? Co się stało z Sam? - Strach ścisnął serce Daniela. - Gdzie ona jest?
- Nie wiem gdzie jest teraz, ale wiem, gdzie jej nie ma…
- O czym ty mówisz?
- Dziś rano uciekła z więzienia.
- Jak? - Zdziwił się Jared.
- Dokąd? - Sapnął Daniel.
- Jeśli jest równie bystra co odważna, będzie wiedziała, co dalej zrobić. Nie wiem, jaki Bóg postawił was nieznajomi na naszej drodze, ale powinniśmy być mu naprawdę wdzięczni. - Zwrócił się do Jareda. - Nasz sen, bracie, może się wkrótce spełnić.
- Aż trudno w to uwierzyć. Całe wieki niewoli…
- Niewoli, która niebawem się skończy.
- Kiedy? - Spytał Jared zdławionym głosem. - Kiedy to nastąpi?
- Tego niestety nie wiem. Szczerze mówiąc, myślałem, że to wy będziecie mogli odpowiedzieć na to pytanie.
- Jak to? - Zdumiał się Daniel.
- Nie jestem wszechwiedzący. - Kraft wzruszył ramionami. - Moja wiedza nie sięga zbyt daleko poza tę planetę, lecz podobnie jak wy wyczekuję niecierpliwie na dzień wyzwolenia.
- Przykro mi. - Jared zwiesił głowę. - Oczekiwaliśmy na przybycie Barrana, ale nie dotarł w umówionym czasie. A tylko on zna wszystkie szczegóły.
- Ach… - Westchnął Kraft.
- Kim jest Barran? - Zainteresował się Daniel.
- Naszym przywódcą. - Odparł Jared. - To on koordynuje działania na wszystkich planetach. Ale nie zjawił się na ostatnie spotkanie. Baliśmy się, że został pojmany.
- Ale Sam uciekła. - Rzekł z naciskiem Daniel.
- Owszem. - Potwierdził Kraft.
- Ona nie zostawi nas tu na śmierć. Przybędzie nam na pomoc z Barranem lub bez niego.
- Wierzę w to, przybyszu. - Kraft rozejrzał się niespokojnie. - Naprawdę w to wierzę. Teraz jednak muszę już iść. Strażnicy nie są w końcu głupcami. Nie mogę dopuścić, by przyłapali mnie w waszej obecności.
- Zaczekaj! - Daniel uzmysłowił sobie, że ma do Krafta jeszcze wiele pytań.
- Nie zatrzymuj mnie nieznajomy. Bądźcie silni. Obaj.

W ciemności zaszurały jego kroki. Więźniowie zostali sami. W głowie Jacksona kotłowało się tysiące myśli. Bał się o Jacka i o Teal`ca. Nie dowiedział się o nich niczego nowego. Bał się o siebie, o Jareda i bał się o Sam. Najważniejsze jednak, że kobiecie udało się wydostać z planety. Teraz na pewno pomoc do nich dotrze. W końcu Carter jeszcze nigdy nie zawiodła swojego zespołu. Jeśli trzeba będzie, stanie na głowie, by do nich dotrzeć. Był tego pewien tak samo jak tego, że po nocy wzejdzie słońce i nastanie nowy dzień.





C.D.N.

Użytkownik cooky edytował ten post 04.12.2012 - |22:01|

  • 3

Ten, który walczy z potworami, powinien zadbać, by sam nie stał się potworem.
Gdy długo spoglądamy w otchłań, otchłań spogląda również na nas.

F. Nietzsche


#86 Madi

Madi

    Starszy kapral

  • Użytkownik
  • 270 postów
  • MiastoChorzów

Napisano 29.09.2012 - |09:40|

Brawo, kolejne światło nadziej! zbierałam się od kilku dni do przeczytania tego rozdziału, jako iż przeprowadzam w pokoju remont jakoś tak mam mało czasu, no ale widzie, że przynajmniej ktoś ratuje nam dział :) czekam na kolejny rozdział, a tymczasem wracam do pisania mojego.
Pozdrawiam!

Użytkownik Madi edytował ten post 29.09.2012 - |09:41|

  • 2

#87 xetnoinu

xetnoinu

    Sierżant sztabowy

  • VIP
  • 1 185 postów
  • MiastoPraga, a za rzeką Warszawa

Napisano 30.09.2012 - |09:13|

Powodzenia w remoncie - ja też mam zaległości czytelnicze w dziale i powoli, powoli - ale nadrabiam.

Fragment świetny. Nowa skala sprzeciwu wobec fałszywych bogów - w efekcie więcej pojawia się pytań jak odpowiedzi. Ale ewidentnie czeka nas fabularny powrót do mroków cel.

Kilka przecinków wypatrzyłem, drobnostki.
Spoiler

  • 1

Zapraszam http://trek.pl/discord

Wbijajcie :) 

 


#88 cooky

cooky

    Sierżant

  • Użytkownik
  • 717 postów
  • MiastoPolska centralna

Napisano 03.12.2012 - |00:16|

Uffff... Znowu ruszyłam do przodu. Szło mi jak po grudzie. Poprawiałam i poprawiałam, kilka razy zaczynałam od nowa, aż wreszcie z pierwotnej wersji prawie nic nie zostało. W końcu stwierdziłam, że już muszę skończyć, bo inaczej utknę na amen. Tak więc spięłam się, skończyłam i wszystkim wytrwałym życzę miłego czytania.






Silne palce zacisnęły się na jej gardle, pozbawiając ją możliwości zaczerpnięcia oddechu. Otworzyła szeroko oczy, ale widziała jedynie ciemność. Słyszała wyłącznie swój zdławiony jęk i rzężenie. Szarpała się i uderzała na oślep, lecz jej pięści trafiały w próżnię, zupełnie jakby trzymające ją ręce były zawieszone w powietrzu, niepołączone w żaden sposób z jakimkolwiek ciałem. Nagle stwierdziła, że ona sama unosi się w przestrzeni. Na próżno starała się znaleźć dla rąk i nóg jakiś punkt podparcia. Była bezradna, jak motyl przebity szpilką. Gdy myślała, że już straci przytomność, poczuła na policzku czyjś gorący oddech. Niewidzialne usta zbliżały się do jej twarzy. Próbowała je odepchnąć. One jednak były coraz bliżej i bliżej. Już niemal dotykały skóry. Jednocześnie gdzieś z bliska dobiegł ją drwiący śmiech Kaleba.

Ocknęła się na szpitalnym łóżku. Kaleba nie było. Obok ktoś cicho rozmawiał. Przez chwilę pomyślała, że to był tylko sen, że nie stało się nic złego, potem jednak przypomniała sobie wszystko, co wydarzyło się w ciągu ostatnich dni i natychmiast oprzytomniała. Zerwała się gwałtownie z pościeli. Czyjeś silne ręce natychmiast ją przytrzymały. Była temu komuś bardzo wdzięczna. Miała tak silne zawroty głowy, że bez wsparcia upadłaby na podłogę. Gdy delikatnie układał ją na łóżku, uchyliła powieki i ujrzała sanitariusza. Zamknęła oczy, czekając, aż helikopter w jej głowie nieco się uspokoi, po czym rozejrzała się ostrożnie. Janet Fraiser patrzyła na nią czujnie, marszcząc brwi.
- Nie rób tego więcej. - Powiedziała z lekkim wyrzutem. - Jesteś jeszcze słaba, poza tym podejrzewam wstrząśnienie mózgu. Przez jakiś czas nie powinnaś w ogóle wstawać.
- Oczywiście. - Wymamrotała słabo. - Nie będę.
- To dobrze, bo w przeciwnym razie musiałabym cię uśpić. - Zagroziła lekarka z błyskiem w oku. - Jak się czujesz?
- Boli mnie głowa…
- To zrozumiałe, a poza tym?
- Nie najgorzej. - Odparła niecierpliwie. - Ale ja nie mogę tu zostać. Muszę zgłosić się do generała Hammonda.
- Nie ma takiej potrzeby majorze. - Ponad ramieniem lekarki zmaterializowała się nagle twarz generała. - Już tu jestem.
- Sir! - Ucieszyła się. - Pułkownik, Daniel i Teal`c są w niebezpieczeństwie. Zostaliśmy pojmani. Ja uciekłam, nie wiem dokładnie, gdzie są pozostali, ale musimy coś zrobić, musimy ich ratować! - Wyrzuciła z siebie jednym tchem.
- Proszę się uspokoić. - Hammond podszedł bliżej do jej łóżka. - Człowiek, który przybył razem z panią, złożył nam w tej sprawie bardzo wyczerpujące wyjaśnienia.
- Och. - Dopiero teraz przypomniała sobie, że nie przybyła do SGC sama. - Barran wciąż tu jest?
- Owszem. Poprosił nas o wsparcie militarne w planowanym przez ruch oporu powstaniu przeciwko Goa`uld władającemu kilkunastoma planetami. Zaistniała sytuacja jest na tyle poważna, że zmuszony byłem skonsultować ją z Pentagonem. Przede wszystkim jednak muszę poznać pani wersję wydarzeń. Jeśli czuje się pani na siłach, chętnie wysłucham, co ma pani do powiedzenia.
- Oczywiście sir. Mogłabym prosić o szklankę wody? - To pytanie skierowane zostało do Janet Fraiser.

Kobieta kiwnęła głową i oddaliła się. Carter zaczekała, aż lekarka poda jej szklankę wypełnioną przezroczystym płynem. Piła chciwie. Zwykła woda miała dla niej nieziemski smak. Kiedy już opróżniła naczynie, wzięła głęboki oddech i zaczęła mówić. Opowiedziała o wiosce, weselu, nagłym przybyciu Jaffa, pojmaniu, rozdzieleniu, przesłuchaniach, nieprzytomnym Teal`cu i groźbach Kaleba, aż wreszcie o niewiarygodnej ucieczce i powrocie do bazy. Hammond słuchał uważnie, od czasu do czasu zadając dodatkowe pytania. Kiedy Sam skończyła, dłuższą chwilę milczał, splatając i rozplatając palce.
- No cóż. - Zaczął w końcu. - Wszystko, o czym pani powiedziała, w pełni pokrywa się z zeznaniami Barrana. Wygląda na to, że ci ludzie rzeczywiście stoją u progu rewolucji.

Carter z namysłem wpatrywała się w swojego dowódcę.
- Sir, Kalia nie zdążyła przekazać mi zbyt wielu informacji o buntownikach, ale jednego jestem pewna. Olokun jest faktem. Faktem są jego napady na podległe mu planety, w celu uzyskania nowych niewolników. Na jego macierzystej planecie widziałam ich dziesiątki. Zarówno kobiet, jak i mężczyzn. Są zniewoleni i zmuszani do pracy ponad siły, a widziałam tylko tych pracujących w pałacu i w jego pobliżu, lecz musi ich być znacznie więcej. Ruch oporu przeciwko Olokunowi również jest faktem. Jaffa, który mnie przesłuchiwał tylko utwierdził mnie w tym przekonaniu. On niczego nie podejrzewał. On był pewien. - Zawahała się. - Sir, czy mogę mówić swobodnie?
- Oczywiście, majorze.
- To dzięki członkom ruchu oporu jestem tutaj. Sama nie byłabym w stanie wydostać się z więzienia i uważam, że tylko z ich pomocą możemy liczyć na odzyskanie pułkownika, Daniela i Teal`ca. Powiedział pan, że planują powstanie przeciwko Olokunowi. Jestem pewna, że uderzą z nami lub bez nas. Przygotowują się do tego już od miesięcy, a może nawet i lat. Dla nich to jest być albo nie być. Ludzie, których poznałam są niezwykle odważni, ale nie dysponują żadną bardziej zaawansowaną bronią. Z wojownikami Jaffa raczej nie mają szans. Jeśli zaatakują i przegrają, wszyscy zapewne zginą. Pułkownik i pozostali również.
- Zdaję sobie z tego sprawę pani major. Właściwie mniej więcej to samo powiedziałem moim przełożonym. Jestem pewien, że po wnikliwej analizie wszystkich danych Pentagon uzna moje argumenty i otrzymamy oficjalną zgodę na rozpoczęcie działań wojskowych.
- Sir, chciałabym wziąć w tym udział. - Miała nadzieję, że jej głos zabrzmiał wystarczająco pewnie.
- Spodziewałem się z pani strony dokładnie takiej reakcji. - Uśmiechnął się lekko. - Mimo to uzależniam pani udział w misji od pozytywnej opinii lekarskiej. Wiem, że jest pani wyjątkowo zdeterminowana, nie zgodzę się jednak, by narażała pani swoje zdrowie. Czy to jasne?
- Tak jest. - Odpowiedziała niechętnie. - Czy mogłabym chociaż otrzymać kopię raportu z przesłuchania Barrana?
- Oczywiście. W zasadzie nawet bym nalegał, by się pani z nim zapoznała. Jak już wspomniałem, pani relacja z przebiegu misji zgadza się z faktami podanymi przez Barrana, ale ciekaw jestem pani opinii po przeczytaniu całości. W końcu to właśnie pani przebywała z tymi ludźmi i zdążyła poznać ich, choć w pewnym stopniu. Interesują mnie wszelkie sugestie z pani strony.

Półtorej godziny później Carter siedziała wygodnie oparta o poduszki i trzymała w rękach zapisane drobnym drukiem kartki. Raport nareszcie dostarczył jej brakujących informacji i wszystko zaczęło układać się w jedną całość. Dowiedziała się, że w przeszłości Olokun zamieszkiwał zupełnie inną planetę, która z niewyjaśnionych przyczyn uległa zniszczeniu. Pustynna planeta, z której uciekła Carter miała być jego nowym azylem. Tutaj też rozpoczął budowę lądowiska dla swojego Hataka. Liczba niewolników niezbędnych do tego przedsięwzięcia skłoniła go do regularnego odwiedzania wszystkich podległych mu światów i porywania coraz większej liczby ludzi. Choć wybierał młodych i silnych, ze względu na ciężkie warunki panujące na planecie, nie byli oni w stanie pracować efektywnie przez dłuższy czas, dlatego sprowadzał i wciąż sprowadza nowych. Barran był właśnie jednym z niewolników. Pracował przy budowie piramidy. Był bity i głodzony. Szybko opadł z sił. Kiedy nie był już w stanie pracować, wywieziony został w głąb pustyni i tam pozostawiony nieprzytomny. Jego ciałem miały zająć się jakieś dzikie zwierzęta zamieszkujące ten nieprzyjazny świat. On jednak nie zginął. Uratował go Jaffa. Sam mogłaby założyć się o prawą rękę , że to ten sam, który pomógł także jej. Jaffa ukrywał go przez jakiś czas z dala od pałacu, potem umożliwił mu ucieczkę z planety. Choć Barran nie wyjawił motywów działania niespodziewanego sprzymierzeńca, na pewno mu ufał. Okazało się również, że Kalia nie miała racji. Barran nie był jedynym, który wydostał się z planety. Oprócz niego było jeszcze czterech innych. Ukrywali się, mieli jednak nad ludźmi Olokuna pewną przewagę. Tamci byli pewni, że oni nie żyją.

Tak powstał pierwszy zalążek ruchu oporu. Strach, bezsilność, rozpacz po stracie bliskich, i żądza zemsty skłoniły uciekinierów do działania. Stopniowo pojawiali się na poszczególnych planetach i kontaktowali z osobami, którym mogli zaufać i które podzielały ich uczucia względem Olokuna. Po wielu miesiącach mieli wreszcie swoich ludzi prawie na wszystkich planetach podległych Olokunowi. Jaffa także okazał się niezwykle cennym sojusznikiem. Dzięki niemu mogli kontaktować się z niektórymi towarzyszami przebywającymi w niewoli, znali ogólne plany Olokuna i mogli dość precyzyjnie przewidywać jego posunięcia.

Organizacja rozrastała się powoli, lecz systematycznie. Stopniowo tworzyła misterną siatkę wywiadowczo – informacyjną. Wciąż jednak wydawało się, że liczba rebeliantów jest zbyt mała, aby realnie zagrozić wojownikom znienawidzonego Goa`uld. Niebawem okazało się, że pękło jedno z ogniw w łańcuchu konspiracji. Ktoś zdradził. Członkowie ruchu oporu znaleźli się w prawdziwym niebezpieczeństwie. Pomimo zachowywania szczególnych środków ostrożności, coraz częściej dochodziło do zatrzymań i niewyjaśnionych zniknięć. Wtedy jednak wydarzyło się coś, co dawało choćby cień nadziei na odzyskanie wolności. Jedna z planet na obrzeżach terytorium Olokuna była szczególnie bogata w złoża naquadah. Właśnie tą planetą, a raczej jej bogactwem naturalnym, zainteresował się inny Goa`uld. Był na tyle zuchwały, że zniewolił miejscową ludność i rozpoczął eksploatację planety. Takiej zniewagi Olokun nie mógł darować. Zebrał swą armię i niezwłocznie wyruszył, by ukarać impertynenta. W chwili obecnej w pałacu przebywała tylko garstka Jaffa. Ot, siły wystarczające do utrzymania porządku. Olokun wyszedł z konfliktu zwycięsko, a że jak każdy Goa`uld był wyjątkowo próżny, postanowił, że powróci do domu w blasku chwały. By to osiągnąć potrzebował szczególnej oprawy. O to już zadbały liczne zastępy czczących go kapłanów. Dniem i nocą przygotowywali święto na cześć swego pana. Bohatera i zdobywcy.

Ten właśnie moment postanowił wykorzystać ruch oporu. Zamieszanie, jakie towarzyszyło całej tej szopce dawało szansę na wmieszanie się w ogarnięty nienaturalnym uniesieniem tłum i przeniknięcie w szeregi sług Olokuna. Kolejna okazja mogła się już nie powtórzyć. Postawili więc wszystko na jedna kartę i postanowili uderzyć. Cały plan znało tylko kilka osób, w tym Barran oraz jego czterej towarzysze i trzymany był w tajemnicy aż do ostatniej chwili. Istniała więc szansa, że informacja o planowanym ataku nie zdąży dotrzeć do zbrojnych oddziałów Jaffa. Oczywiście poplecznicy Olokuna oczekiwali takiego właśnie działania, nie mogli jednak trwać w pogotowiu przez cały czas. Dodatkowo spodziewali się ataku natychmiast po opuszczeniu planety przez ich pana, a nie w momencie jego powrotu. Nie brali też pod uwagę możliwości, że buntownicy mogą otrzymać wsparcie od kogoś z zewnątrz. Sumując wszystko razem, Carter doszła do wniosku, że sprawa nie jest tak beznadziejna, jak wydawała się na początku. Owszem, atak musiał być przeprowadzony szybko i w idealnym momencie, lecz biorąc pod uwagę dotychczasową zdolność komunikacji pomiędzy planetami, synchronizacja działań nie powinna być wielkim problemem. Na przygotowania pozostały trzy dni. Wystarczająco. Tylko czy będzie kogo ratować? Czy Kaleb spełnił swą groźbę i zabił O`Neilla? A Daniel i Teal`c? Strach chwycił ją za gardło, ale nie pozwoliła, by nią zawładnął. Musi wierzyć, że uda się sprowadzić ich z powrotem. Jeśli tylko przeżyją do tego czasu…

Hammond zjawił się w ambulatorium po południu. I nie był sam. Przyprowadził ze sobą Barrana. Mężczyzna uśmiechnął się.
- Samantho, cieszę się, że czujesz się już lepiej. - Rzekł, kładąc prawą dłoń na piersi i wykonując lekki półukłon. Ten gest nagle przypomniał jej Teal`ca.
- Ja także się cieszę, że cię widzę.- Odpowiedziała. Wzięła do ręki raport. - Nareszcie znam odpowiedzi na wszystkie zagadki.
- Przykro mi, że nie mogłaś poznać ich wcześniej. To byłoby jednak zbyt ryzykowne.
- Rozumiem. Teraz to wszystko rozumiem. I jestem pełna podziwu dla waszej odwagi i poświęcenia. Jakim cudem udało wam się przekazywać wszystkie informacje pod samym nosem Olokuna i jego armii?
- Tak, to rzeczywiście było trudne, ale nie niewykonalne.
- Najwyraźniej. Byłabym zaszczycona mogąc walczyć u waszego boku.
-Omawialiśmy już tę kwestię, majorze. - Wtrącił generał. - I nie zamierzam zmieniać zdania. Doktor Fraiser uważa, że zbytnio się pani przemęcza. Dlatego nie chciałbym zajmować pani zbyt dużo czasu. Wydaje mi się, że raport już pani przeczytała?
- Oczywiście, sir.
-I co pani o nim sądzi?
- Te informacje tylko potwierdzają wszystko, co widziałam i czego się dowiedziałam na obu planetach. Nie widzę żadnych powodów by kwestionować prawdziwość słów Barrana. Sir, czy Pentagon…
- Wciąż czekamy na decyzję. Myślę, że pani opinia tylko ją przyspieszy.

Mężczyźni wyszli i Carter znowu została sama. Długo myślała o Kalii, Barranie i członkach swojej drużyny, aż wreszcie poczuła, że rzeczywiście jest zmęczona, choć jeszcze niedawno gotowa była natychmiast wyruszać na wojnę. Teraz w głowie jej lekko szumiało, a oczy szczypały. Ułożyła się wygodnie. Pomyślała, że tylko tak sobie poleży i poczeka, aż ustąpi nieprzyjemne napięcie w karku. Sen spłynął na nią niepostrzeżenie. Wyczerpany organizm sam egzekwował własne potrzeby. Spała do rana i tym razem nic jej się nie śniło.

Kolejny dzień upłynął pod znakiem organizacji misji ratunkowej. Tak jak przypuszczał Hammond, Pentagon wydał zgodę na akcję wojskową. Dowództwo powierzone zostało pułkownikowi Reynoldsowi. Niezwłocznie rozpoczęły się przygotowania. Baza postawiona została w stan gotowości. Ściągnięto kilka przebywających poza Ziemią drużyn. Carter coraz dotkliwiej odczuwała przymusową hospitalizację. Powinna być tam, z nimi. Powinna działać, planować, przygotowywać się do wymarszu, zamiast tego leżała i czekała. Janet Fraiser na bieżąco monitorowała jej stan zdrowia, jednocześnie pilnując, by regularnie spożywała posiłki i jak najwięcej odpoczywała. W końcu jednak musiała przyznać, że życiu i zdrowiu pani major nie zagraża już żadne niebezpieczeństwo, choć początkowo bardzo się o nie obawiała. Kiedy ujrzała ją leżącą bezwładnie na rampie, zakrwawioną, odwodnioną i skrajnie wyczerpaną, była niemal pewna, że jest ciężko ranna. Okazało się jednak, że jej obrażenia wyglądały o wiele gorzej niż były w rzeczywistości i Sam szybko odzyskiwała siły. I wykazywała się niezwykłym uporem. Wymogła na personelu, by na bieżąco informować ją o postępach w planowaniu misji. Sama również miała liczne sugestie, które przekazywane były Reynoldsowi lub Hammondowi. Wieczorem jej łóżko zaścielały liczne dokumenty i plany, a ona sama znała każdy szczegół planowanej akcji. Wreszcie lekarka zrozumiała, że nie będzie w stanie dłużej utrzymać jej w bezczynności i zezwoliła na opuszczenie szpitala.

Z samego rana Sam zameldowała się w biurze generała Hammonda, ściskając w ręku teczkę z dokumentami medycznymi. Poprosiła o przywrócenie jej do czynnej służby i możliwość udziału w misji. Zgodę oczywiście otrzymała i niezwłocznie udała się do pułkownika Reynoldsa, który już na nią czekał. Pułkownik okazał się człowiekiem niezwykle przewidującym, bo nie czekając na formalne potwierdzenie jej uczestnictwa w misji, przygotował dla niej zadanie specjalne, którego inicjatorem był właściwie Barran. Mężczyzna, pełen nadziei, oczekiwał na dzień wyzwolenia całego swojego ludu. Chętnie współpracował z wojownikami Tau`ri, będąc ewidentnie pod wrażeniem technologii, jaką dysponowali. Opanowany i rzeczowy okazał się niezwykle cennym sojusznikiem i błyskotliwym strategiem. Nic dziwnego, skoro od lat współdowodził nieformalną armią buntowników.

Carter czuła, jak jej serce mimowolnie przyspiesza. Plan zakładał, że przedostanie się do pałacu, by odnaleźć przetrzymywanych tam więźniów. Tylko ona znała rozmieszczenie korytarzy w budowli na tyle, mieć szansę na odnalezienie więziennych cel. Ale było to działanie niezwykle ryzykowne. Zdawała sobie z tego sprawę. Miała wrócić do miejsca, gdzie więził i torturował ją Kaleb. Skąd cudem uciekła i dokąd teraz miała udać się dobrowolnie. Wiedziała jednak, że musi to zrobić. Musi, jeśli jeszcze chce zobaczyć swych towarzyszy żywych. Od wyznaczonej przez ruch oporu daty ataku dzielił ich już tylko jeden dzień. Spędzili go powtarzając i dopracowując cały plan ataku. Razem z Barranem i pułkownikiem Reynoldsem przeglądali szkice, nanosili ostatnie korekty. Położyła się spać późno z mocnym poczuciem, że wszystko zostało dopięte na ostatni guzik. Pomimo zmęczenia znów przyśnił jej się ten sen. Zapewne wspomnienie Kaleba spowodowało, że dopadł ją koszmar, który powracał niczym bumerang. Znów umierała bezradna w bezlitosnym uścisku niematerialnych rąk. Znów słyszała znienawidzony głos.

Obudziła się zlana potem. Leżała w splątanej pościeli, dopóki jej oddech się nie uspokoił. Potem sięgnęła po zegarek. Dochodziła piąta. Za kilka godzin wyruszą na misję. Usiadła na łóżku i sięgnęła do szuflady stojącej obok szafki. Wyjęła stamtąd jo-jo. Takie zwykłe, jakim lubią bawić się dzieci. I nie tylko dzieci. Znalazła je kiedyś w swoim laboratorium. O`Neill musiał je tam przez przypadek zostawić. Długo trwało, zanim udało się jej rozplątać poskręcany niemiłosiernie sznurek. Dlaczego go nie wyrzuciła? Chyba sama nie potrafiła odpowiedzieć na to pytanie. Trzymała je teraz schowane pomiędzy różnymi osobistymi drobiazgami i tylko czasami brała je do ręki. Tak jak teraz. To był jej talizman. Obietnica, że wszystko dobrze się skończy. Ściskała zabawkę w obu dłoniach i bezgłośnie modliła się o cud. Wreszcie odłożyła ją bezpiecznie na miejsce, upewniła się, że szuflada jest dobrze zamknięta, po czym ruszyła w kierunku łazienki.

Długo stała pod silnym strumieniem gorącej wody. Bardzo długo. Od chwili przybycia już kilkakrotnie brała prysznic, lecz mimo to miała wrażenie, że wciąż jest brudna. I nie chodziło tu o błoto, zaschniętą krew, czy brud pod paznokciami. Te dały się usunąć zaskakująco łatwo. Lecz razem z potem i kurzem próbowała zmyć z siebie niewidzialny ślad palców Kaleba. Nawet teraz, wspomnienie jego dotyku wywoływało gęsia skórkę. Nienawidziła tego człowieka za to, co jej zrobił. Za to, co zrobił jej towarzyszom. Pragnęła zemsty.

Kiedy trzy godziny później szła korytarzami SGC w kierunku sali wrót, czuła na sobie spojrzenia mijających ją osób. Wieść o pojmaniu i uprowadzeniu jedynki rozeszła się błyskawicznie i teraz cała baza trwała w oczekiwaniu na nadchodząca misję ratunkową. Czuła, jak jej żołądek ściska się nieprzyjemnie. Nie miała apetytu, ale zmusiła się do zjedzenia śniadania. Potrzebowała teraz pełni swoich sił. Zatrzymała się przed metalowymi drzwiami i odetchnęła głęboko. Jeszcze raz sprawdziła swój ekwipunek. Wszystko znajdowało się dokładnie na swoim miejscu. Pasek, na którym zawieszona była broń, uwierał ją w szyję. Poprawiła go i włożyła kartę do czytnika. Drzwi drgnęły i odsunęły się na bok z cichym zgrzytem. Wszyscy już na nią czekali. Wokół rampy zgromadziło się kilka drużyn SG. Marines czekali w pełnej gotowości. Pułkownik Reynolds pozdrowił ją skinieniem głowy, to samo zrobił stojący nieco z tyłu Barran. Odwróciła się i spojrzała w górę na przeszklone okno. Generał Hammond stał przy samej szybie i przyglądał się wszystkim z poważnym wyrazem twarzy. Zauważyła, że odruchowo zaciska pięści. On także się denerwował.

Reynolds coś mówił, lecz nie słuchała go. Znała cały ryzykowny plan na pamięć. Wrota ożyły. Na zewnętrznym pierścieniu po kolei zapalały się wybierane przez sierżanta Waltera symbole. Horyzont zdarzeń wyskoczył do przodu srebrzystym wirem i wrócił do wyznaczonych przez wrota granic. Reynolds poprowadził swój zespół w górę rampy. Wszyscy trzymali broń gotową do strzału. Barran trzymał się tuż za nimi. W ręku ściskał odbezpieczonego zata. Cała piątka wkrótce zniknęła w srebrnej tafli. W ślad za nimi podążyła następna drużyna. Wszyscy obecni w pomieszczeniu wstrzymali odruchowo oddech. Powodzenie misji i życie pozostałych członków SG1 zależało teraz od sprawnie przeprowadzonej akcji, lecz przede wszystkim od odrobiny szczęścia. Po kilku minutach, które dla oczekujących wydawały się niemal wiecznością, radio w sali kontroli wrót zatrzeszczało i popłynął z niego głos pułkownika Reynoldsa:
- Teren zabezpieczony. Możecie ruszać.
- Rozumiem. - Carter jeszcze raz spojrzała na Hammonda. - Generale?
- Słyszała pani. - Dowódca bazy pochylał się nad mikrofonem. - Ruszajcie i zróbcie tam porządek. Przede wszystkim jednak sprowadźcie jedynkę do domu.
- Tak jest! Panowie…

Skinęła ręką na pozostałych żołnierzy, odwróciła się i ruszyła w kierunku horyzontu zdarzeń. Szła po swoich przyjaciół. W uszach dźwięczały jej słowa wypowiadane niejednokrotnie przez pułkownika O`Neilla: ”my nie zostawiamy swoich”. I ona też nie zamierzała.





C.D.N.

Użytkownik cooky edytował ten post 03.12.2012 - |07:27|

  • 2

Ten, który walczy z potworami, powinien zadbać, by sam nie stał się potworem.
Gdy długo spoglądamy w otchłań, otchłań spogląda również na nas.

F. Nietzsche


#89 Madi

Madi

    Starszy kapral

  • Użytkownik
  • 270 postów
  • MiastoChorzów

Napisano 03.12.2012 - |11:45|

no to się porobiło :) cieszę się, że Sam jest cała i zdrowa, no a teraz pokaże nam co nieco. oby tylko akcja się powiodła i sprowadzili resztę w jednym kawałku
  • 2

#90 cooky

cooky

    Sierżant

  • Użytkownik
  • 717 postów
  • MiastoPolska centralna

Napisano 07.07.2013 - |21:02|

Ależ mnie tu długo nie było! Aż mnie zatkało, gdy zobaczyłam datę mojego ostatniego wpisu. No nic. Spróbuję trochę nadrobić zaległości. Może mi się uda. :)

 

Jak ktoś wypatrzy błędy, to proszę dać znać, bo szczerze mówiąc nie zrobiłam korekty. Tekst gorący, nieobrobiony. Nic tylko czytać. Zapraszam.

 

 

 

 

 

 

Kolumna odzianych w jednakowe, brązowe szaty postaci powoli zbliżała się od strony placu budowy. Ich ciemne sylwetki wyraźnie odcinały się od wszechobecnego piachu nawet w panującej obecnie szarówce nadchodzącego dopiero świtu. Carter obserwowała ich uważnie zza zasłoniętego jakąś szmatą okna. Sama miała na sobie taki sam strój. Pod szerokimi fałdami tkaniny ukrywała zawieszony na szyi karabin maszynowy. Materiał wybrzuszał się w tym miejscu, nic jednak nie mogła na to poradzić. Liczyła na to, że w tłumie kapłanów przedostanie się przez straże niezauważona. Najpierw jednak musiała do nich dołączyć. Drgnęła, gdy ktoś położył dłoń na jej ramieniu. Młoda kobieta ubrana w prostą tunikę, jaką nosiły służące w pałacu niewolnice. Przedstawiła się jako Rebeka. Sam spędziła ukryta w jej chacie ostatnie kilka godzin. Przez ten czas zdążyła dokładnie poznać historię porwania dziewczyny, gdy jej rodzina została wymordowana, a wioska doszczętnie zniszczona. Wtedy też poprzysięgła zemstę. Rozumiała jednak, że jeśli chce się zemścić, to przede wszystkim musi przeżyć. Udało jej się, choć codziennie oglądała śmierć i cierpienie innych więźniów. Dzień po dniu cierpliwie czekała na swoją szansę i wreszcie doczekała się.  
 

Dziewczyna była bystra. Służyła Olokunowi  już wiele lat. Była oddana, lojalna i posłuszna. Wypełniała swe obowiązki bez zarzutu, w dodatku cały czas demonstrując swe oddanie. W nagrodę za to, dawno opuściła więzienne lochy i zamieszkała w otaczającej pałac osadzie. O tak. Olokun potrafił nagradzać tych, którzy byli mu wierni. Ale nie miał litości dla kogoś, kto choćby raz mu się sprzeciwił. Nic więc dziwnego, że patrząc na jej nienaturalnie bladą twarz, Carter dostrzegała całą gamę uczuć. Od determinacji po przerażenie. Dziewczyna bała się, tego Carter była absolutnie pewna, ale wiedziała też, że nie ma wyjścia. Położyła na szali wszystko, co w tej chwili posiadała wszystko, co było jej drogie. Odwrotu już nie było.

 

Kiedy oddział prowadzony przez major Carter przeszedł przez gwiezdne wrota, na planecie panowała niemal czarna noc, rozjaśniona jedynie wątłym blaskiem padającym od strony horyzontu zdarzeń. Grupa pułkownika Reynoldsa, niewidoczna w ciemnościach, rozproszyła się po wydmach, ubezpieczając przybyszów. On sam zaś razem z Barranem stał nieopodal wrót. Towarzyszył im Jaffa. W pierwszym odruchu sięgnęła błyskawicznie po broń. Dopiero po chwili uświadomiła sobie, kogo ma przed sobą. To był ten sam Jaffa. Wojownik, który wyprowadził ją z pałacu. Rozejrzała się, lecz nigdzie nie dostrzegła innych strażników zazwyczaj pilnujących wrót. Niespodziewany sojusznik musiał oczyścić dla nich drogę. Horyzont zdarzeń zdematerializował się i wszystkich zalał mrok absolutny. Sięgnąwszy po noktowizor, zbliżyła się do mężczyzn. Na jej usta ponownie cisnęło się wiele pytań, lecz wiedziała, że to ani czas, ani miejsce, by je zadawać. Zdąży. Jeśli tylko ich plan się powiedzie. Jeśli nie, żadne odpowiedzi nie będą już miały znaczenia.
 

Schroniwszy się pod osłoną jednej z wydm czekali w napięciu kilkadziesiąt minut. Doczekali się. Wrota aktywowały się. Na zewnętrznym pierścieniu po kolei zapalały się symbole, by zaraz potem zalał ich blask tworzącego się horyzontu zdarzeń. Wszyscy zamarli w bezruchu z bronią w pogotowiu. Carter mogłaby przysiąc, że jak na rozkaz wstrzymali oddech. Z marszczącej się, srebrzystej powierzchni wyłoniła się kobieca postać. Sam rozpoznała ją od razu. Ulga, którą poczuła, zapewne dorównywała tej, jaka właśnie malowała się na twarzy Kalii. Za nią pojawili się uzbrojeni w kusze, włócznie i proce ludzie. W milczeniu ustawiali się w kolumnach. Choć dysponowali raczej prymitywną bronią, ich twarze były zacięte, a dłonie zaciśnięte w pięści. Przybyli, aby walczyć o wolność. Barran natychmiast przekazał im wszelkie dotyczące ich instrukcje. Słuchali go bez słowa, najwyraźniej nawykli do wydawania przez niego poleceń. No tak, w końcu to właśnie on był przywódcą ruchu oporu. Dowodził nimi przez tyle lat, a teraz miał poprowadzić ich do jednej decydującej bitwy. Zanim horyzont zdarzeń ponownie zdematerializował się, Carter naliczyła kilkudziesięciu wojowników. Niewielu. Wiedziała jednak, że zanim noc dobiegnie końca na planetę powinna przybyć całkiem spora armia składająca się z mieszkańców podbitych przez Olokuna planet.

 

Jak na razie wszystko przebiegało zgodnie z planem, choć z relacji Kalii wynikało, że straże przy gwiezdnych wrotach zostały podwojone. Zapewne działo się tak na wszystkich pozostałych planetach. Była to jednak sytuacja, z którą musieli się liczyć. W końcu Kaleb nie był w ciemię bity i potrafił prawidłowo zinterpretować wydarzenia z kilku ostatnich dni. Pozostawało tylko mieć nadzieję, że szczęście w dalszym ciągu ich nie opuści.


Szybciej, niżby sobie tego życzyła, nadszedł moment, gdy musiała opuścić towarzyszy. Jaffa, do tej pory stojący na uboczu, podszedł do niej.

- Już pora. -  Rzekł krótko.

Skinęła tylko głową. Sama o tym wiedziała, tylko starała się odwlec tę chwilę jak najdłużej, choćby o kilka minut. Dłuższe czekanie byłoby jednak nierozsądne. Raz jeszcze sprawdziła ekwipunek i ruszyła za Jaffa w kierunku pałacu. Kiedy przechodziła obok Kalii, dziewczyna znacząco uścisnęła jej ramię. Zrobiła ruch, jakby chciała ją objąć, ale powstrzymała się.

- Powodzenia pani major. -  Powiedział przyciszonym głosem Reynolds.
- Nawzajem. -  Odpowiedziała odruchowo.


Pod osłoną nocy czuła się znacznie pewniej, niż podczas ucieczki. I choć w ciemnościach trudno było jej utrzymać równowagę w trakcie wspinaczki na wydmy i schodzenia z nich, wkrótce oboje dotarli do pierwszych zabudowań. Poruszali się szybko i bezszelestnie, przeskakując od jednej lepianki do drugiej. W pewnym momencie Jaffa znieruchomiał. Zatrzymała się gwałtownie, omal na niego nie wpadając. Rzucił się na ziemię, pociągając ją ze sobą. Oboje zamarli w bezruchu. Dopiero po pewnej chwili do uszu Carter doszedł dźwięk, który jej towarzysz usłyszał znacznie wcześniej: odgłos kroków kilku osób. Od strony pustyni nadchodził oddział Jaffa. Mężczyzna widocznie spodziewał się takiego rozwoju wypadków. Błyskawicznie sięgnął po zata i zamarł, celując w zbliżających się wojowników.  Zrobiła to samo. Gdyby w tej chwili zostali wykryci, oznaczałoby to koniec wszystkiego. Cały misterny plan wziąłby w łeb.  Strażnicy jednak nie dostrzegli ich obecności. Pomaszerowali równym krokiem dalej. Zauważył ich jednak ktoś inny. Rozległo się ciche szuranie i nagle w tylnej ścianie najbliższej chatki pojawił się niewielki otwór. Sam odruchowo skierowała broń w tamtą stronę, lecz Jaffa stanowczo chwycił ją za nadgarstek i skierował zata w dół. Otwór poszerzył się jeszcze odrobinę. Ukazała się w nim twarz kobiety. Noktowizor sprawiał, że jej oczy wydawały się wielkie i czarne. Musiała wyglądać na zewnątrz przez szparę i dopiero, gdy upewniła się, że dotarli bezpiecznie na miejsce, otworzyła to tajne przejście. Nie namyślając się, Carter popełzła w tamtą stronę. Kobieta pomogła jej przecisnąć się do środka. Kiedy się obejrzała, tajemniczy wojownik zdążył już rozpłynąć się w ciemności. „Znowu zapomniałam mu podziękować”. Przemknęło jej przez myśl. Pomogła niewolnicy zamaskować wyrwę w ścianie i wreszcie mogła się rozejrzeć po skromnie urządzonym pomieszczeniu. W zasadzie znajdowały się tu tylko służące do spania maty, niski stolik, jakieś drobne sprzęty i kilka dużych, wypełnionych wodą, glinianych dzbanów. Wszystko zostało przygotowane wcześniej przez ruch oporu. Pani major czuła do tych ludzi wciąż rosnący podziw. Ryzykując życiem, dokonali tego pod nosem niezliczonych strażników i kręcących się wszędzie kapłanów. Mimo woli zastanowiła się, ilu ich jeszcze jest? Tajemniczy Jaffa, niemowa, który przynosił jej posiłki, teraz ta niewolnica…  Czy w okolicznych domach także znajdują się sprzymierzeńcy? Wraz z nastaniem pierwszych oznak nadchodzącego świtu Carter przebrała się w otrzymaną podczas ucieczki brązową szatę. Właśnie nadchodził dla niej decydujący moment. Chwila, by wcielić w życie wyznaczoną dla niej część planu. Gdzieś tam, wśród piasków pustyni, buntownicy przygotowywali się do ataku na kilka strategicznych celów. Ona tutaj musiała poradzić sobie sama.


Kapłani zbliżyli się już do zabudowań. Teraz maszerowali wyłożonym kamieniami traktem prosto do pałacowych wrót. Pomimo bardzo wczesnej pory pomiędzy zabudowaniami kręcili się już Mężczyźni i kobiety. Większość niewolników przystawała i z wyraźnym podnieceniem przyglądała się przemarszowi wyniosłej i powiewającej szatami kawalkady. W oknach i otwartych drzwiach wciąż pojawiały się nowe twarze. Ci ludzie najwyraźniej oczekiwali nadejścia tego dnia. Sam zastanawiała się, czy oczekują na zapowiadane przybycie ich Boga, czy raczej się go obawiają.


Rebeka chwyciła oburącz ciężki dzban wypełniony po brzegi wodą. Rzuciła Carter ostatnie spojrzenie i wyszła na zewnątrz. Szła powoli tuż przy uliczce, kątem oka obserwując zbliżających się mężczyzn. Idący na przedzie Najwyższy Kapłan niemal się z nią zrównał. Wtedy zachwiała się i niby przypadkowo upuściła dzban na ziemię. Naczynie pękło z głośnym chrzęstem, rozpryskując dookoła wodę. Najwyższy Kapłan stał najbliżej i chociaż odruchowo cofnął się, to właśnie na nim skupiła się największa fontanna. Wszyscy, którzy mogli zobaczyć całe zajście, stanęli nagle w bezruchu, wyraźnie osłupiali. Niewolnica natychmiast rzuciła się na kolana.

- Panie, zlituj się. Ja nie chciałam.  To był wypadek. Proszę…


Najwyższy kapłan podniósł na nią wzrok. Był wściekły.

- Jak śmiałaś? -  Wykrztusił. -  Czy zdajesz sobie sprawę z tego, co uczyniłaś?

- Wybacz panie. Wybacz mi, to był wypadek. Ja naprawdę nie chciałam.


Kobieta wyciągnęła błagalnie ręce. Kapłan odsunął się, jakby w obawie, że zaraz chwyci jego szaty. Rozejrzał się nerwowo. Od strony pałacu już biegło ku nim kilku Jaffa. Pozostali kapłani podeszli bliżej, by przyjrzeć się zuchwałej niewolnicy. Rozproszyli się na całą szerokość biegnącej między budynkami uliczki. Sytuacja zrobiła się niewesoła. Carter wstrzymała oddech. Choć miała broń, w żaden sposób nie mogła pomóc niewolnicy. Ona również zdawała sobie sprawę z powagi sytuacji. Wcale nie musiała odgrywać przerażenia. Skuliła się, trzęsąc się ze strachu, podczas gdy strażnicy zatrzymali się i wycelowali w nią gotowe do strzału lance. Oniemiali i wyraźnie przerażeni niewolnicy wycofali się pod same lepianki. Wielu ukryło się w domach. Carter czekała na ten właśnie moment dezorganizacji. Wykorzystała zamieszanie, by niepostrzeżenie wyślizgnąć się zza drzwi i dołączyć do brązowego tłumu otaczającego łkającą już teraz dziewczynę.   

- Co się stało? -  Spytał dowódca oddział. -  Co ona zrobiła?  

- Podniosła rękę na majestat Najwyższego Kapłana. Kara nie może jej ominąć.

- Proszę. -  Jęczała niewolnica. -  Miej litość.
- Znieważając jednego z kapłanów znieważyłaś samego Olokuna. -  Odrzekł zimno mężczyzna. -  Kara za to może być tylko jedna.


Carter zacisnęła pięści, aż poczuła jak paznokcie wbijają się w ciało. Serce biło jej tak mocno, że omal nie wyskoczyło z piersi. Polubiła Rebekę. Świadomość, że za chwilę zostanie z zimną krwią zamordowana, była straszna. Nie mogła jednak odwrócić głowy. Nie wolno jej było zrobić niczego, co mogłoby ją zdradzić. Stała więc i patrzyła, jak jeden z Jaffa unosi lancę w górę, a następnie spogląda w stronę Najwyższego kapłana, by uzyskać potwierdzenie. Wtedy jednak do swego przełożonego zbliżył się inny kapłan i zaczął coś szybko szeptać mu do ucha. Mężczyzna wyciągnął w stronę wojownika dłoń w geście nakazującym, by czekał. Napięcie sięgnęło zenitu. Teraz już wszyscy zgromadzeni wstrzymali oddech. Rebeka zamarła w oczekiwaniu na śmierć. Najwyższy Kapłan rozejrzał się nerwowo, spojrzał w niebo potem w stronę pałacu, a potem na klęczącą u jego stóp dziewczynę. Nakazał Jaffa, by opuścił broń. Ten natychmiast spełnił jego rozkaz. Nawet, jeżeli był zaskoczony tą decyzją, niczego po sobie nie pokazał. W końcu był po to, by wykonywać rozkazy.

- Zabierzcie ją stąd. -  Najwyższy Kapłan zwrócił się do strażników. Opanował już wzburzenie. -  Zajmę się nią później. Nasz Pan przybędzie lada chwila. Nie możemy pozwolić, by cokolwiek zakłóciło przebieg uroczystości na jego cześć. Niewolnica może poczekać.

 

Jaffa Chwycili przerażoną kobietę i pociągnęli w górę. Chyba dopiero teraz zorientowała się, że jednak na razie nie umrze. Patrzyła dookoła nieprzytomnym wzrokiem i sprawiała wrażenie, jakby za chwilę miała zemdleć. Carter modliła się, żeby nie spojrzała w jej stronę. Mogła zdradzić ją jednym, nieostrożnym gestem. Wojownicy pociągnęli ją do pałacu. Jej ramiona trzęsły się od niekontrolowanego szlochu.

 

Kapłani trwali jeszcze chwilę w bezruchu, potem jednak zaczęli ponownie ustawiać się w kolumnie. Carter zajęła pozycję w samym środku. Otaczający ją, odziani w habity mężczyźni nie zwrócili na nią uwagi. Większość wciąż zerkała za oddalającym się oddziałem Jaffa. Zapewne nieczęsto zdarzały się podobne sytuacje. Ruszyli równym krokiem. Szybko pokonali wyłożoną kamiennymi płytami drogę i dotarli do pałacu. Jaffa i liczni niewolnicy na ich widok usuwali się pod ściany. Carter zerkała uważnie spod opuszczonego kaptura. Tym razem starała się dokładnie zapamiętać rozkład pomieszczeń i korytarzy. Jeśli ponownie miała się stąd wydostać, powinna znać drogę do wyjścia. Najwyższy kapłan zatrzymał się wreszcie naprzeciwko ciężkich, drewnianych drzwi. Dwóch stojących z boku Jaffa ukłoniło mu się z szacunkiem, po czym powoli otworzyli drzwi na oścież. Jej serce przyspieszyło. Była tu już. To przecież tu po raz ostatni widziała swój zespół w komplecie. Potem ich rozdzielono. Przechodząc obok strażników, pochyliła nisko głowę. Oni jednak również nie zwrócili na nią żadnej uwagi. Była dla nich kolejnym sługą Olokuna. Starając się być jak najmniej widoczna, przemknęła pod ścianą i zatrzymała się z tyłu, z daleka od wścibskiego spojrzenia jakiegoś przypadkowego strażnika. Wtedy dostrzegła samotną postać stojącą obok pustego w tej chwili tronu i poczuła, że zasycha jej w gardle. Kaleb. On także nawet nie spojrzał w jej stronę . Stał wyprostowany, z dumnym wyrazem twarzy i najwidoczniej uznał, że rzesza zakapturzonych postaci nie jest warta jego uwagi.
 

Nagle, jak na komendę, kapłani uklękli. Zrobiła to samo, przytrzymując lekko broń. Nie wiedziała,  dlaczego  zgromadzili się właśnie w tym pomieszczeniu, ani na co czekali. Odpowiedź przyszła jednak sama. W pewnym momencie sufit sali tronowej dosłownie rozstąpił się i w oślepiającym blasku spłynęły z niego kamienne pierścienie. Przez moment zapomniała o niebezpieczeństwie. Odruchowo sięgnęła w stronę karabinu, lecz już w chwili, gdy przez materiał zacisnęła palce na kolbie, uświadomiła sobie, że w tej chwili próba zabicie przybysza nie była najlepszym rozwiązaniem. Istniało zbyt wiele niewiadomych. A jeśli Olokunowi towarzyszą Jaffa? A jeśli ma aktywne osobiste pole siłowe? Zresztą, otaczali ją kapłani. Wierni słudzy Goa`ulda. Zapewne staraliby się bronić swego Boga. Rzuciliby się na nią. A na korytarzu czekali uzbrojeni po zęby strażnicy. W mgnieniu oka zostałaby rozbrojona i prawdopodobnie pozbawiona życia. A przecież miała zadanie do wykonania. Musiała, choć spróbować odnaleźć Teal`ca i pułkownika O`Neilla. Była niemal pewna, że jeśli ona zginęłaby teraz, oni podzieliliby jej los wkrótce po niej. Nie miała też pewności, czy wszyscy, którzy mieli przybyć na planetę, zdążyli już zająć swoje stanowiska. W tej chwili jeden niewłaściwy ruch mógł przekreślić tyle lat przygotowań. To z kolei oznaczałoby, że wielu ludzi oddało swoje życie na darmo. Cofnęła dłonie, jednocześnie z ulgą stwierdziła, że klęczący wokół niej mężczyźni zdawali się nie dostrzegać jej nerwowego zachowania.

 

Kiedy pierścienie ponownie powędrowały w górę, zdała sobie sprawę, że trafnie oceniła swoje szanse. Goa`ulda otaczało szczelnie czterech Jaffa. Kapłani pochylili czoła ku ziemi. Podążyła za ich przykładem, zerkając ponad plecami pochylonego przed nią mężczyzny. Uważała, żeby nie podnieść głowy zbyt wysoko. Ot, tylko tyle, by móc dostrzec tego, przed kim drżała cała planeta. Ta i wiele innych. Dopiero teraz wojownicy rozstąpili się, ukazując Olokuna w pełnej krasie. Goa`uld rozglądał się po sali z wyraźną satysfakcją. Od razu stwierdziła, że musiał bardzo starannie wybierać nosiciela. Był nim urodziwy młodzieniec. Dobrze zbudowany, gibki, o twarzy jak młody cherubin i błyszczących, kruczoczarnych włosach spadających falami na ramiona. Wystarczyło jedno spojrzenie na niego, by odgadnąć, na kim wzorował się Kaleb. Jego szaty wręcz ociekały złotem. Do tego nosił mnóstwo złotych ozdób: pierścienie, bransolety, łańcuchy na szyi. Aż jej dech w piersi zaparło. Takiej ostentacji dawno już nie widziała, a przecież zetknęła się już z wieloma przedstawicielami tej rasy.


- Panie mój. -  Służalczy ton głosu Kaleba dziwnie kontrastował z jego bezwzględnym i sadystycznym wizerunkiem, jaki utrwalił się w pamięci Carter. -  To wielka radość móc ujrzeć cie ponownie. Wszyscy czekaliśmy niecierpliwie na tę chwilę.

- Kaleb! Mój wierny sługa!
-  Olokun łaskawie skinął mu głową, po czym zwrócił się do klęczących. -  Witajcie moi poddani. Radujcie się, albowiem znowu jestem tu z wami.

- Panie! Panie! -  Zawył tłum kapłanów. -  Witamy cię, Panie!

 

Najwyższy Kapłan podniósł się z klęczek i podszedł do Goa`ulda.

- Panie. -  Rzekł z lekkim ukłonem. -  Wszystko zostało przygotowane. Możemy rozpoczynać uroczystości.

- Doskonale. -  Pochwalił go Olokun. -  Niebawem zaczniemy. Najpierw jednak chciałbym wysłuchać, co moja prawa ręka ma mi do powiedzenia. Kalebie, czy podczas mojej nieobecności wydarzyło się coś, o czym powinienem wiedzieć?  

- Tak Panie. -  Mężczyzna uśmiechnął się wyraźnie pewny siebie.  -  Wydarzyło się naprawdę dużo. Potwierdziły się moje przypuszczenia  odnośnie spisku przeciwko tobie, panie. Przede wszystkim jednak kilka dni temu pojmani zostali jeńcy, którzy z pewnością cię zainteresują.   

- Dobrze więc. Najpierw wysłucham dokładnie twojego raportu, przyjrzę się jeńcom, a potem będziemy mogli świętować. Kapłanie. -  Zwrócił się do Najwyższego Kapłana.

-  Zostawcie nas teraz samych.

- Jak sobie życzysz, panie. Twoi wierni słudzy będą czekać tak długo, aż raczysz do nas dołączyć.

 

Gnąc się w pokłonach, mężczyzna wycofał się do swych towarzyszy. Na jego znak wszyscy powstali i bez słowa zaczęli wychodzić z sali. Carter ruszyła razem z nimi, żałując, że nie może podsłuchać rozmowy. Gdyby teraz spróbowała oddalić się od grupy… Jednak liczne straże nie pozwoliły jej na wykonanie jakiegokolwiek ruchu. Była pewna, że kapłani wracają do miejsca w głębi pustyni, z którego wcześniej nadeszli. Oni jednak zatrzymali się w sali wejściowej. Najwyraźniej czekali na Olokuna, który w tej właśnie chwili z największą uwagą słuchał raportu Kaleba.

 


C.D.N.


Użytkownik cooky edytował ten post 08.07.2013 - |17:18|

  • 1

Ten, który walczy z potworami, powinien zadbać, by sam nie stał się potworem.
Gdy długo spoglądamy w otchłań, otchłań spogląda również na nas.

F. Nietzsche


#91 cooky

cooky

    Sierżant

  • Użytkownik
  • 717 postów
  • MiastoPolska centralna

Napisano 22.07.2013 - |22:36|

Dalej będzie już gorzej. Mam rozpoczęte trzy rozdziały, ale żaden jeszcze nie jest skończony. I nie wiem, który skończę jako pierwszy. Wszystko zależy od mojej weny. W dodatku chodzi mi po głowie nowe opowiadanie, Więc pożyjemy, zobaczymy...

 

 

 

 

 

Jego plecy płonęły. Ból był pierwszym wrażeniem, jakie zarejestrował po odzyskaniu przytomności. Następnym był chłód. Dopiero po dłuższym czasie zorientował się, że leży na brzuchu na kamiennej podłodze i od pasa w górę jest nagi. Wstrząsały nim gwałtowne dreszcze. Poruszył się  i wtedy jego ciało eksplodowało bólem. Jęknął głucho, zaciskając mocno powieki. Po kilku głębszych oddechach ponowił próbę. Powoli, centymetr po centymetrze unosił głowę. Był w celi i był sam. Ostrożnie, by nie urazić uszkodzonej dłoni, dźwignął się w górę. Ignorując ból  i zawroty głowy zdołał wreszcie usiąść. Spocił się przy tym jak mysz i zasapał. Odpoczywał oparty o ścianę, z odchyloną do tyłu głową. Miał wrażenie, ze minęły całe wieki, zanim zdolny był do jakiegokolwiek działania. Przyjrzał się uważnie swej lewej dłoni. Była opuchnięta i sina. Z trudem poruszał palcami. Zastanawiał się, w jakim stanie są obecnie jego plecy. Ostrożnie odwrócił głowę i zerknął do tyłu, bojąc się tego, co zobaczy. Mógł dojrzeć jedynie górną część barku i ramię. Ku własnemu zaskoczeniu stwierdził, że widoczne w tym rejonie rany są oczyszczone i posmarowane jakąś zielonkawą substancją. Niestety wciąż cholernie bolały przy każdym, nawet najmniejszym poruszeniu. Pomimo pokrywającego go potu drżał z zimna. Zastanawiał się kim był człowiek, którego widział, przed utratą świadomości. Co tu robił? Dlaczego go odurzył? Uświadomił sobie też, że człowiek ten przychodził do niego kilkakrotnie. Pomimo zamroczenia zapamiętał delikatny lecz stanowczy dotyk jego dłoni i gorzki smak napoju, który zawsze podawał mu do picia. Pamiętał też swoją rozpacz, gdy nie mógł w żaden sposób zareagować. Ciało wymknęło się spod jego kontroli. Był jak sparaliżowany. Słyszał, czuł i nic poza tym. Niemal cieszył się, gdy ponownie tracił przytomność. Jak długo to wszystko trwało? Nie miał najmniejszego pojęcia.


Potem przypomniał sobie słowa Kaleba i uśmiechnął się z satysfakcją. Carter uciekła z tego piekła. „Moja dziewczynka” Mruknął do siebie. Przynajmniej ona wyrwała się z bezlitosnych rąk tego psychopaty. Natychmiast jednak poraziła go myśl, że ją złapano. Że pozwolono mu odzyskać świadomość tylko po to, żeby mu ją pokazać. Żeby męczyć ją na jego oczach  tak, jak wcześniej zarządca męczył Daniela. To kolejna kara za to, że nadal zachował nadzieję. Za to, że nie przeobraził się w bezwolnego niewolnika i wciąż śnił o wolności. Zacisnął dłonie w bezsilnej złości. Patrzenie na tortury Daniela było męką, ale patrzenie na cierpienie Carter…  Wolałby oddać własne życie, gdyby tylko mógł ją dzięki temu ocalić. Tylko czy w tej chwili miał jakikolwiek wybór?

 

Kiedy po niego przyszli, nie miał siły, by utrzymać się na nogach. Dwaj Jaffa po prostu chwycili go i półprzytomnego zaciągnęli do sali tronowej. Nie był w stanie zaprotestować, kiedy rzucili go brutalnie na podłogę. Leżał dłuższą chwilę, oddychając ciężko. W głowie mu wirowało, a w uszach dudniło. Widział wokół siebie jakieś postacie, lecz wszyscy byli tylko zamazanymi sylwetkami. W ustach czuł metaliczny smak krwi. Po plecach spływały krople potu lub może krwi z ponownie otwartych ran. Nie wiedział i w zasadzie było mu wszystko jedno. Ktoś podszedł do niego i kopnął go w bok. Jęknął boleśnie. Kolejne kopnięcie. Zwinął się w kłębek, ale nie dość szybko. Ciężki but po raz kolejny wylądował na jego żebrach. W końcu czyjeś ręce dźwignęły go na kolana i przytrzymały siłą w tej pozycji. Ktoś inny chwycił jego włosy i odciągnął głowę do tyłu. Jednocześnie poczuł na wargach dotyk zimnego metalu i usta wypełnił mu kwaśny płyn. Zakrztusił się i wypluł wszystko. Próbował zacisnąć usta, ale Jaffa rozwarł mu je siłą i wlał ciecz prosto do gardła. Jeszcze próbował walczyć. Szarpnął głową, pluł rozpaczliwie. Część płynu jednak musiał przełknąć. Po kilku łykach wojownicy puścili go. Osunął się na podłogę, kaszląc. Dotychczasowe doświadczenie z piciem miejscowych napojów podpowiadało mu, że i tym razem nie skończy się to dobrze. No i nie pomylił się. Pierwszy zadziałał słuch. Dźwięki wokół niego stopniowo przybrały na sile. Ze zdumieniem odkrył, że słyszy każdy, nawet najmniejszy szelest. Stojący tuż za nim Jaffa oddychali głośno i przestępowali z nogi na nogę. Nieco dalej rozlegały się chrząknięcia, chichoty i przytłumione szepty. Zdezorientowany uniósł głowę i rozejrzał się. Świat był pełen barw. Kolory były intensywne i silnie kontrastowały ze sobą. O`Neill doświadczył już kiedyś działania narkotyku, po którym miał podobne objawy. Podobne, bo teraz były o wiele silniejsze. Cokolwiek wypił tym razem, miało niezłego kopa. Bez dwóch zdań. Przyjemne ciepło powoli rozlewało się po całym jego ciele, powodując niespodziewane w tej sytuacji odprężenie. Czuł się lekko i radośnie. Niemal zapomniał, dlaczego się tu znajduje, gdy jego wzrok padł w końcu na dwie postacie znajdujące się na samym środku pomieszczenia.

 

Na wysokim tronie stojącym pośrodku pomieszczenia siedział wysoki mężczyzna. Nie miał najmniejszych wątpliwości, że tym razem patrzy na Olokuna. Goa`uld cały tonął w złocie. Od ułożonych w wymyślne loki włosów przez ozdobną biżuterię po obszerne, powłóczyste szaty. Kaleb, stojący obok tronu, stanowił tylko marną kopię swego pana. O`Neill chciał coś powiedzieć. Coś dowcipnego, błyskotliwego, lecz nie potrafił zebrać myśli. Zaśmiał się tylko ochryple, a potem po prostu gapił się przed siebie, mrugając głupkowato powiekami. Olokun przyglądał się więźniowi z zainteresowaniem.

- Dlaczego jest w takim stanie? -  Spytał.

- Sprawiał problemy, panie. -  Odparł Kaleb pochylając nisko głowę.

- Najwyraźniej. -  Olokun wstał i podszedł bliżej do więźnia. Wyciągnął dłoń, jakby chciał go dotknąć, lecz natychmiast ją cofnął. Na jego twarzy malowała się odraza.
-  Coraz więcej niewolników sprawia kłopoty. Czyżbyś przestał nad nimi panować?

- Nie, panie. Wytropiłem twych wrogów i pozbyłem się ich. Niektórzy niewolnicy być może są nieco krnąbrni, ale w żaden sposób ci nie zagrażają.

- Mam nadzieję. W przeciwnym razie byłbym bardzo zawiedziony. A teraz opowiedz mi o nim coś więcej. Shol`va przyprowadził go ze sobą?

- To raczej ten człowiek przyprowadził zdrajcę i pozostałych.

- Tau`ri przewodzi Jaffa? To rzeczywiście niebywałe. Jakże nisko upadł pierwszy przyboczny Apophisa. -  Odwrócił się i powrócił na tron, szeleszcząc szatami. - Czy twoje barbarzyńskie metody przyniosły chociaż rezultaty? -  Olokun pocierał czoło teatralnym gestem. -  Dowiedziałeś się czegoś pożytecznego? 

- Niestety, panie. On wciąż odmawia współpracy.

- Rozczarowujesz mnie Kalebie. -  Olokun spojrzał na swojego podwładnego surowo. Jack widząc to, mimo woli wyszczerzył zęby. -  Każdy ma jakiś słaby punkt. Całą sztuką jest go odnaleźć. Nie starałeś się wystarczająco. W dodatku pozwoliłeś, by jeden z więźniów uciekł. To niedopuszczalne

- Panie, pozwól mi wyjaśnić… -  Zaczął Kaleb, lecz Olokun przerwał jego wypowiedź jednym ostrym spojrzeniem.

- Z tego, co mi wiadomo, kobiety wciąż nie odnaleziono?

- Nie, panie. -  Kaleb jakby się skurczył, choć przy jego posturze było to niezwykle trudne.

- Zdaje się, że wróciłem w samą porę. Obowiązki, które zostały ci przydzielone najwyraźniej cię przerosły. -  Olokun był wyraźnie nadąsany.  -  Shol`va także sprawiał problemy?

- Nie, panie. To znaczy, nie w takim stopniu jak człowiek. Cały czas był pilnie strzeżony.

- No proszę. -  Olokun prychnął pogardliwie. -  Czyli jednak potrafisz wykonywać rozkazy. Czemu pozostali jeńcy nie otrzymali równie skutecznej ochrony?

- Panie, ja nie sądziłem…

- No właśnie! To jest twój problem Kalebie. Za dużo myślisz. Ty nie masz myśleć. Ty masz słuchać! I wykonywać moje polecenia. Czy to tak wiele?

- Nie panie. Służba dla ciebie jest dla mnie największym zaszczytem. -  Kaleb pokornie pochylił głowę. -  Jestem szczęśliwy mogąc stać u twojego boku.

- Wazeliniarz!

 

Olokun i jego sługa jednocześnie spojrzeli w stronę więźnia. O`Neill leżał wsparty na łokciach i patrzył prosto na Kaleba, uśmiechając się szyderczo. Usłyszał i zrozumiał wystarczająco dużo. Wciąż nie odnaleźli Carter, a Teal`c jest gdzieś w pobliżu. Jego drużyna żyje. Na taką wiadomość właśnie czekał!

- Spuściłeś trochę z tonu, co łajzo? Już nie jesteś taki pewny siebie?

- Zamilcz! -  Twarz Kaleba przybrała purpurową barwę. -  Jak śmiesz odzywać się w obecności Boga?

- Przepraszam najmocniej, o najjaśniejszy. -  Jack przeniósł spojrzenie na Goa`ulda. -  Mam nadzieję, że wybaczysz mi tę małą niedyskrecję…


Stojący z tyłu strażnik wreszcie zareagował i uderzył człowieka lancą. Pułkownik upadł z jękiem na ziemię. Kaleb przełknął nerwowo ślinę.

- Wybacz, panie. -  Zwrócił się do wyraźnie wstrząśniętego Olokuna. -  To wina środka, który został mu podany.

Goa`uld zignorował słowa Kaleba. Wciąż wpatrywał się w leżącego na podłodze człowieka. Wstał z tronu i ponownie zbliżył się do niego.

- Podnieście go. - Rozkazał strażnikom.

 

Jaffa natychmiast spełnili jego polecenie. Pułkownik ponownie znalazł się na kolanach podtrzymywany przez dwóch wojowników. Potrząsał głową i krzywił się niemiłosiernie. Działanie narkotyku objawiło właśnie swoje złe strony. Wszelkie doznania zmysłowe odbierał teraz ze zdwojoną siłą. To spowodowało, że cios zadany lancą, który w normalnych warunkach nie wyrządziłby mu zbyt wiele szkody, odczuł niczym uderzenie taranem. Był niemal pewien, że jego prawy bark uległ zmiażdżeniu.  Podobnie jak większość żeber.  Każdy oddech sprawiał mu niemiłosierny ból. Ból, który po zadziwiająco krótkim czasie ustąpił niemal całkowicie. Pozostało jedynie nieprzyjemne pieczenie w miejscu, gdzie lanca zetknęła się z ciałem. Zdumiony uniósł głowę. Zdał sobie sprawę z tego, że klęczy podtrzymywany przez Jaffa, a tuż przed nim stoi spowita w błyszczące szaty postać. Podniósł jeszcze wzrok i napotkał uważne spojrzenie Olokuna.

- Co robiłeś na mojej planecie, Tau`ri? -  Spytał Goa`uld

- Że co, proszę? -  Postanowił grać na zwłokę, choć nie bardzo wiedział po co.

- Radzę ci odpowiadać na pytania. Ja, w przeciwieństwie do moich poddanych zawsze otrzymuję to, czego chcę -  Głos Goa`ulda był spokojny i opanowany, choć brzmiał trochę jakby należał do rozkapryszonego dziecka. Jeśli przejrzał grę człowieka, nie okazywał tego po sobie. -  Kim jesteś?

- Pułkownik Jonathah O`Neill, do usług. -  Odpowiedział O`Neill. -  Siły Zbrojne Stanów Zjednoczonych.     

- Co robiłeś na mojej planecie? -  Powtórzył Olokun.

- Nie mogę odpowiedzieć na to pytanie

- Shol`va był razem z tobą. Dlaczego?

- Nie mogę odpowiedzieć na to pytanie.

- Jaka jest cel twojej misji?

- Nie mogę odpowiedzieć na to pytanie.

- Nie szkodzi. -  Olokun uśmiechnął się lekko. -  Poczekam, aż będziesz mógł.


Niemal teatralnym gestem uniósł w górę dłoń. Kara kesh zalśniło złowrogo. Pułkownik drgnął odruchowo, jakby chciał się cofnąć, lecz strażnicy przytrzymali go. Bezradny zamarł w oczekiwaniu na ból i doczekał się niemal natychmiast. Nie zdołał nawet krzyknąć. Nie mógł. Nie był w stanie wykonać jakiegokolwiek ruchu. Moc urządzenia sprawiła, że trwał jak zamrożony z otwartymi oczami. Jak posąg z lodu, tyle że myślący i odczuwający. A to, co odczuwał znów zostało zwielokrotnione działaniem podanego mu narkotyku. To już nie było cierpienie. To już nie była męka. To było coś daleko poza nimi. Coś, czego nie da się opisać, czego nie można sobie wyobrazić. Agonia w swojej najczystszej postaci. Wciąż jednak był świadomy. Poprzez łzy wypełniające jego oczy, widział zamazaną postać Goa`ulda. Słyszał jego drwiący śmiech. Boże! Niech to się wreszcie skończy! I jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki skończyło się, gdy Olokun opuścił rękę.

 

Dopiero teraz jego ciało zareagowało, choć nie tak, jakby sobie tego życzył. Osunął się z jękiem prosto w ręce podtrzymujących go strażników. Z jego gardła wyrwał się zdławiony szloch, nad którym, mimo szczerych chęci, nie był w tanie zapanować. Jaffa puścili go i opadł bezwładnie na podłogę trzęsąc się i łkając, walcząc o każdy oddech. To było straszne. Czuł się, jakby właśnie powrócił z piekła. Odurzony narkotykiem, zniewolony i bezradny. Teraz był tylko wrakiem człowieka. Jakże łatwo byłoby w tej chwili przestać walczyć. Poddać się. osunąć się w otchłań szaleństwa i zapomnienia. Chciał tego. Naprawdę tego pragnął.  Jednak gdzieś na samym dnie jego jaźni wciąż tliła się iskierka sprzeciwu.  Jeszcze nie był gotowy na kapitulację. Jeszcze nie. To po prostu nie leżało w jego naturze. Nie mógł zapomnieć kim jest. Nie wolno mu było. Instynktownie wiedział, że w tej chwili to najważniejsza rzecz na świecie. Dla jego zespołu, dla pozostałych ludzi. I dla Carter. Musiał pamiętać.   

-  Pułkownik… Jonathan O`Neill… Siły Zbrojne…. Stanów…. Zjednoczonych… -  Wykrztusił.

- Jestem bardzo cierpliwy, człowieku. -  Usłyszał głos Olokuna. -  Mam nadzieję, że ty również?

- Pułkownik Jonathan O`Neill… Siły Zbrojne…. Stanów…. -  Powtarzał jak mantrę. -  Pułkownik Jonathan O`Neill…

Goa`uld uniósł ponownie kara kesh. O`Neill zareagował odruchowo. Skulił się, wyciągając przed siebie rękę, jakby w ten sposób mógł powstrzymać bezlitosne działanie urządzenia. Ból jednak nie nadszedł. Zdziwiony spojrzał w górę. Olokun patrzył na niego z prawdziwą satysfakcją. Nagle uświadomił sobie, że tym niewielkim gestem zdradził się. Pokazał, że się boi. I na Boga, bał się naprawdę. To jednak nie miało znaczenia. Nie po to wycierpiał tyle z rąk zarządcy, a potem Kaleba, żeby teraz poddać się jakiemuś wypindrowanemu wężowi. Co to, to nie. Jeśli miał umrzeć, to przynajmniej nie da temu dupkowi satysfakcji. On nie był niewolnikiem. I nigdy nie będzie. Podniósł hardo głowę i przez zaciśnięte zęby wymruczał:

- Pułkownik Jonathan O`Neilll… Siły Zbrojne Stanów Zjednoczonych.

-  Jak sobie życzysz. -  Odparł Olokun, rozprostowując palce, a kara Kesh jeszcze raz ożyło.

 

 

 

 

 

C.D.N.

 

 

 


Użytkownik cooky edytował ten post 03.08.2013 - |11:26|

  • 1

Ten, który walczy z potworami, powinien zadbać, by sam nie stał się potworem.
Gdy długo spoglądamy w otchłań, otchłań spogląda również na nas.

F. Nietzsche


#92 cooky

cooky

    Sierżant

  • Użytkownik
  • 717 postów
  • MiastoPolska centralna

Napisano 13.08.2013 - |23:12|

W dziale cisza jak makiem zasiał! Zapewne wszyscy są teraz wyjechani. Wiadomo, wakacje i te sprawy. Skoro jednak ktoś tu zagląda, to wrzucę kolejny rozdział zanim i ja się rozleniwię. :)

Miłego czytania.
 

 

 

 

 

 

Niebo na wschodzie zaróżowiło się. Niedługo nad doliną miało wzejść bezlitosne słońce i zapoczątkować kolejny dzień męki. Daniel wtulił twarz w zdrętwiałe ramiona i próbował zdrzemnąć się choć na chwilę, wykorzystując moment, gdy przeszywające zimno nocy już ustąpiło, a upał dopiero miał nadejść. Spędził przykuty do drewnianego pala trzy dni, lecz miał wrażenie, że trwało to już całą wieczność. On i Jared, wyłączeni z obozowego życia, początkowo obserwowali z daleka innych więźniów. Ich wymarsz do kamieniołomów potem powrót, wieczorny posiłek i wreszcie zamknięcie w barakach. Niewolnicy zerkali ukradkiem w ich kierunku, lecz szybko odwracali głowy, by nie prowokować strażników. Najwyraźniej bali się, że także podzielą ich los. Strażnicy zdawali się ich ignorować. Jedynie zarządca kilkakrotnie podchodził blisko i przyglądał się im złowrogo. Potem oddalał się bez słowa. Nigdy nie odezwał się do nich, ale doskonale widzieli, jak zaciska pięści na rękojeści rzemienia. Wkrótce jednak zobojętnieli na to, co działo się dookoła. Stopniowo opadali z sił, coraz częściej popadali w omdlenie. W dzień słońce parzyło dotkliwie ich skórę, która wkrótce zaczerwieniła się i pokryła pęcherzami. Potem jednak przychodziła noc, podczas której obaj trzęśli się z zimna. Dokuczał im głód i nieznośne pragnienie. Kraft zjawiał się przy nich każdej nocy, przynosząc wodę, a także trochę zupy. Niewiele, ale zawsze coś, czym dało się, choć trochę wypełnić żołądek. Przełykali z trudem. Popękane wargi i spieczone gardła bardzo dawały się we znaki. Prawie wcale nie rozmawiali. Mówienie stanowiło zbyt wielki wysiłek. Za to słuchali z uwagą, gdy Kraft przekazywał im nowe wiadomości. Archeolog odetchnął z ulgą, gdy dowiedział się, że Jack O`Neill wciąż żyje i przetrzymywany jest w pałacu podobnie jak Teal`c. Niestety, jak dotąd Daniel nie doczekał się tej najważniejszej wiadomości. Co działo się z Carter? Choć z drugiej mogło to oznaczać, że nie została złapana. Że wciąż gdzieś się ukrywa.

 

Do jego uszu dotarł odgłos otwieranych drzwi. Strażnicy okrzykami popędzali pozostałych więźniów do pracy w kamieniołomach. Ach, ileż by Daniel dał, żeby móc znaleźć się teraz razem z nimi. Nieważne, że musiałby przez cały dzień ciężko pracować. To nic, że od ściskania kilofa na dłoniach robiły mu się pęcherze. Za to teraz nie czuł rąk w ogóle, a plecy i kark bolały nieustannie. Miał trudności z utrzymywaniem się na nogach. Kolana uginały się pod jego ciężarem, obciążając jeszcze bardziej wzniesione ku górze ramiona. W tej sytuacji okresy omdlenia były niemalże wybawieniem. Od niewygodnej, przymusowej pozycji, głodu, pragnienia i bólu.

 

Odgłosy licznych kroków wkrótce umilkły w oddali. Jackson zerknął w stronę swego towarzysza niedoli. Jared opierał czoło o słup. Od pewnego czasu chłopak popadł w dziwna apatię. Przestał się odzywać, nie chciał pić ani jeść. Jeśli nie spał, patrzył się tępo przed siebie, albo trwał tak jak teraz, z zamkniętymi oczami, w całkowitym bezruchu. Archeolog wcale mu się nie dziwił. Sam był już na skraju załamania. Nie miał pewności, ile jeszcze zdoła wytrzymać. Słońce tymczasem leniwie wędrowało po niebie. Najpierw pojawiło się tuż nad szczytami skał otaczających dolinę i wspinało się ku górze. Jeszcze nie palące, lecz już dokuczliwe. Jego promienie odbijały się od białego piasku jeszcze bardziej parząc odsłoniętą skórę. Jackson przymknął więc obolałe powieki i pozwolił sobie na luksus popadnięcia w półomdlenie.

 

U wylotu doliny niespodziewanie rozległ się dźwięk, który Daniel zidentyfikował natychmiast, choć był to ostatni z możliwych dźwięków, jakich mógłby się w obecnej sytuacji spodziewać. Wystrzał z broni palnej. Uniósł głowę i z wysiłkiem wpatrzył się w dal. Niestety, brak okularów bardzo dawał mu się we znaki. Chociaż nawet gdyby je miał, nie mógłby niczego dostrzec z powodu oślepiającego słońca. Trwał tak dłuższą chwilę, wstrzymując oddech. Już, już gotów był przyznać, że tylko to sobie wyobraził, gdy w powietrzu rozległa się seria z karabinu maszynowego.

- Co to było? -  Jared w jednej chwili wyrwał się z letargu.

- Mmm? -  Tylko tyle był w stanie z siebie wykrzesać.

- Słyszałeś to?

- To… To… To niemożliwe…. -  Bełkotał Daniel, czują, jak jego serce gwałtownie przyspiesza.

- Co jest niemożliwe? Daniel, co się dzieje? -  Jego słowa przerwała kolejna seria, po której rozległy się krzyki.

 

Od strony kamieniołomów dobiegł ich narastający powoli odgłos, przypominający brzęczenie tysiąca owadzich skrzydeł. Dźwięk nasilał się i zdawał się przybliżać. Wkrótce dołączyły do niego kolejne wystrzały i jeszcze więcej okrzyków, które szybko przerodziły się w prawdziwą wrzawę. Jackson poczuł, że kręci mu się w głowie i nie może złapać oddechu. To były odgłosy walki. Nic innego.

- Daniel! -  Apatia opuściła Jareda całkowicie. -  Kim są ci ludzie? To ci, o których mówiłeś? Z twojego świata?

- Nie wiem… Nie widzę ich…

- Tu jesteśmy! Hej! -  Darł się Jared. -  Uwolnijcie nas!

- To Carter… -  Jackson uśmiechnął się mimo woli. -  Widzisz? Mówiłem ci, że po nas przyjdzie…

- Chyba masz rację. Mają mundury takie same jak wasze.

- Wiedziałem, że nas znajdzie…

- Znalazła nas! Naprawdę nas znalazła!

- Mówiłem ci…

- Ocknij się, Danielu! -  Młody mężczyzna był coraz bardziej natarczywy. -  Dokonało się! Daniel! Dokonało się… -  Głos Jareda załamał się i chłopak zaczął szlochać.


Wokoło nich nagle zaroiło się od ludzi. Krzyczeli z radości, śmiali się, poklepywali po plecach i ściskali. Ich głosy zlały się w jedną, niezrozumiałą kakofonię.

- Doktorze Jackson? -  Rozległo się tuż koło niego i czyjaś dłoń dotknęła jego twarzy. Uchylił powieki, lecz ujrzał tylko zamazaną postać, ale głos wydawał mu się znajomy.

-Jest pan już bezpieczny.  -  Powtórzył człowiek. - Zaraz pana uwolnimy.


Chciał odpowiedzieć, lecz jego język plątał się, zresztą nagle nie potrafił znaleźć odpowiednich słów. W głowie wirowało coraz bardziej, a w ustach poczuł charakterystyczny słodki smak. Był pewien, że za moment straci przytomność. Kiedy jego ramiona, uwolnione z kajdanów, opadły bezwładnie wzdłuż ciała, poczuł w nich przeszywający ból. Zachwiał się, lecz czyjeś silne ręce podtrzymały go, a potem delikatnie ułożyły na ziemi. Sięgnął na oślep, chwycił czyjś rękaw i trzymał, jakby od tego zależało jego życie. Ktokolwiek to był, uratował go.

- Dziękuję…  -  Wyszeptał gdzieś w przestrzeń, a potem zemdlał.


Ocknął się, czując, jak jego ręce pulsują bólem. Leżał zdezorientowany dłuższą chwilę, zanim przypomniał sobie, co się wydarzyło. Został uwolniony. On i Jared. Ktoś przyszedł i wyzwolił ich z kajdanów. I to dosłownie. Nie było już strażników, nie było zarządcy i nie było przymusowej pracy ponad siły. Gdy tylko Kraft powiedział im o ucieczce Carter, był pewien, że to nastąpi. Ona nigdy nie zawiodła swojego zespołu. Nieopodal usłyszał cichy, kobiecy śmiech.

- Sam? -  Wychrypiał.

- Doktorze? -  Ponad nim pojawiła się twarz młodego człowieka ubranego w mundur polowy. Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że to sanitariusz. -  Proszę unikać gwałtownych ruchów.

- Gdzie jest major Carter? -  Ignorując ostrzeżenie, spróbował usiąść i natychmiast tego pożałował, gdy jego ciało przeszył gwałtowny ból. Opadł z powrotem na plecy i dłuższą chwilę leżał bez ruchu, próbując uspokoić oddech.

- Spokojnie. Nic panu nie będzie, ale przez pewien czas będzie pan niestety nieco obolały. -  Kontynuował spokojnie sanitariusz. -  Pomogę panu się podnieść. Najpierw jednak proszę to wypić. Jest pan odwodniony.

Mężczyzna pomógł mu dźwignąć się do pozycji półleżącej i podał mu butelkę wody. Miała nieco słonawy smak, więc podejrzewał, że jest wzbogacona w elektrolity. Wypił chciwie połowę płynu, nie mogąc wyjść z podziwu, jak coś tak zwyczajnego, może być jednocześnie tak wspaniałe. Sanitariusz poklepał go po ramieniu, po czym wstał.

- Proszę wypić do końca, tylko nie tak szybko, bo pan zwymiotuje. -  Dodał odchodząc.
  Daniel pokiwał głową i posłusznie uniósł butelkę do ust. Dopiero teraz dostrzegł, że ma zabandażowane oba nadgarstki. Bolały. Podobnie zresztą jak ramiona, plecy, a teraz nawet brzuch. Właściwie obolałe miał całe ciało, ale żył. Leżał w cieniu baraku. Kiedy uniósł nieco głowę dojrzał nieopodal grupkę ludzi. Jakaś postać zbliżała się do niego. Zamrugał kilkakrotnie powiekami. Niewiele to jednak poprawiło ostrość jego widzenia. Dopiero, gdy mężczyzna podszedł zupełnie blisko rozpoznał w nim pułkownika Reynoldsa.

- Doktorze Jackson, widzę, że czuje się pan już lepiej. -  Zaczął bez żadnych wstępów. -  Muszę zadać panu kilka pytań

- Pułkowniku, wyjaśni mi pan, co się stało? Gdzie jest major Carter? Gdzie jest Jared?

- Doktorze…

- Gdzie jest Sam? -  Przerwał gwałtownie Daniel. -  Gdzie ona jest?

- Doktorze Jackson, niech pan mnie posłucha. -  Ton głosu Reynoldsa sprawił, że archeolog natychmiast umilkł. -  To jeszcze nie koniec. Najtrudniejsze zadanie dopiero przed nami. Olokun jeszcze nie został pokonany. Rozumie pan? Za chwilę uderzymy na jego pałac, ale najpierw muszę zadać panu kilka pytań.

- Rozumiem.

- Doktorze. Czy wie pan, gdzie w tej chwili może znajdować się pułkownik O`Neill albo Teal`c?

- Jack był tutaj razem ze mną. Strażnicy zabrali go do pałacu trzy dni temu. Z tego, co wiem. Jest tam nadal.

- Jest pan pewien?

- Oczywiście. Jego zabrali, a mnie i Jareda przykuli do pali. To musiało być zaraz po tym, jak Sam uciekła. Teal`ca nie widziałem odkąd nas uwięzili, ale on również przebywa w pałacu.

- Skąd pan wiedział, że major Carter opuściła więzienie?

- Od Krafta. On też jest z ruchu oporu i ktoś z pałacu przekazywał mu informacje. Zapytajcie go. To ten kucharz. Musi gdzieś tu być.

- W tym sęk, doktorze. Nie znaleźliśmy go. Kiedy widział go pan po raz ostatni?

- Dziś w nocy, a właściwie nad ranem. Przynosił nam wodę.

- I on twierdzi, że Teal`c i pułkownik O`Neill przetrzymywani są w pałacu?

- Tak. Nie był pewien, w którym miejscu. Podobno są bardzo pilnie strzeżeni.

- Czy powiedział wam, kiedy spodziewa się powrotu Olokuna?

- Mówił, że nastąpi to już wkrótce, ale chyba nie znał dokładnej daty.

- Daty naszego ataku także nie znał?

- Nie. Miał nawet nadzieję, że my coś wiemy. Kilkakrotnie nas o to pytał. Pułkowniku? -  W myślach archeologa zaczęła nagle kiełkować bardzo niepokojąca myśl. -  Jest pan tutaj. To znaczy, że dzień, o którym tyle się nasłuchałem, dzień wyzwolenia, nadszedł. Jak to możliwe, że członek ruchu oporu nie miał o niczym pojęcia?

- Doktorze Jackson. -  Reynolds w zamyśleniu pocierał podbródek. -  Ruch oporu wiedział o wszystkim. Ściśle ze sobą współpracujemy. To dzięki tym ludziom uzyskaliśmy wszystkie informacje, dzięki którym możemy być tu dzisiaj.

- Ale Kraft…

- No właśnie. -  Pułkownik wstał. -  Musimy ruszać. Proszę odpoczywać.


Odszedł. Jackson patrzył za nim osłupiały. Jak to możliwe? Gdzie podział się Kraft? Wierzył temu człowiekowi. Ufał mu. Jeśli jednak nie należał, jak twierdził, do ruchu oporu, to kim właściwie był? Szpiegiem? Olokuna, czy jeszcze kogoś innego? Nagle poczuł zimny dreszcz, gdy uprzytomnił sobie, że przecież mógł nieświadomie zdradzić największy sekret setek ludzi walczących o wolność. Gdyby znał datę ataku na planetę i przekazał ją temu człowiekowi, los rebeliantów byłby przesądzony.

- Danielu? -  Damski głos wyrwał go z zamyślenia.  W pierwszej chwili pomyślał, że to Sam. Zaraz jednak rozpoznał dziewczynę z wioski. Żonę Jareda. Ukucnęła przy nim. Zaciskała nerwowo wargi.

- Jared? Coś mu się stało? -  Nagle uświadomił sobie, że chłopaka nie ma nigdzie w pobliżu.

-  Nic mu nie jest. Powiedział mi, że cały czas podtrzymywałeś go na duchu... -  Przez moment jej twarz złagodniała. Kiedy jednak spojrzała na archeologa, znów zagościło na niej napięcie. -  Ten człowiek, który z wami rozmawiał… To nie był Kraft. A raczej to nie był prawdziwy Kraft. -  Musiała słyszeć słowa Reynoldsa.

- Skąd możesz to wiedzieć?

-  Prawdziwy Kraft zginął kilka lat temu tu, w kamieniołomach. Wiem to od kogoś, kto znał go kiedyś i widział jego śmierć.

- Kto?

- Barran. Jest nie tylko naszym przywódcą, ale także moim stryjem.

- To wiele tłumaczy. Cóż, ten Kraft-nie Kraft był bardzo przekonujący.

- Owszem. Ale jego plan się nie powiódł. Niczego się od was nie dowiedział.

- Nie. -  Urwał nagle. -  Przecież Jared potwierdził jego tożsamość.

- Jared nigdy nie widział Krafta. Nie wiedział również, że on nie żyje. Ten sekret znało zaledwie kilka osób. Ten, który się pod Krafta podszywał, działał na dwa fronty. Dostarczał nam pewnych informacji, ale jednocześnie szpiegował dla Kaleba.

- I Barran na to pozwalał, choć wiedział, że jest zdrajcą?

- Danielu. -  Kalia uśmiechnęła się. -  Czy naprawdę masz nas za głupców? Barran wykorzystał go. Przekazywał mu informacje jak najbardziej prawdziwe, tyle że raczej mało precyzyjne. Innymi słowy, Kaleb zawsze zostawał o krok z tyłu.

- Najwyraźniej muszę się jeszcze sporo dowiedzieć o tym waszym ruchu oporu. Jak dotąd tylko same niespodzianki. Najważniejsze jednak, że tu jesteście. Powiesz mi, co się właściwie dzieje?

- Oczywiście. Zapewne ucieszysz się, że twoja towarzyszka Samantha także tu jest. Ona i Barran udali się na waszą planetę i przekonali waszych przełożonych, by udzielili nam wsparcia. Dziś w nocy na wszystkich ośmiu planetach zaatakowano znajdujące się tam posterunki Jaffa. Następnie rebelianci przybyli tu, by wspólnie z waszymi oddziałami zaatakować siedzibę Olokuna. Najpierw jednak wyzwolili wszystkich pracujących przy budowie nowego pałacu Olokuna, a także niewolników z kamieniołomów. Nie muszę chyba dodawać, że wszyscy ci ludzie z ochotą zasilili nasze szeregi. W tej chwili jest nas tylu, że stanowimy dla Olokuna realne zagrożenie. On już tu jest i niczego się nie spodziewa. Niebawem wszystko się rozstrzygnie. Nam pozostaje jedynie czekać i mieć nadzieję.

- Nie mogę czekać. -  Spróbował wstać, lecz tak samo jak za pierwszym razem osunął się na ziemię zlany potem. -  Muszę jakoś pomóc. -  Dodał usprawiedliwiająco.

- W tej chwili jest pan niezdolny do walki, doktorze. -  Sanitariusz znów pojawił się znikąd. -  Mam rozkaz odtransportować pana do SGC. I niech pan będzie pewien, że nie zamierzam słuchać żadnych wymówek. Czy to jasne?

- Pomogę ci, Danielu. -  Kalia wyciągnęła do niego rękę. -  Ja też się niepokoję, ale tak trzeba. Twoje zadanie właśnie się skończyło. Niebawem wszystko się rozstrzygnie. Zaufaj mi. Zaufaj swoim towarzyszom. Miej wiarę. A teraz chodź. Czekają na nas.

 

 

 

 

C.D.N.

 


  • 1

Ten, który walczy z potworami, powinien zadbać, by sam nie stał się potworem.
Gdy długo spoglądamy w otchłań, otchłań spogląda również na nas.

F. Nietzsche


#93 Madi

Madi

    Starszy kapral

  • Użytkownik
  • 270 postów
  • MiastoChorzów

Napisano 02.09.2013 - |08:52|

rzeczywiście w dziale pusto, wszyscy wyjechali, a teraz czas nadrobic jak widze niezłe zaległości w czytaniu :)

oh a Jack znowu jest torturowany, naprawdę, chyba nikt z nas nie ma juz dla niego litości. i się akcja ratunkowa znalazła, nieźle, coś mi się jednak zdaje, że fick chyli się ku końcowi

pozdrawiam

 

 

ps. a co tam nowego skrobiesz?


  • 2

#94 cooky

cooky

    Sierżant

  • Użytkownik
  • 717 postów
  • MiastoPolska centralna

Napisano 02.09.2013 - |22:02|

Jak fajnie znowu cię tu widzieć. Już myślałam, że wszyscy utknęli w Egipcie, tudzież innych ciepłych krajach. :)  Jesień ma jednak swoje dobre strony! :D

Mam nadzieję, że wróciłaś z werwą i zapałem do pisania, bo ja tez chętnie bym sobie coś poczytała, a ostatnio tylko dodawałam i dodawałam. ;)

A do końca jeszcze troszeczkę

 

No właśnie nic nowego nie skrobię, bo jak miałam pomysł, to nie zdążyłam go zapisać i teraz już jest rozmyty. Coś tam mi chodzi po głowie, czekam aż mi się na nowo skrystalizuje.


Użytkownik cooky edytował ten post 02.09.2013 - |22:03|

  • 1

Ten, który walczy z potworami, powinien zadbać, by sam nie stał się potworem.
Gdy długo spoglądamy w otchłań, otchłań spogląda również na nas.

F. Nietzsche


#95 Madi

Madi

    Starszy kapral

  • Użytkownik
  • 270 postów
  • MiastoChorzów

Napisano 03.09.2013 - |17:32|

no nic, to czekam aż ci werwa do pisania wróci :0 ja niestety coś tam skrobie, ale nic nie umiem w całość zkleić, jakoś za bardzo jestem rozproszona i nie potrafię się skupić na pisaniu, chociaż dzisiaj cos mi tam wyszło, jednak nic co by miało nazwę ficka... no ale zobaczymy jeszcze dzień się nie skończył


  • 2

#96 cooky

cooky

    Sierżant

  • Użytkownik
  • 717 postów
  • MiastoPolska centralna

Napisano 21.01.2014 - |00:56|

Aaaaa już prawie zapomniałam, jak to się robi. Ale tak to jest, jak pisze się od końca, a potem trzeba wszystko do siebie dopasowywać. Straszny galimatias z tego wychodzi. Dlatego też trochę czasu musiało upłynąć zanim wszystko wymyśliłam, napisałam, a potem od początku prostowałam. Może jednak ktoś przypomni sobie o tej przygodzie i doczyta ciąg dalszy?

 

 

 

 


 

Czekanie przedłużało się. Carter z trudem zachowywała spokój. Kapłani stopniowo rozproszyli się po całej sali wejściowej. Z ulgą stwierdziła, że nawet nie próbowali komunikować się ze sobą. Pogrążeni byli w modlitwach lub rozmyślaniach. Grunt, że w dalszym ciągu zdawali się nie dostrzegać, faktu, że ktoś postronny dołączył do ich bractwa. Nie miała pojęcia jak długo taki stan rzeczy się utrzyma i czy w końcu któryś z nich przejrzy na oczy. Trzymała się wciąż na uboczu, aby nie prowokować nikogo i dyskretnie obserwowała całą sytuację. Kapłanom przyglądała się z pewnym zdumieniem. Trwali tu bez żadnego sprzeciwu. Nie okazywali zdziwienia, czy choćby zniecierpliwienia. Czekali na swego pana. Na swego Boga, sens ich życia. Mimo woli zastanawiała się, czy naprawdę tak myśleli, czy był to tylko ich sposób na przetrwanie? Po raz kolejny dyskretnie rozejrzała się po pomieszczeniu. Przy drzwiach wejściowych stał oddział Jaffa. Wojownicy wyglądali na nieco znudzonych, co jednak nie oznaczało, że w chwili zagrożenia okażą się śmiertelnie skuteczni. Kolejne oddziały patrolowały korytarze. Raz po raz pojawiali się w którymś z licznych, rozpoczynających się tu korytarzy, by po chwili zniknąć w następnym. Zaczęła nawet dostrzegać pewną regularność ich przemarszu. W głębi sali dostrzegła wylot wąskiego, ciemnego korytarzyka, do którego, jak do tej pory, nie skierował się żaden strażnik. Była pewna, że jest to dokładnie droga jej karkołomnej ucieczki. Boczny, rzadko uczęszczany korytarz prowadzący do podziemnych cel. No tak. Przecież jest dzień. Niewolnice, które były tam zamykane na nocny spoczynek, przebywały teraz gdzieś na terenie pałacu zajęte przeznaczoną dla nich pracą. Cele były więc puste i nie było potrzeby patrolowania tego obszaru. Tak przynajmniej przypuszczała.


Tutaj dostrzegła dla siebie pewną szansę. Zakładała, że korytarze ciągną się w głąb pałacu i przy odrobinie szczęścia przemknie się nimi niezauważona do samego serca siedziby Olokuna. Logika podpowiadała jej, że znajdzie tam przejście do wyżej położonych kondygnacji. Co dalej? Wolała się nie zastanawiać. Jej plan był pełen zbyt wielu niewiadomych. Problem stanowiły patrole. Nie wiedziała przecież, czy kapłani mają prawo przebywać w tym rejonie. Zwłaszcza teraz, gdy Olokun powrócił na planetę i wkrótce miało rozpocząć się święto na jego cześć. Ale też wkrótce miał nastąpić atak. Wtedy zapewne wszystkie oddziały Jaffa zostaną skierowane do obrony pałacu i samego Olokuna. Co wtedy stanie się z więźniami? O tym również wolała w tej chwili nie myśleć. Teraz musiała skoncentrować się na zadaniu, które zostało jej wyznaczone. Wiedziała, że inni liczą na nią i nie zamierzała ich zawieść.

 

Ostrożnie, krok po kroku, zaczęła zmierzała w stronę korytarza. Nic nie wskazywało na to, że któryś ze strażników lub kapłanów zwrócił na nią uwagę. Mimo to miała absurdalne wrażenie, że za chwilę ktoś chwyci ją za ramię. Dotarła do ściany i zaczęła przesuwać się wzdłuż niej. Jeszcze parę kroków. Jeszcze moment. Za jej plecami pojawił się wreszcie ciemniejący otwór. Jeszcze raz rozejrzała się spod kaptura, po czym zrobiła krok w tył. Potem drugi, trzeci… Jeden z kapłanów podniósł nagle głowę i spojrzał prosto na nią. Zamarła. Z tej odległości nie potrafiła dostrzec wyrazu jego twarzy. Jeśli jest lojalnym sługą swego pana już po niej. Jej misja skończyła się, zanim się na dobre zaczęła. On jednak stał tylko. Potem powoli opuścił głowę, kryjąc ponownie twarz po kapturem, a potem równie powoli odwrócił się. Była już w korytarzu. „Teraz albo nigdy”. Powiedziała sobie. „Cokolwiek się stanie, muszę choć spróbować”. Wstrzymując oddech, obróciła się na pięcie i zagłębiła w mrok korytarza, cały czas pilnując, by niepotrzebnie nie przyspieszyć kroku.  Nikt nie krzyknął, nie wszczął alarmu. Nikt nie ruszył za nią w pogoń. Dotarła w końcu do zakrętu korytarza. Tutaj, schowana przed wzrokiem stojących w Sali wejściowej ludzi, oparła się plecami o ścianę, ściągnęła lepiący się do policzków kaptur i odetchnęła pełną piersią. Nasłuchiwała, czy ktoś nie podąża za nią, ale najwyraźniej kapłan nie zamierzał jej wydać. Wykonała pierwszą część planu. Niestety, była to część najłatwiejsza. Teraz należało zrealizować kolejne.

 

Nie namyślając się zbyt długo, ruszyła przed siebie. Gwar, dobiegający z sali wejściowej, stopniowo oddalał się i cichł, aż wreszcie ustał zupełnie. Korytarze były puste i ciche. Teraz słyszała jedynie odgłos swoich kroków i przyspieszony oddech. Kamienna podłoga łagodnie, choć systematycznie opadała w dół. Początkowo przypominała sobie trasę, którą pokonała w trakcie swojej ucieczki, później jednak korytarze zaczęły się plątać. Wszystkie wyglądały jednakowo. Wszystkie tak samo wąskie, ciemne i ponure. Wszystkie tak samo przerażające. Pocieszała się jednak, że jak dotąd nie spotkała na swej drodze żadnego strażnika. Chyba więc miała rację, co do tego przejścia. Musiała jedynie przedostać się, jak najgłębiej się da. Na skrzyżowaniu korytarzy intuicyjnie wybrała jeden z nich i szczęście znów jej dopisało. Niebawem natknęła się na kilka opustoszałych cel. Wprawdzie nie tutaj była uwięziona, ale i te wyglądały niepokojąco znajomo z metalowymi zębami krat uniesionymi aż do sufitu. Poczuła nieprzyjemny ucisk w dole brzucha, lecz nie pozwoliła porwać się emocjom. Szła dalej. W innym korytarzu napotkała podobne cele. Musiało być ich tu naprawdę dużo. Zaciskając zęby, nieprzerwanie brnęła dalej. Korytarze, cele, korytarze, cele. Podziemie pałacu zdawało się nie mieć końca. Wreszcie, po czasie, który wydawał jej się co najmniej całym dniem, dotarła do wąskich, stromych schodków prowadzących w górę. Wspięła się na nie z bijącym sercem, lecz u ich szczytu napotkała tylko kolejny identyczny korytarz. Nie mając innego wyjścia, poszła naprzód. Znowu plątanina przejść, następne puste cele. Od szybkiego marszu dostała zadyszki. Szata plątała się między nogami, utrudniając wykonywanie ruchów, ale to nie miało znaczenia, bo oto znów stanęła u stóp kolejnych schodów. Kiedy postawiła stopę na pierwszym stopniu, z góry niespodziewanie dobiegł ją gwar głosów. Zaskoczona cofnęła się szybko.  Zdawała sobie sprawę, że prędzej czy później musiała kogoś napotkać, mimo to zaklęła pod nosem. Przeczekała w ukryciu kilka minut, po czym spróbowała ponownie. Tym razem przywitała ją cisza. Stanęła na ostatnim stopniu i rozejrzała się. Ten korytarz był inny. Szerszy, wyższy, lepiej oświetlony. Po chwili wahania skierowała się w lewo. Wkrótce doszła do niewielkiej Sali. Zbadała kilkoro znajdujących się tu drzwi. Niektóre były zamknięte, za innymi znalazła pomieszczenia stanowiące magazyny lub składziki. Pełno w nich było skrzyń i koszy wypełnionych nieznanymi jej narzędziami. Nie przyglądała im się bliżej. Ruszyła dalej. Po pewnym czasie natknęła się na magazyn z żywnością.  Tym razem w koszach zalegały jakieś warzywa, pieczywo, kawałki suszonego mięsa. Gdzieś niedaleko powinna znajdować się kuchnia bądź jadalnia. Nie miała jednak zamiaru tego sprawdzać. Wycofała się i zawróciła. Minęła schody, po których się tu dostała i pomaszerowała na prawo od nich. Korytarz rozgałęział się kilkakrotnie. Starała się zapamiętać, w którą stronę za każdym razem skręca na wypadek, gdyby znów musiała wrócić. Zachowywała się jeszcze ostrożniej. Naciągnęła na twarz kaptur, choć nie była pewna jak powinna się zachować w razie spotkania z Jaffa. Na wszelki wypadek wyciągnęła spod szaty zata. Karabin maszynowy pozostawiła jednak ukryty. Nawet w przypadku konfrontacji wolała go nie używać. Robił stanowczo za dużo hałasu. A tego, przynajmniej na razie, wolałaby uniknąć. Coraz częściej trafiała na jakieś zamknięte pomieszczenia, ślepe korytarze. Kluczyła nimi coraz bardziej zdenerwowana. Ile czasu mogło minąć od jej dezercji z sali wejściowej?
 

Nagle stanęła jak wryta. W jej kierunku ktoś nadchodził. Echo jego miarowych kroków rozbrzmiewało w całym korytarzu. Najwyraźniej spieszył się. Postanowiła zejść mu z drogi. Pobiegła, starając się robić to jak najciszej. Nie miała pojęcia, dokąd ten ktoś zmierza. Najrozsądniej byłoby więc ukryć się gdzieś, zamiast ryzykować nieuniknione spotkanie. Gorączkowo sprawdzała wszystkie napotkane po drodze drzwi. Właściwie robiła to już wcześniej i wtedy wszystkie były zamknięte. Zanim jednak uświadomiła sobie ten fakt, jedna z klamek ugięła się pod ciężarem jej dłoni i drzwi ustąpiły. Bez namysłu wślizgnęła się do zupełnie ciemnego pomieszczenia, po czym bezgłośnie zamknęła za sobą drzwi, pozostawiając jednak wąską szczelinę, przez którą mogła wyjrzeć na zewnątrz. Kroki nasiliły się. Już wiedziała, że to nie jedna, a kilka osób. Wstrzymała oddech, Kidy mijali jej kryjówkę. Pierwszy w polu jej widzenia pojawił się dowódca oddziału Jaffa. Tuż za nim szło dwóch wojowników. Ciągnęli za ramiona człowieka, który z pewnością był martwy. Wielka, krwawa plama kwitła na niemal całej powierzchni jego pleców. Od razu rozpoznała ranę, jaka może powstać tylko i wyłącznie od postrzału z lancy. Pochód zamykał czwarty wojownik. Przeszli tak szybko, że nie zdążyła dobrze przyjrzeć się nieszczęśnikowi. Dostrzegła jedynie, że ubrany był w jakieś łachmany. Na jednej stopie wciąż miał znoszony sandał. Druga była bosa. To nie był żaden z jej towarzyszy. Tego była pewna, choć jej serce i tak ścisnęło się nieprzyjemnie. A jeśli przybyła za późno? Jeśli Pułkownik lub Daniel zginęli w ten sam sposób? Jeśli Teal`ca spotkał podobny los?

 

Wypuściła wstrzymywane dotąd powietrze, czując, że drżą jej dłonie. I wtedy gdzieś za jej plecami rozległ się szmer. Był cichy, lecz jej wyczulony słuch nie mógł kłamać. Nie była sama. W tym ciemnym pomieszczeniu znajdował się ktoś jeszcze. W żaden sposób jednak nie zareagowała, wiedząc, że nie może sobie pozwolić na żadne głupstwo. Starała się wyglądać na skupioną na obserwacji korytarza, podczas gdy jej ręka wędrowała bezszelestnie pod obszerną szatą w poszukiwaniu latarki. Zacisnęła w końcu na niej palce i wyciągnęła najwolniej jak potrafiła. Następnie płynnym, błyskawicznym ruchem obróciła cię, jednocześnie naciskając guzik latarki i celując z zata. Ostry promień światła przeciął mrok i rozjaśnił przeciwległy kąt pomieszczenia, ukazując stos skrzyń ułożonych niedbale jedna na drugiej. Nie dostrzegła niczyjej obecności, ale była pewna, że intruz ukrywa się dokładnie w tym miejscu.

 

- Wiem, że tam jesteś. -  Starała się mówić stanowczo, a jednocześnie jak najciszej. Kto wie, czy korytarzem nie nadchodzi właśnie kolejny oddział Jaffa? -  Jestem uzbrojona. Jeden nieostrożny ruch, a strzelę do ciebie. A teraz wychodź stamtąd. Już!


W kącie początkowo panowała cisza, potem jednak zaszurało i ponad skrzyniami zmaterializowały się czyjeś drżące koniuszki palców.

 

- No dalej! -  Ponagliła nieznajomego. 


Za palcami stopniowo wychyliła się cała postać. Młody mężczyzna mrużył oczy oślepiony światłem latarki. Sam zauważyła, że ubrany był w prosty strój niewolnika.

 

-  Proszę… -  Wyszeptał. Osłaniał oczy dłonią, krzywiąc się coraz bardziej. -  Proszę, nie rób mi krzywdy…

- Nie zrobię. Jeśli mnie nie sprowokujesz.


Carter opuściła nieco latarkę. Tak, że jej promień nie padał już bezpośrednio na twarz niewolnika, ale wciąż celowała do niego z zata. Nieznajomy nie wyglądał groźnie. Był raczej przerażony, no i nie miał żadnej broni, a przynajmniej żadnej nie dostrzegła. Teraz, gdy mógł już na nią patrzeć, przyglądał się jej uważnie z coraz dziwniejszym wyrazem twarzy.   

 

- Kim… Kim jesteś?  -  Wyjąkał wreszcie. -  Dlaczego jesteś w tym stroju? Przecież nie jesteś kapłanem.

 

 Carter zawahała się. Niewolnik był bystry i od razu domyślił się całej maskarady. W wymyślaniu jakiejś historii wyjaśniającej jej obecność nie widziała więc większego sensu. Pozostawała jej jedynie prawda. Zaszła już tak daleko, że nie miała nic do stracenia. Zresztą, zawsze mogła do niego strzelić. Postanowiła zaryzykować.

 

- Przybyłam z Tau`ri… -  Urwała, bo mężczyzna wciągnął gwałtownie powietrze, a jego oczy niemal wyszły z orbit.

-Wróciłaś… -  Wyszeptał z przejęciem. -  Uciekłaś stąd, a teraz tu wróciłaś. To znaczy, że albo jesteś szalona, albo… -  Urwał szukając odpowiednich słów. -  To dzieje się naprawdę?

- Wiesz kim jestem? -  Odpowiedziała pytaniem na pytanie.

- Oczywiście, że wiem kim jesteś. -  Żachnął się niewolnik. -  Jesteś wojowniczką, która nie poddała się woli Kaleba. Przeciwstawiłaś mu się, a potem uciekłaś. A teraz jesteś tu znowu. Czy to się już stało? Powstanie się rozpoczęło?

- Wróciłam po moich towarzyszy. -  Odrzekła wymijająco. -  Dostałam informacje, że przetrzymywani są gdzieś w pałacu. Chcę ich uwolnić.

- Dla nich nie ma już ratunku.

- Zaraz, zaraz… -  Przerwała mu niecierpliwie. -  Skąd możesz to wiedzieć? Widziałeś ich?

- Nie, ale mogę zaprowadzić cię do kogoś, kto widział.

- Zrobisz to?

- Owszem. Tylko powiedz: rozpoczęło się?

- Tak.

- Od lat na to czekałem. Wszyscy czekaliśmy. -  Niewolnik przymknął powieki i zmarszczył brwi. Trwał tak chwilę jakby w zamyśleniu. Nagle spojrzał Sam prosto w oczy. -  Musimy iść do pozostałych. Rufus na pewno będzie chciał się z tobą zobaczyć.

- Rufus? -  Imię kompletnie nic jej nie mówiło.

- On wie o wszystkim. Zobaczysz. -  Spojrzał wymownie na zata wciąż wycelowanego w jego pierś. -  Musisz mi zaufać.

- Jasne, ale będę cię miała na oku. -  Opuściła zata i razem z nim latarkę. Wciąż jednak spoglądała na mężczyznę podejrzliwie.  -  A właściwie co ty tu robisz?

- Przypuszczam, że to samo, co ty. Kryję się przed Jaffa. Widziałaś patrol.

- Te drzwi były zamknięte.

- Owszem, były. Potrafię je otworzyć. Jak również sprawić, że panel świetlny przestaje działać. To doskonała kryjówka w razie nieprzewidzianych komplikacji.

- Najwyraźniej. -  Gestem skazała na drzwi. -  Prowadź.


Niewolnik pierwszy wyślizgnął się na korytarz. Chwilę nasłuchiwał, po czym skinął na nią dłonią. Błyskawicznie dołączyła do niego i teraz już oboje ruszyli szybkim marszem. Poprowadził ją z powrotem w stronę magazynu z żywnością, potem skręcili w boczny, wąski korytarz, którego Sam wcześniej nie dostrzegła. Cóż, to w końcu był ogromny pałac. Mężczyzna jednak doskonale potrafił się po nim poruszać. Widać było, że często to robił. Doszli do rozwidlenia. Na dany przez niego znak skulili się i przeczekali, aż sąsiednim korytarzem przemaszeruje oddział Jaffa. Potem przemknęli niemal bezszelestnie przez niewielką salę wypełnioną, nie wiedzieć czemu, kolumnami i znów zanurzyli się w wąskim przejściu. Dotarli wreszcie do nieco szerszego korytarza. Towarzyszący jej mężczyzna zatrzymał się i uniósł dłoń w uniwersalnym geście nakazującym zachowanie ciszy. Wtedy z innego ledwo widocznego korytarzyka wysunęła się czyjaś postać. To również był niewolnik. Carter uświadomiła obie, że przecież go zna. Stał przed nią człowiek, który dostarczał jej pożywienie. „A więc to jest Rufus.” Pomyślała. Nieznane dotąd elementy układanki nagle wskoczyły na swoje miejsce. Rufus wydawał się być zaskoczony spotkaniem w równym stopniu, co ona.

 

Zanim jednak którekolwiek z nich zdążyło powiedzieć choć słowo, z odległego końca korytarza dobiegł ich odgłos kroków. Tupot nóg szybko przybierał na sile. Ktoś biegł prosto na nich. Nie mieli czasu do stracenia. Rufus cofnął się do tunelu, którym tu przyszedł, a drugi niewolnik i Carter zanurkowali do niewielkiej wnęki w ścianie korytarza. Skulili się, starając się jak najbardziej wtopić w tło. Bury strój kapłana sprawdzał się w tym momencie wręcz idealnie. Tuż obok nich przemknął Jaffa. Pędził jakby ścigał go sam diabeł. Nie zauważył ich. Pognał dalej podzwaniając zbroją. To było dziwne. Gwardziści zazwyczaj nie zachowywali się w ten sposób. A jeśli już, to mieli ku temu jakieś powody. Kucający obok Sam mężczyzna zerwał się na nogi wyraźnie zaniepokojony i zanim kobieta zdążyła zareagować, wyskoczył na środek korytarza. I stanął oko w oko z kolejnym strażnikiem, który podążał za swym towarzyszem, ale już bez pośpiechu. Obaj na moment zamarli. Jaffa zareagował pierwszy, instynktownie wznosząc w górę i odbezpieczając lancę.Młody mężczyzna trwał wciąż w bezruchu, a wyraz jego twarzy ukazywał głębokie zdumienie.

 

Carter nie czekała na dalszy rozwój wypadków. Uniosła zata i wystrzeliła, niemal nie celując. Błękitny promień przeciął powietrze, a jego syk niemal natychmiast zagłuszył huk wystrzału z lancy, a odłamki sufitu roztrysnęły się na wszystkie strony. Gwardzista padając, zdążył zrobić użytek ze swej broni, choć nikogo nie trafił. Zanim jeszcze wylądował na podłodze, Carter już do niego biegła, by podnieść wciąż odbezpieczoną lancę. Zdążyła. Chwyciła broń i zawróciła pod ścianę, pociągając za sobą oszołomionego niewolnika zanim pierwszy z Jafa zaalarmowany wystrzałem zdążył zawrócić. Wypaliła, gdy tylko pojawił się w polu jej widzenia. Upadł jak długi, a jego lanca siłą bezwładności potoczyła się po podłodze. Sytuację wykorzystał Rufus, podnosząc ją i błyskawicznie strzelając do kolejnego nadbiegającego strażnika. Sam pomyślała, że wkrótce się tu od nich zaroi, a wtedy ich sytuacja stanie się opłakana. Rufus musiał dojść do takiego samego wniosku, bo przyzywał ich niecierpliwymi gestami. Pomknęli ku wąskiemu przejściu i ruszyli ciemnym tunelem byle dalej od zabitych strażników. Zakręcili kilkakrotnie, zanim wypadli na szeroki, jasno oświetlony korytarz. Choć natychmiast zniknęli w następnym korytarzyku, Sam była niemal pewna, że właśnie przecięli drogę prowadzącą do sali tronowej. Wreszcie zatrzymali się, pilnie nasłuchując. Jak na razie nikt za nimi nie podążał.

 

- Masz! -  Carter wręczyła młodemu mężczyźnie trzymaną do tej pory lancę. -  Przyda ci się.

 

Sama sięgnęła pod szatę i wyciągnęła spod niej karabin maszynowy. O hałas przestała się już martwić. Narobili go wystarczająco dużo. Teraz liczyło się tylko to, by przeżyć. Znajomy dotyk zimnej rękojeści i ciężar broni w przedziwny sposób napawały ją otuchą. Obaj mężczyźni przyglądali jej się w skupieniu, najwyraźniej zafascynowani nową dla nich technologią. Sprawdziła dokładnie wszystko, co wymagało sprawdzenia. Broń była sprawna. Uspokojona tym faktem spojrzała wreszcie na Rufusa.

- Więc… -  Zaczęła trochę głupio. -  Podobno wiesz o wszystkim, co się tu dzieje?


Niewolnik uśmiechnął się i skinął głową. Gest ten natychmiast przypomniał jej Teal`ca. Musiała przełknąć ślinę, aby jej głos wciąż brzmiał normalnie.

- Muszę podziękować ci za to, co do tej pory dla mnie uczyniłeś. -  Kontynuowała. -  Wciąż jednak potrzebuję twojej pomocy.

- Nie rozumiesz…

 

Drugi z mężczyzn nie miał okazji na wyjaśnienie, czego to konkretnie Sam nie rozumie. Został uciszony jednym ostrzegawczym gestem dłoni Rufusa. Carter natychmiast zrozumiała, o co chodzi. Ktoś zbliżał się w ich stronę z jednego z bocznych, ciemnych korytarzy. Rufus znów zareagował błyskawicznie. W trzech susach znalazł się u wylotu korytarza i wychylając się nieznacznie, błyskawicznie wycelował i strzelił. Sam rzuciła się, by mu pomóc, lecz zaplątała się w szatę i całkowicie straciła prędkość. Kiedy do niego dotarła, mężczyzna strzelił po raz drugi prosto w pierś nadbiegającego gwardzisty. Echo znów poniosło ogłuszający huk w głąb korytarzy. Carter przycupnęła z drugiej strony wylotu korytarza i zajrzała w jego ciemną przestrzeń. Nikogo więcej tam nie było, co wcale nie oznaczało, że mogli zjawić się lada chwila. Drugi z niewolników dołączył do nich wyraźnie wstrząśnięty. Kobieta pomyślała sobie, że on jeszcze nigdy nikogo nie zabił. Owszem, oczekiwał na nadejście rewolucji, chciał walczyć o wolność, lecz nigdy nie nacisnął na spust. „Jeśli ma przeżyć, to, co właśnie się rozpętało, musi się tego szybko nauczyć.” Pomyślała ze współczuciem. I wtedy z odległego krańca pałacu dobiegł ich inny, nieco stłumiony, lecz groźny odgłos, który Carter powitała z drżeniem serca. Seria z karabinu maszynowego. Rebelianci wdarli się do pałacu.

 

 

 

C.D.N.
 


Użytkownik cooky edytował ten post 21.01.2014 - |01:00|

  • 1

Ten, który walczy z potworami, powinien zadbać, by sam nie stał się potworem.
Gdy długo spoglądamy w otchłań, otchłań spogląda również na nas.

F. Nietzsche


#97 Petrosdbz20

Petrosdbz20

    Starszy szeregowy

  • Użytkownik
  • 106 postów

Napisano 25.01.2014 - |00:10|

Ileż tego jest.... Muszę specjalny wieczór wyznaczyć na przeczytanie wszystkich części. Ale po kawałku części pierwszej, stwierdzam, że podoba mi się Twój styl. Czytając dialogi dokładnie widzę, jak by to wyglądało na ekranie.


  • 1

#98 cooky

cooky

    Sierżant

  • Użytkownik
  • 717 postów
  • MiastoPolska centralna

Napisano 26.01.2014 - |16:34|

Bardzo się cieszę, że Ci się podoba. Rzeczywiście trochę tego się uzbierało. :)  Czasami nawet sama się dziwię. powoli zbliżam się do końca, ale jeszcze trochę tekstu przybędzie. Mam nadzieję, że wena będzie pod tym względem łaskawa.

Pozdrawiam.


  • 1

Ten, który walczy z potworami, powinien zadbać, by sam nie stał się potworem.
Gdy długo spoglądamy w otchłań, otchłań spogląda również na nas.

F. Nietzsche


#99 Madi

Madi

    Starszy kapral

  • Użytkownik
  • 270 postów
  • MiastoChorzów

Napisano 18.02.2014 - |08:15|

o jak miło, że kontynuujesz, a już myślałam, że Cię wena opuściła. trochę mi zeszło trafienie na ten rozdział czytając wszystko od początku dla przypomnienia, dobra robota, ale ja się pytam czemu tak krótko :)

pozdrawiam


Użytkownik Madi edytował ten post 18.02.2014 - |08:16|

  • 1

#100 cooky

cooky

    Sierżant

  • Użytkownik
  • 717 postów
  • MiastoPolska centralna

Napisano 05.03.2014 - |23:59|


 

Godziny mijały jedna za drugą i powoli zamieniały się w dni i noce. Teal`c doskonale zdawał sobie z tego sprawę, choć zamknięty w swojej celi nie wiedział, co dzieje się poza jej murami. Pozostawiony samemu sobie na przemian spał, medytował lub ćwiczył. Początkowo wysiłek fizyczny przynosił mu ulgę. Wkrótce jednak odczuł skutki braku pożywienia i wody, i aby całkiem nie opaść z sił, ograniczył się jedynie do niezbyt wyczerpujących ćwiczeń zapewniających jego mięśniom względną sprawność. Był świadomy, że w konfrontacji z uzbrojonymi wojownikami nie miał najmniejszych szans, czuł się jednak lepiej, zachowując choć pozory dawnej siły i sprawności. W końcu musiał zrezygnować i z tego. Ukryty w jego ciele symbiont pomagał mu w utrzymaniu zdrowia na optymalnym poziomie, lecz nawet i on nie potrafił przeciwdziałać postępującemu odwodnieniu organizmu. By tracić jak najmniej energii coraz więcej czasu spędzał w kel`no reem.

 

Przez cały czas mógł też swobodnie myśleć. W pewnym sensie była to tortura. W myślach wciąż odtwarzał minione wydarzenia. Przejście na planetę, pojmanie, uwięzienie, przesłuchanie, nieprzytomną major Carter, którą Kaleb pokazał mu tylko po to, by przekonać się, jaką to wywoła reakcję oraz jego szyderczy śmiech, gdy zdał sobie sprawę, że Teal`cowi na kobiecie zależy. Wreszcie odległy, rozpaczliwy krzyk O`Neilla, po którym nastąpiła cisza, trwająca aż do tej pory. Wiedział, że jego towarzysze znajdowali się w pałacu, ale zagadką pozostawało, co się z nimi stało potem?

 

Z transu wyrwał go odgłos otwieranych drzwi. Zdumiony patrzył, jak szpara w drzwiach stopniowo powiększa się, aż wreszcie stanęły otworem. Tak długo pozostawał sam, że stojące w progu, uzbrojone postacie wydawały się niemal nierealne. Jaffa byli jednak prawdziwi, podobnie jak ich śmiercionośna broń. Nie było z nimi Kaleba. Nie zdążył nawet zastanowić się, co to oznacza. Wojownicy, mierząc do niego z lanc, zmusili go by wstał i stanął twarzą do ściany. Posłusznie spełnił polecenia, wiedząc, że opór nie zda się na nic. Wykręcili jego ręce do tyłu i skuli kajdanami. Kajdany połączone były z łańcuchem, który z kolei przymocowany był do metalowej obręczy, którą założyli na jego szyję niczym obrożę. „Chcą mnie poniżyć”. Pomyślał. „Chcą odrzeć mnie z godności, ale im się nie uda”. Pchnięty silnie w plecy, ruszył do drzwi za dowódcą oddziału.

 

Szli w milczeniu. Minęli wiele korytarzy zanim wreszcie dotarli do sali, w której wszystko się zaczęło. Idący z przodu Jaffa zatrzymał się gwałtownie i opadł na jedno kolano. Stojący z boku strażnicy chwycili więźnia za ramiona i popchnęli w dół. Zanim wylądował na kolanach, zdążył dostrzec przed sobą dwie kolorowe postacie. Klęczący wojownik wstał i odsunął się na bok. Dopiero teraz Teal`c mógł rozejrzeć się po pomieszczeniu. Na wprost niego, na tronie siedział wyniosły mężczyzna. Doświadczenie podpowiadało mu, że to oczekiwany przez Kaleba Olokun, który nareszcie powrócił z wojaży. Przyglądał się więźniowi z chłodną satysfakcją, wydymając w zamyśleniu usta. Kaleb stał u boku swego pana wyprężony jak struna. Na jego twarzy nie było typowego dla niego okrucieństwa, lecz dziwna mieszanina dumy i niepewności. Kiedy ich oczy się spotkały, warga Kaleba drgnęła w charakterystyczny dla niego sposób. Zupełnie, jakby chciał wyszczerzyć zęby niczym stary, wściekły pies. Nie zrobił tego jednak. Spojrzał w bok i wtedy kącik jego ust uniósł się lekko. Teal`c podążył za jego wzrokiem. Nieco dalej, pod boczną ścianą pomieszczenia leżał człowiek. Podłużne, krwawiące rany ciągnęły się wzdłuż jego pleców i ramion. Pokryta kilkudniowym zarostem, zapadnięta twarz zwrócona była w stronę stojących. Gdyby nie przebiegający po  niej krótki, bolesny skurcz można by pomyśleć, że jest martwy. Teal`c poczuł jak jego puls przyspiesza gwałtownie, a dłonie zaciskają się w pięści. A więc wreszcie doczekał się tej chwili. Podejrzewał, że prędzej czy później ona nastąpi, lecz choć był na nią przygotowany, z trudem zapanował nad emocjami. Ślady na ciele O`Neilla bezsprzecznie wskazywały na to, że został poddany torturom. Spodziewał się tego, a mimo to ciężko mu było patrzeć na bezwładne ciało dowódcy. Odwrócił więc wzrok i spojrzał na wciąż spoczywającego na tronie mężczyznę.

 

- Miałem nadzieję, że cię kiedyś spotkam, Shol`va. -  Rozpoczął Olokun uprzejmie. -  I oto stoisz tu przede mną bezradny i słaby jak ludzie, dla których porzuciłeś swego pana. I tak jak oni skazany na porażkę. Powiedz mi, nie żałujesz dawnej chwały?

- Nie żałuję niczego. -  Teal`c patrzył śmiało w oczy Olokuna. Jeśli miał dzisiaj zginąć, był na to gotowy. -  Zyskałem więcej, niż jesteś w stanie sobie wyobrazić. Jestem wolny.

- Tak tylko ci się wydaje.
-  Goa`uld uśmiechnął się lekko. Wstał i powoli zbliżył się do więźnia. -  Nigdy nie byłeś wolny całkowicie. Twoja rasa została stworzona po to, by służyć. Służba jest twoim przeznaczeniem, twoim powołaniem i twoim wyrokiem. Nie uciekniesz przed tym. Nie uda ci się.

- Mylisz się. Już mi się udało. -  Odruchowo wyprostował plecy i uniósł głowę jeszcze wyżej. -  Wyzwoliłem się spod jarzma fałszywych bogów. Ty decydujesz teraz o moim życiu i umrę, jeśli taka będzie twoja wola, ale umrę wolny. Na to nie masz wpływu.

- A jeśli mam? -  Olokun błysnął złowrogo oczami. -  Mam wobec ciebie pewne plany, shol`va.

- Jakie plany? Czego chcesz?

- Chcę, żebyś stanął u mego boku. Chcę, byś odtąd był moim najwierniejszym sługą, moim najbardziej zagorzałym orędownikiem. Chcę, byś oddawał mi cześć.

- Nie ugnę przed tobą kolan. Nigdy!

- Wcale nie spodziewam się, że zrobisz to dobrowolnie. Tym większa będzie moja satysfakcja, kiedy wreszcie ujrzę cię u swoich stóp.

- Nie zrobię tego! -  Powtórzył Teal`c dobitnie. -  Jesteś fałszywym bogiem i jesteś śmiertelny. Wiem, że można cię zranić i można cię zniszczyć. Tak, jak każdego innego Goa`ulda. Byłem świadkiem jednego i drugiego.

- Będziesz mi posłuszny! Zmuszę cię do uległości tak, jak zmusiłem jego! -  Wyciągnięty palec Goa`ulda skierował się w stronę nieprzytomnego O`Neilla. -  To tylko kwestia czasu.

- Nie wierzę. Nie O`Neill. -  Teal`c nawet nie spojrzał w tamtą stronę. -  On nigdy by ci się nie pokłonił i ja też nie zamierzam.

- Jesteś zbyt pewny siebie. To nie jest cecha pożądana u lojalnego Jaffa. -  Zerknął z ukosa na Kaleba. -  Mam rację?

- Tak panie. Jak zawsze. -  Mężczyzna ukłonił się służalczo. Tym razem nie patrzył już na więźnia. Wbił wzrok w podłogę jakby w obawie, że gniew Olokuna obróci się przeciwko niemu.

- Twoja arogancja zasługuje ze wszech miar na naganę. Niebawem ty sam będziesz tego samego zdania. Będziesz mi wdzięczny za karę, jaką zmuszony byłem ci udzielić.       

 

To mówiąc podniósł się lekko z fotela i wyciągnął w stronę Teal`ca rękę przyozdobioną Kara Kesh. Klejnot umieszczony w samym środku dłoni zalśnił nienaturalnym blaskiem i w tej samej sekundzie Teal`c poczuł jak jego czoło przenika niewyobrażalny ból. Doświadczał go już nie raz w przeszłości, wiedział, jakie skutki może spowodować, lecz było to coś, na co nie sposób jest się przygotować. Krzyk zamarł na jego ustach. Trwał wyprostowany jak struna ze ściśniętym gardłem, dopóki Goa`uld nie opuścił ręki. Z jękiem zgiął się wpół, lecz udało mu się zachować równowagę i nie upadł. Dyszał ciężko, a w głowie miał jakby watę, która w przedziwny sposób spowalniała jego myślenie. Kiedy znów się wyprostował, ujrzał nad sobą skupioną twarz Olokuna. 
 

- Dobrze. Bardzo dobrze. -  Goa`uld uśmiechnął się z satysfakcją. -  Walcz. O to właśnie mi chodzi. Możesz mnie nienawidzić, to nie ma żadnego znaczenia. Ważne, żeby twój gniew znalazł ujście. Kiedy już będziesz mi posłuszny, podobne uczucia będą odnosiły się wyłącznie w stosunku do moich wrogów.

- Nie będę ci służył. Ani teraz, ani w przyszłości! -  Teal`c splunął Olokunowi pod nogi.

- Uparty jesteś. Teraz widzę, za co Apophis tak cię cenił. Jesteś silny i niewzruszony. Potrafisz walczyć w imię swoich przekonań. To bardzo dobrze. Wiesz, co pomyślą moi wrogowie, gdy ujrzą cię u mego boku? Zdrajca Teal`c, który pogrążył swego dawnego pana, porzuca swych ludzkich sojuszników i pada na kolana, by oddać mi cześć. Jakże potężnym muszę być, skoro mój majestat tak cię olśnił? Jakież to genialne w swej prostocie! Zadrżą wszyscy na nasz widok.

- Jesteś obłąkany. -  Wyszeptał Teal`c.

- Nie obrażaj swego boga, bo wkrótce będziesz żałował tak pochopnie wypowiedzianych słów. -  Olokun zmrużył oczy. -  Mam jeszcze inny, ważniejszy, powód by uzyskać twoje poddaństwo. Niezależnie od profitów, jakie może mi przynieść twoja służba, jestem przede wszystkim zainteresowany twoją aktualną sytuacją. Pojawiłeś się na podległej mi planecie w towarzystwie trójki Tau`ri. Ludzie tam mieszkający mają pewien wrodzony defekt, który wydaje mi się być zupełnie zbieżny z twoimi poglądami. Od pokoleń śni im się wyzwolenie spod mojej władzy. Nawet srogie upomnienia nie przyniosły pożądanych rezultatów. Jestem przekonany, że wasze przybycie nie było przypadkowe. Muszę wiedzieć wszystko o was, waszej misji i związkach, jakie łączą was z moimi krnąbrnymi poddanymi. Właśnie do tego jesteś mi teraz potrzebny.

- Nic ci nie powiem. Możesz mnie zabić. Możesz zabijać mnie w nieskończoność, a niczego się ode mnie nie dowiesz.

- Och, biorę pod uwagę i taką możliwość. -  Goa`uld prychnął pogardliwie. -  Mógłbym cię zabijać aż do znudzenia, tylko nie wiem, jak długo byłbyś w stanie mi się opierać, a mi zależy na czasie. Chyba, że chciałbyś mi coś wyznać już teraz?

- Nie uczynię tego. Przyjmij to wreszcie do wiadomości.

- Przekonamy się, Shol`va.


Ponownie uniósł dłoń i ponownie czoło Teal`ca eksplodowało bólem. Uszy wypełnił mu jego własny krzyk, oczy zakryła ciemność. Zatracił poczucie czasu. Nie wiedział, czy trwało to minutę czy godzinę. Ocknął się, leżąc na podłodze. Kręciło mu się w głowie, a gardło miał obolałe od wrzasku. Potrząsnął głową i rozejrzał się. Widział jak przez mgłę, ale odzyskał już pełną świadomość. Olokun znów siedział na tronie, Kaleb stał u jego boku, lecz miejsce, w którym wcześniej spoczywał O`Neill było puste. Pozostała jedynie brunatna, nieregularna plama. Przeszukał wzrokiem całe pomieszczenie. Pułkownika już w nim nie było.

 

- Panie, ocknął się już. -  Kaleb przyglądał mu się z nieukrywaną nienawiścią. Teal`c pomyślał, że to z powodu pomysłu Olokuna, by uczynić go swym sługą. Najwyraźniej poczuł się zagrożony.

- Doskonale! -  Goa`uld poczekał, aż więzień przeniesie na niego wzrok.  -  Nie, nie ma go tu. Twój towarzysz nie będzie mi już potrzebny. Może później się nim zajmę, ale szczerze mówiąc liczę, że zrobisz to ty. Kiedy już będziesz wobec mnie absolutnie lojalny, zabijesz mojego wroga. Spełnisz rozkaz, który ci wydam i będziesz mi wdzięczny za tę możliwość.

- Ty rzeczywiście jesteś obłąkany. -  Powtórzył Teal`c i naprawdę w to wierzył.

- Możesz tak sądzić. Wkrótce jednak poznasz pełnię mojego geniuszu i wtedy zmienisz zdanie. Już niedługo… Twoje ciało jest osłabione i z każdą chwilą słabnie coraz bardziej. Wkrótce już tylko symbiont będzie w stanie utrzymać cię przy życiu, ale gdy go zabraknie, twoje ciało podda się. Wtedy będziesz zupełnie bezbronny. Będę mógł zrobić z tobą, co zechcę. Będę miał prostą drogę do twego umysłu. Zaszczepię ci uwielbienie i cześć, które odtąd będą towarzyszyć ci wszędzie, aż po kres twoich dni. Sprawię, że zapomnisz o swoim dawnym życiu i rozpoczniesz nowe u mego boku.


 Olokun uśmiechnął się z tryumfem, widząc, jak wyraz twarzy więźnia zmienia się. Teal`c dopiero teraz zrozumiał, dokąd zmierza Goa`uld. Wiedział to tym bardziej, że już kiedyś coś takiego przeżył. Wtedy stało się to za sprawą Apophisa. Jego dawnego pana, którego zdradził i opuścił, a który podstępem pojmał go i zmusił do ponownej służby. Do tej pory Teal`c pamiętał siłę oddziaływania sugestii Apophisa. Sprawił, że wojownik całkowicie podporządkował się jego woli. Więcej. Był święcie przekonany, że wszystkie minione wydarzenia zostały wcześniej zaplanowane. Że opuścił swego boga tylko po to, by wciągnąć Tau`ri w pułapkę. O`Neill nazwał wtedy działanie Apophisa praniem mózgu. Jakież trafne określenie! Najwyraźniej Olokun miał teraz ten sam plan. Teal`c przełknął ślinę. Z powodu wyschniętego gardła miał z tym spore problemy. Patrzył na Olokuna z prawdziwym przerażeniem. Jeśli to zrobi, jeśli włamie się do jego umysłu, jeśli pozna wszystkie tajne plany…

 

Wtedy jednak przypomniał sobie coś jeszcze. Za pierwszym razem pokonał potęgę woli Apophisa, odzyskał swoje prawdziwe wspomnienia. Omal nie przypłacił tego życiem, ale udało mu się. Jest więc znacznie silniejszy, niż sądzi Olokun. Nawet, jeśli zmąci jego umysł, Teal`c miał nadzieję, że będzie w stanie przeciwstawić się jego mocy. Uczepił się tej myśli jak tonący brzytwy. „Wytrwam”. Powtarzał gorączkowo, gdy Olokun zbliżał się do niego i ponownie unosił Kara Kesh. „Nie poddam się. Musi mi się udać” A potem przestał myśleć cokolwiek, pochłonięty przez ból nie do opisania. Kiedy Goa`uld cofnął rękę, więzień osunął się bez czucia na ziemię.
 

Drzwi sali otworzyły się z głośnym hukiem. Wszyscy spojrzeli zaskoczeni na stojącego w nich wojownika. Jaffa podszedł szybkim krokiem do Olokuna i padł przed nim na kolano, pochylając nisko głowę.

- Wybacz mi panie to nagłe wtargniecie. -  Rzekł ze wzrokiem utkwionym w podłogę. -  Mam jednak wiadomość, która nie cierpi zwłoki.

-  Oby była warta mojej uwagi. -  Wycedził przez zęby Olokun. -  W przeciwnym razie ukarzę cię za zuchwalstwo.

- Panie, chodzi o tego niewolnika. -  Dwóch innych Jaffa właśnie wnosiło do Sali zakrwawione ciało. Rzucili je u stóp Olokuna, po czym tak jak ich dowódca klęknęli na kolana.

-  Pojmaliśmy go, gdy próbował przedostać się do pałacu. Jestem pewien, że to jeden z rebeliantów.

- Nie! -  Tym razem odezwał się Kaleb. -  Poznaję go. Panie, to nie rebeliant. On pracował dla mnie w kamieniołomach. To jeden z naszych najbardziej zakonspirowanych szpiegów.

- Teraz to z pewnością jeden z najbardziej martwych szpiegów. -  Głos Olokuna zaczął zdradzać pierwsze oznaki wściekłości, a jego twarz poczerwieniała. Kaleb z kolei zbladł. -  Jeśli był aż tak zakonspirowany, to jakim sposobem wydostał się z kamieniołomów i dotarł aż tutaj? Jak ominął strażników?

- Panie, to trzeba natychmiast sprawdzić. -  Twarz Kaleba już nie była blada. Teraz przybrała niemal zielonkawy odcień. -  Pozwól, że zajmę się tym osobiście.

- Moi gwardziści już wyruszyli.  -  Ciągnął klęczący Jaffa, wciąż nie podnosząc wzroku. -  Strażnicy zawiadomili mnie natychmiast, gdy tylko niewolni pojawił się u wrót pałacu.  Jego obecność tutaj wydała mi się podejrzana. Tym bardziej, że powoływał się na mistrza Kaleba. Twierdził, że posiada ważne informacje, które może przekazać tylko jemu. Wysłałem więc odziały Jaffa do kamieniołomów i do świątyni, a także podwoiłem straże przy gwiezdnych wrotach oraz wokół pałacu. Niewolnika postanowiłem doprowadzić przed twoje oblicze.

- On jest martwy! -  Wycedził Olokun kamiennym głosem. -  Informacje, które posiadał również…

- Wybacz mi, panie. To moja wina. -  Wojownik pochylił głowę jeszcze niżej. -  Niewolnik okazał się być zadziwiająco skuteczny i niebezpieczny. Rzucił się na najbliższego strażnika, wyrwał mu broń i zanim zdążyłem go powstrzymać, zabił jednego z moich ludzi. Nie miałem wyjścia. Musiałem go unieszkodliwić.
 

Olokun zazgrzytał zębami. Był wściekły. Kimkolwiek był martwy niewolnik, szpiegiem Kaleba czy rebeliantem, z pewnością nie znalazł się tu przypadkowo. A jego właśni gwardziści sprawili, że nie można go przesłuchać. Odruchowo poruszył palcami dłoni, na której wciąż tkwiło kara kesh. Miał wielką ochotę ukarać tych ignorantów. Rozładować to narastające w nim napięcie. Już podnosił dłoń…  A potem z powrotem ją opuścił. To byłaby tylko strata czasu, a zmarnował go i tak sporo na przesłuchiwanie więźniów. Czekało go świętowanie zwycięstwa. A na przywrócenie do życia martwego człowieka istniał przecież niezwykle prosty sposób.

 

- Wstań! -  Rzucił krótko. Zaczekał, aż Jaffa spełni jego rozkaz. -  Masz szansę na naprawienie błędu.

- Co tylko rozkażesz, panie.

- Zabierzesz go na mój statek i umieścisz w sarkofagu. Muszę wiedzieć, co dokładnie chciał przekazać Kalebowi. I to jak najszybciej. Przyprowadzisz go do mnie z powrotem i tym razem nie chcę nawet słyszeć, że coś poszło nie tak. Odpowiadasz za to własną głową.


Gwardzista ukłonił się lekko. Skinął na jednego ze swych podwładnych, obydwaj chwycili martwego mężczyznę pod ramiona i ustawili się dokładnie pośrodku sali. Olokun patrzył, jak pierścienie opuszczają się, a następnie wznoszą w górę, zabierając ze sobą całą trójkę. Skąd wziął się ten niewolnik? Co działo się na planecie, pod jego nieobecność? A z całą pewnością coś się działo. Nie może już polegać na Kalebie. Zawiódł go po raz kolejny. Już dowódca straży pałacowej ma więcej rozumu w głowie. Przynajmniej wysłał parole i wzmocnił straże wokół pałacu. Ale i tak musi sprawdzić wszystko jeszcze raz. Goa`uld znowu zazgrzytał zębami. Wizja świętowania oddalała się od niego w coraz szybszym tempie. W zamyśleniu powiódł wzrokiem po wszystkich zgromadzonych w sali. Jaffa  ze wzrokiem utkwionym gdzieś w przestrzeń trwali w oczekiwaniu na rozkazy. Dłuższą chwilę przyglądał się nieprzytomnemu Teal`cowi. Jego czucie satysfakcji z pokonania zdrajcy zbladło nieco, przytłoczone nowymi wydarzeniami. I to go wyjątkowo zirytowało. Dziś miał odbierać hołdy i pławić się w poczuciu tryumfu. Zatrzymał wreszcie wzrok na Kalebie i jego twarz stężała.

 

Kaleb najwidoczniej przeczuwał, że dni jego chwały minęły już bezpowrotnie. Stał wyprostowany, lecz zniknęła cała jego dotychczasowa buta i pewność siebie. Nerwowo przełknął ślinę i już otworzył usta, by coś powiedzieć, jednak jego słowa utonęły w ogłuszającym huku dobiegającym z korytarza. Wojownicy chwycili lance i przyskoczyli do drzwi. Do pomieszczenia wpadł z impetem odziany w łachmany mężczyzna. W uniesionej dłoni ściskał sporych rozmiarów kamień, lecz nie zdążył zrobić z niego użytku. Padł powalony strzałem z lancy. Jaffa ostrzeliwali kolejnych nadbiegających korytarzem ludzi. Huk wystrzałów mieszał się z przeraźliwym wrzaskiem rannych. Atakujący odpowiadali gradem kamieni, noży, a także innych sprzętów kuchennych. Potem do ogólnej wrzawy dołączyły karabiny maszynowe. Ich odgłos dobiegał jednak z daleka. Napastnikami okazali się być niewolnicy służący w pałacu, najwyraźniej w kuchni. Uzbrojeni i doskonale wyszkoleni gwardziści nie mieli żadnych problemów z odparciem ich ataku. Oni także w końcu zdali sobie sprawę z porażki, bo wycofali się w głąb korytarza. Wojownicy podążyli za nimi, pozostawiając swego pana samego. A właściwie nie samego, bo w towarzystwie Kaleba i wciąż nieprzytomnego więźnia.

 

Olokun zerwał się z tronu na początku ataku i trwał tak pośrodku pomieszczenia, obserwując uważnie rozwój sytuacji. Otoczył się osobistym polem siłowym, choć żaden z pocisków nie dotarł na tyle blisko, by mu w jakikolwiek sposób zagrozić. Rozumiał doskonale, co się wokół niego działo, ale jeszcze nie dowierzał, że dzieje się to naprawdę. Oto ziściły się wszystkie najgorsze sny. W jednej chwili potwierdziły się podejrzenia i przeczucia. Niewolnicy, to plugawe i bezwolne robactwo wystąpiło przeciwko swemu panu. Przeciwko bogowi. I sądząc z odległych odgłosów walki otrzymali pomoc Tau`ri. To najprawdopodobniej o nich chciał zameldować szpieg z kamieniołomów. A teraz zapewne i kamieniołomy, i cały pałac zostały już przez nich opanowane. No cóż, pozostał mu tylko powrót na statek i obmyślenie kontrataku. Dygocząc z wściekłości odwrócił się plecami do korytarza i stanął oko w oko z Kalebem. Mistrz nie brał udziału w potyczce. Być może miał nadzieję, że Olokun zabierze go ze sobą. Ale on nie miał takiego zamiaru. Widok sługi, który nie potrafił wywiązać się z powierzonego mu zadania, przez którego musiał teraz uciekać, podziałała na niego jak płachta na byka. Gwałtownie wyciągnął przed siebie dłoń. Kara kesh rozbłysło. Włożył w uderzenie całą swoją wściekłość, frustrację i nienawiść do tego człowieka. Zaufał mu, a on zawiódł. Zawiódł na całej linii. Tego nie można było wybaczyć.


Moc urządzenia wyrzuciła Kaleba w powietrze. Olokun odwrócił się gwałtownie. Usłyszał łoskot, gdy ciało jego sługi zderzyło się z podłogą, lecz nawet na niego nie spojrzał. Pragnął już tylko wydostać się z pałacu. Chwycił Teal`ca na ramię i wyciągnął go na środek pomieszczenia. Przywołane pierścienie spłynęły z góry i uniosły obu na statek. Planeta była stracona. Musiał obmyślić nowy plan.

 

 

 

 

C.D.N.

 


Użytkownik cooky edytował ten post 06.03.2014 - |10:04|

  • 1

Ten, który walczy z potworami, powinien zadbać, by sam nie stał się potworem.
Gdy długo spoglądamy w otchłań, otchłań spogląda również na nas.

F. Nietzsche





Użytkownicy przeglądający ten temat: 1

0 użytkowników, 1 gości, 0 anonimowych