Ktoś taki jak ty
#61
Napisano 11.09.2012 - |19:40|
- Nie wiem dlaczego, mój panie, ale jej ciało nie chce reagować na lek, tak jak powinno. Może to winna symbiontu, który nosiła, nie wiem. Nie jestem w stanie odpowiedzieć. Jedno jest pewne, po tylu sesjach powinna nie pamiętać własnego imienia, a tymczasem…
- Tymczasem co?- rozpoznała głos Mutlosa.
- Pamięta wszystko, może nie tak doskonale jak wcześniej. Dzisiaj po raz kolejny wołała swoją byłą drużynę o pomoc.
- Zwiększ dawkę, zrób wszystko, co będzie trzeba. Ma zapomnieć o swoim dawnym życiu. Jeśli ci się nie powiedzie, to więcej nie zobaczysz swojego domu.
- Tak jest mój panie, nie zawiodę cię.
Sam usłyszała kroki, a następnie kilka słów wymówionych przez Mutlosa do wartowników. Kobieta wstrzymała oddech i lekko uchyliła jedną powiekę. Mężczyzna, z którym rozmawiał jej ciemiężyciel, wszedł do pomieszczenia i zamknął za sobą drzwi. Powili podszedł do łóżka, na którym leżała Carter i rozłożył na nim swoje przyrządy. Chwycił do reki dużą strzykawkę i napełnił jej wnętrze zielonym płynem. Sprawdził czy igła nie jest zapchana, po czym chwycił rękę kobiety.
Samantha otworzyła oczy i przyciągnęła lekarza do siebie. Zdezorientowany mężczyzna wylądował na łóżku, przygniatając Sam. Carter jednak szybko przewróciła go na plecy i zablokowała jego nogi, nie pozwalając mu ich założyć wokół jej tułowia, co mogłoby prowadzić do obezwładnienia kobiety. Carter chwyciła go za nadgarstki i mimo iż się miotał i szarpał, wyrwała mu strzykawkę, po czym wbiła mu w szyje. Mężczyzna otworzył szeroko oczy i usta, próbując złapać oddech. Wyrwał swoja dłoń z uścisku kobiety i uderzył ją łokciem w oko. Sam zasyczała, jednak szybko znokautowała przeciwnika. Kiedy upewniła się, że lekarz jest nieprzytomny, kobieta przeszukała jego przyrządy. Znalazła strzykawki, skalpele, buteleczki z kolorowymi płynami, urządzenie leczące Gua’uldów oraz kilka innych niezidentyfikowanych rzeczy. Chwyciła kilka skalpeli oraz urządzenie leczące, które dokładnie przywiązała do sukienki, a następnie bezszelestnie opuściła pomieszczenie.
Zatrzymała się przy drzwiach, by sprawdzić czy droga jest wolna. Na szczęście wszyscy strażnicy, którzy pilnowali drzwi, odeszli. Zacisnęła dłoń na skalpelu, przesuwając się wzdłuż korytarza. Krok po kroku. Sam doszła do rozwidlenia korytarzy, zatrzymała się pod ścianą. Powoli wychyliła głowę za złoty słup, by ocenić dalszą sytuację. Szybko jednak się wycofała, kiedy zobaczyła dwóch nadchodzących Jaffa. Carter nabrała powietrza w płuca wyciągając schowane wcześniej w sukience, skalpele.
„Spokojnie Sam, uda ci się. Jesteś do tego szkolona. Spokojnie. No już wdech, wydech.” Powiedziała do siebie, po czym ponownie wychyliła głowę. Szybkim ruchem ręki rzuciła skalpelami we wrogów, trafiając prosto w głowy. Dwóch potężnych wojowników bezwładnie opadło na ziemię.
Sam podeszła do nich i dokładnie obszukała, zabrała zat’a oraz jedną lancę. Następnie chwyciła jednego z mężczyzn za nogi i przeciągnęła za filar, gdzie go rozebrała. Po chwili na korytarzu rozległ się dźwięk pistoletu materializującego. Carter wyszła zza filaru przebrana w strój wojownika. Rozejrzała się dookoła, po czym zmaterializowała drugiego mężczyznę razem z jego rzeczami. Kiedy było już po wszystkim zamknęła hełm, który miała na głowie i skierowała się w stronę hangaru.
„Czas wydostać się z tego bagna!” Powiedziała do siebie.
Dotarła na miejsce kilkanaście minut później. To, czego się nie spodziewała zastać, to brak strażników. W jej głowie zapaliła się czerwona lampka ostrzegawcza. Coś było nie tak, poszło jej za łatwo, choćby chcieli, aby uciekła. Samantha zatrzymała się, uprzednio zamykając i zabezpieczając drzwi wejściowe. „Tak na wszelki wypadek.” Powiedziała do siebie ściągając niewygodny hełm z głowy. Położyła go zaraz przy wejściu i zbliżyła do pierwszego myśliwca. Obeszła go dookoła, poznając i ucząc się jego kształtu i wyglądu. Nie był to wprawdzie pierwszy Goa’uldzki myśliwiec, z którym miała do czynienia. Przecież gdyby nie ona i jej drużyna, Ziemia nigdy nie mogłaby stworzyć pierwszych prototypów X-301. Oczywiście nie brała czynnego wkładu w budowę ziemskich odpowiedników tych oto Goa’uldzkich myśliwców, ale jej wiedza i wkład w pracę zespołu ze Strefy 51 były nieocenione. Sam dotknęła czarno-złotej pokrywy pojazdu, pozwalając sobie na chwilę wspomnień. Szybko jednak zdała sobie sprawę, że czas ją goni, wiec otworzyła owiewkę i wdrapała się do kabiny pilota. Rozejrzała się, próbując przypomnieć sobie wszystko, czego nauczyła się przy pracy nad myśliwcami wroga. Nie miała najmniejszego problemu ze zlokalizowaniem włączników silników i innych ważnych podczas lotu przyrządów. Zamknęła owiewkę i rozpoczęła procedurę startową.
Drzwi hangaru otworzyły się na jej komendę. Sam uniosła ciężki myśliwiec kilka centymetrów nad ziemię i wyfrunęła wprost w przestrzeń kosmiczną. Po prawej stronie ujrzała olbrzymich rozmiarów złoty statek bazę w kształcie piramidy. Taki widok napawał nie tylko strachem, ale także zdziwieniem, że coś tak niszczycielskiego oraz potężnego może równocześnie być tak piękne. Westchnęła i odbiła myśliwcem w lewo, by przypadkiem nie zderzyć się z hat’akiem czy promieniem, który właśnie wystrzelił ze statku. Biało-niebieska linia wypełniła praktycznie pustą przestrzeń komiczną, dzieląc ją równocześnie na dwie części i uderzyła w znajdującą się nieopodal planetę. Sam wstrzymała oddech szybko analizując sytuację. Planeta i wrota, które się na niej znajdowały były jej jedyna szansą ucieczki przed myśliwcami wroga, które już pojawiły się na jej radarze. Nie zastanawiając się długo zrobiła manewr zwrotny i odbezpieczyła broń. Oddała salwę ostrzegawczą, przeczyszczając działka, a następnie kursem przechwytującym z prędkością G6 skierowała się na myśliwce wroga, ostrzeliwując je.
- Cholera jasna!- zaklęła na widok czerwonej kontrolki oznaczającej koniec amunicji, następnie wykonała kolejny unik o nie mało ocierając podwoziem o owieczkę statku wroga. Myśliwiec obrócił się o sto osiemdziesiąt stopni oddalając się na sporą odległość. Sam próbowała wyrównać lot, jednak w tej samej chwili usłyszała, że w coś uderza. Kontrolki wyłączyły się, a gdy odbiła się od niewidzialnej przeszkody, zaczęła dryfować.- No już odpalaj! Odpalaj ty stara kupo złomu…
Próbowała uruchomić silniki statku, jednak bezskutecznie, a myśliwce wroga nadal się do niej zbliżały. Gdyby tego jeszcze brakowało ujrzała zbliżające się w jej stronę pociski nuklearne. Poczuła, że jej koniec jest bliski. Zamknęła oczy i zrobiła coś, czego nie robiła od dawna. Zaczęła się modlić o cud. I wtedy jakby jej modlitwy zostały wysłuchane głowice wybuchły niecałe czterysta metrów od jej myśliwca, a kilka wrogich jednostek tak po prostu zostały zlikwidowane. Carter ponownie spróbowała odpalić silniki, tym razem udało jej się to jednak na krótką chwilę, gdyż rozległ się trzask, poleciał dym i prawy silnik rozpadł się na kawałki.
„Jeszcze tego mi brakowało. Nie wyjdę z tego cało, nie mam najmniejszej szansy!” Westchnęła spoglądając na migający napis: „System przeciążony”. Wiedziała, że musi się katapultować, jednak nie miała żadnego kasku, ani maski tlenowej. W pustej przestrzeni kosmicznej bez skafandra mogła przeżyć nie całą minutę. „I tak nikt mnie nie uratuje, śmierć w wybuchu myśliwca, czy zamrożenie w przestrzeni nie jest żadnym wyborem.” Powiedziała do siebie biorąc głęboki oddech i zamykając oczy. Zatrzymała powietrze w ustach, pociągając za dźwignię katapulty. Owieczka otworzyła się, a Sam wyfrunęła w otwartą przestrzeń kosmiczną. Powietrze ze środka nie zdążyło się jeszcze rozpłynąć w próżni, kiedy tuż nad dryfującą kobietą pojawił się statek towarowy, który wysłał po nią pierścienie.
TBC
A więc taki mały fragmencik, z którego jestem wyjątkowo dumna, bo ograniczyłam dialogi i została czysta narracja. No cóż na jakiś czas będzie to musiało wystarczyć, chociaż już pracuję nad następnym rozdziałem ( także do "Traktatu"). Niech wam ludziska wena powróci, bo nam dział umiera ( no i nie mam czego czytać). Pozdrawiam!
#62
Napisano 12.09.2012 - |11:20|
Jak można tak budować napięcie, a potem po prostu przerywać? Mam tylko nadzieję, że szybko dopiszesz ciąg dalszy, bo taka niepewność jest niezdrowa.
Czytając początek, doznałam małego szoku. Najwidoczniej ta sama wena zapukała do nas obu w tym samym momencie.
Kończę właśnie takie małe opowiadanko i... Zresztą, sama niedługo przekonasz się, ile mają wspólnego.
Pozdrawiam.
P.S. Madi, wkradły ci się małe błędy. Powinno być: pistolet dematerializujący lub dezintegrujący i owiewka zamiast owieczki.
Pozdrawiam.
Użytkownik cooky edytował ten post 12.09.2012 - |13:19|
Ten, który walczy z potworami, powinien zadbać, by sam nie stał się potworem.
Gdy długo spoglądamy w otchłań, otchłań spogląda również na nas.
F. Nietzsche
#63
Napisano 21.09.2012 - |12:36|
Jestem po lekturze fragmentu "z momentami" - jak to wybranka Jacka nieomal dosłownie gmera mu w rozporku a tu goście na grill się zdarzyli - i to też co niektórzy w parach
Bardzo mnie ten letni fragment opowiadania rozbawił i przypomniał dawne, szkolne i studenckie dzieje różnych to przyjęć i imprez ... he, he.
Świetnie napisane, z życiem i dialogami i tym jedynym w swoim rodzaju letnim, dusznym klimatem. Jak znajdę moment, to doczytam ciąg dalszy. Pewnie nockę przez to zarwę.
Lekką korektę przecinkową przesyłam tokrowym komunikatorem, pozdrawiam
#64
Napisano 06.11.2012 - |13:28|
- Dzwonił generał Hammond. Przerywa nasz urlop, bo mamy misję do wykonania. Podobno Jacob ma jakieś informacje na temat nowej broni Yu. Jutro z samego rana mamy się stawić w bazie.- wytłumaczył spokojnym głosem ku niezadowoleniu reszty zespołu. Następnie odwrócił się i posłał przepraszający uśmiech do swojej kobiety, całując przy tym jej dłoń.
Na dworze ściemniło się na tyle, że Jack oświecił zewnętrzne lampy, aby towarzystwo dalej mogło się cieszyć rześkim wieczorem. Po kolacji, na której podano lekka sałatkę włoską oraz kilka kiełbasek, Teal’c otworzył butelkę wina, którą przyniosła jego dziewczyna. Zazwyczaj stroniący od jakichkolwiek trunków Jaffa, tym razem ku zaskoczeniu wszystkich, nalał i sobie pół kieliszka czerwonego płynu. Panie okryły się sweterkami, a panowie dodatkowo objęli partnerki, aby ogrzać je własnym ciałami. Były to ich ostatnie godziny przed wyruszeniem na misję i nikt nie miał ochoty rozmawiać o pracy, a z braku lepszych tematów, zapadła przyjemna cisza.
- Widać gwiazdy, jak romantycznie.- wyszeptała Gertii tuląc się w ramiona Jacka. Przyciągnął ją do siebie i złożył pocałunek na jej czole, po czym mruknął coś pod nosem. - Jak dużo z nich odwiedziliście?
- Setki może tysiące. Nie wiem, straciłem rachubę dawno temu. Zresztą tylko niewielką ich część widać z Ziemi.- odparł Daniel.- Późno już. Powinniśmy się zbierać, skoro jutro musimy uratować świat.
- Po raz kolejny! A ja nawet nie dostałem jeszcze własnego miejsca parkingowego. I to ma być sprawiedliwość? Nadstawiam karku na nic.
- Oj nie przesadzaj, choćby to miejsce było ci potrzebne, Jack.
- No nie wiem, to przynajmniej biurko.
- Ale ty masz biurko. W swoim biurze, zakopane pod tymi stosami raportów, które zalegasz generałowi.- powiedział zrezygnowany Daniel, głęboko wzdychając.
- Naprawdę? Mam biurko?- wyszczerzył się Jack.- No cóż, w takim razie to zmienia postać rzeczy!
- Swoją drogą Jack, mógłbyś ogarnąć biuro. Może wtedy byłbyś na bieżąco z misjami.
- Daniel nie przeginaj!
- Ależ Jack…
- Daniel.
- Jack!
- Daniel!
- No i masz! Znowu ta ich dziecinna zabawa. Chodźcie, niech się dalej przedrzeźniają, a my w tym czasie pomożemy ci pozmywać Gertrude.- panie wstały od stołu i podążyły za Janet, która kiedy tylko stanęła przy szklanych drzwiach do kuchni, odwróciła się przez ramię i spojrzała na mężczyzn, po czym powiedziała.- Niektórzy nigdy nie dorosną!
O’Neill zamknął drzwi ciężko wzdychając i skierował się do kuchni. Stanął za ścierającą zlewozmywak partnerką, obejmując ją w pasie. Jego wargi delikatnie musnęły jej skórę. Gertrude odwróciła się oplatając ręce wokół jego szyi. Spuściła wzrok, tylko po to, aby po chwili spojrzeć Jackowi prosto w oczy.
- Nie chce, abyś jechał. Wiem, że to twoja praca, że ta misja jest ważna. Kto wie, może od niej zależeć los naszej galaktyki, ale po prostu…- zrobiła efektowną pauzę - Mam to przeczucie, że stanie się coś złego.
- Nic mi nie będzie, pysiaczku. Wrócę w jednym kawałku.- odparł, wtulając się w dłoń, która pojawiła się na jego policzku.
- Obyś wrócił! Inaczej sama dorwę Yu i rozerwę na strzępy.- Jack wykrzywił kąciki ust w szelmowski uśmiech, zanim połączył swoje wargi z Gertii.- Jest coś, co chciałam ci powiedzieć od dawna. Zdaję sobie sprawę, iż możesz… wiem, że… ja… nie odwzajemnić.
- Gertii?- zmarszczył brwi.
- Ja kocham cię Jack. Od jakiegoś czasu… chciałam ci…- nie dokończyła, gdyż pułkownik zamknął jej usta pocałunkiem.
- Kochaj się ze mną skarbie.- wyszeptał do ucha kobiety, zanim wziął ją na ręce i nie przestając obsypywać pieszczotami, zaniósł do sypialni.
******
- I oto cały plan. Co o tym myślisz Jack?- Hm…- pułkownik podniósł wzrok znad stołu, by spojrzeć na Jacoba. Przybrał dość poważną minę, po czym skinął głową wyrażając swoja aprobatę na temat planu misji, o której rozmawiano prze całą odprawę.
- Dobrze. SG-1 wyruszacie za trzydzieści minut. Odmaszerować!- rzucił generał, po czym opuścił salę odpraw razem z Tok’ra. Jack z powrotem usiadł na swoim miejscu.
„Świetnie, teraz nie mam pojęcia, co to za misja ani gdzie się wybieramy. Będę musiał przeczytać raport wstępny.” Spojrzał na leżący przed nim dokument i momentalnie zmarszczył brwi. Otworzył teczkę i zaczął czytać, nie zdając sobie sprawy, że Daniel go obserwuje.
Obserwował go jeszcze kilka godzin później, kiedy siedzieli w ładowni statku towarowego, lecąc w nadprzestrzeni i grali w pokera. Jack sprawdził karty pasując. Następnie wstał z ziemi, mierząc Daniela pytającym wzrokiem, po czym przeszedł do sterowni i usiadł obok Jacoba.
- Słyszałem, że nieźle ci się układa, Jack. Dobrze dla ciebie, cieszę się, że jesteś szczęśliwy.
- Tak, Gertii jest świetna. Naprawdę się cieszę, że się odnaleźliśmy. Po śmierci Sam, było mi ciężko. Nie będę oszukiwać, ani mnie, ani ciebie także, wiesz Jacob, że bardzo zależało mi na twojej córce, jej śmierć dogłębnie mną wstrząsnęła, ale teraz, teraz życie nabiera barw.
- Wiem.
Jacob zamilknął, oddając się sterowaniu pojazdem. Nie minęło nawet kilka minut, kiedy wyszli z nadprzestrzeni. SG-1 zwarte i gotowe do misji, ustawili się w kręgu pierścieni transportowych. Jacob dał im sygnał, a następnie przesłał ich na jeden z statków-baz, które chwilę wcześniej pojawiły się przed nimi, zmierzając ku planecie.
Opuścili ładownie statku-bazy i zgodnie z planem misji powoli udali się korytarzem w kierunku mostka, eliminując przy tym niepotrzebnych świadków. Tam sprawdzili mapy hat’aka, po uprzednim zlikwidowaniu strażników oraz głównego dowodzącego, a następnie kapitan Nelson ustalił, gdzie znajduje się urządzenie, które przybyli zniszczyć.
- Dzielimy się na dwie grupy. Daniel bierz Nelsona i rozłóżcie C4 gdzie tylko się da, a ja i Teal’c zajmiemy się tym piekielnym laserem.
Opuścili pomieszczenie, wcześniej sprawdzając czy korytarz jest wolny i ruszyli w przeciwnych kierunkach. Nelson prowadził, osłaniając Daniela, który rozkładał materiały wybuchowe, gdy usłyszeli zbliżające się kroki. Panowie ukryli się za złotym słupem, aby nie zostać zauważonymi. Nasłuchiwali, kroki, ciężkie kroki, najpierw pojedyncze, a później podwójne. Zbliżały się z każdą sekundą, aż w końcu ucichły. Daniel wychylił głowę i wtedy zauważył znajomą postać. Powoli wstał i odbezpieczył broń.
- Doktorze, co pan robi!?
- Znam tą osobą i najwyższy czas, abym z nią zamienił kilka słów. Gdyby cokolwiek się stało, strzelaj.- powiedział archeolog, zanim wyszedł z ukrycia i stanął twarzą w twarz z Mutlosem oraz strażnikiem, z którym rozmawiał.
Tymczasem Jack i Teal’c szybkim truchtem przemierzali puste korytarze hat’aka, od czasu do czasu rozkładając tu i ówdzie ładunku wybuchowe. Skręcili w kolejny korytarz i wtedy zauważyli, że nie są już sami. Przed nimi znajdowały się podwójne złote drzwi, strzeżone przez czterech wojowników. Niestety O’Neill i jego kompan nie zdążyli się ukryć, gdyż wojownicy ruszyli w ich kierunku z uruchomionymi lancami. Bitwa przebiegła szybko i zanim się obejrzeli, wartownicy leżeli na ziemi, a Teal’c otwierał drzwi do ogromnej sali, w której stało urządzenie. Obeszli je dokładnie z każdej strony, przyklejając do niego C4, a kiedy już skończyli, Jack wyważył małą płytkę, pod którą znajdowały się kable. Przeciął kilka z nich, doprowadzając do spięcia i powolnego przeciążeni urządzenia. Następnie biegiem ruszyli do umówionego wcześniej miejsca, modląc się o to, aby alarm, który przypadkowo uruchomili, nie sprawił, że pierścienie będą otoczone każdym możliwym Jaffą, jaki znajdował się na pokładzie.
- Doktorze Jackson cóż za miła niespodzianka.- odparł szyderczym głosem, odprawiając tym samym towarzysza.
- Moja najlepsza przyjaciółka oddała za ciebie życie.- zaczął pogardliwie, mierząc do niego z broni.- Za zdrajcę. Oddała życie za zdrajcę!
- Ależ doktorze, żaden ze mnie zdrajca, od zawsze działałem w szeregach mojego boga. A co do Samanthy…- oblizał wargi, uśmiechając się.- … mogę tylko żałować, że nie wykorzystałem czasu, który był nam dany, w odpowiedni sposób! To naprawdę namiętna i pociągająca kobieta, chociaż kiepski naukow…
Daniel zauważył czerwoną smugę krwi, która spłynęła po czole Mutlosa, a kiedy ten upadł, zobaczył Jacka i Teal’ca. Odetchnął z ulgą
- Po prostu musiałeś go zatrzymać i powspominać stare czasy!? Zamiast zająć się misją! Teraz przy tym wyjącym czymś możemy tylko wracać do Jacoba.- wycedził przez zęby pułkownik, zanim dał znak do odwrotu. Pobiegli do dużej ładowni, w której się rozdzielili na początku misji, stanęli w narysowanym na ziemi kręgu, a Jack wcisnął czerwony guzik zapalnika C4 w tej samej chwili, kiedy pojawiły się pierścienie. Przenieśli się do zamaskowanego statku towarowego Jacoba.
******
- Chłopaki chodź na to popatrzeć.- zawołał Nelson, który jako pierwszy wszedł do pomieszczenia pilota, aby zobaczyć ostatnie stadium destrukcji statku. Kapitan dokładnie przyjrzał się manewrom, jakie wykonywały obydwa myśliwce, gdy reszta drużyny stanęła obok niego.- Pierwszy z nich jest na kursie przechwytującym, ale nie mam żadnych odczytów, że nas odkryli. Na wszelki wypadek zaczynam rozgrzewać napęd.- oznajmił Jacob.
- Nie czekaj. Zobacz!
Myśliwiec wykonał manewr zwrotny, a chwilę później z jego działek wydostała się fala destrukcji, a każdy, kto znalazł się w jej pobliżu po prostu wyparowywał. Jack uśmiechnął się pod nosem, każdy wróg oślizgłych węży był dla niego jak przyjaciel. Mimo iż, nie wiedział, kto jest owym pilotem, który właśnie niszczy dywizję wroga, czuł jak przyspiesza mu serce, za każdym razem, kiedy pocisk nieprzyjaciela kierował się w stronę zbuntowanego statku.
- Jedno mogę przyznać, jest świetnym pilotem.- odparł Jack. W tym samym momencie statek wykonał unik i zderzył się z innym. Pilot wyraźnie stracił panowanie nad maszyną, która leciała prosto na ich zamaskowany statek transportowy.- Jacob zabierz nas stąd!
- Nie zdążymy. Przygotujcie się na uderzenie!
Zderzenie z myśliwcem nie spowodowało jakichkolwiek uszkodzeń, a całą siłę, jaka się wytworzyła, pochłonęły tłumiki inercyjne, wiec pasażerowie praktycznie nie odczuli różnicy. Natomiast myśliwiec przyjął starcie dość poważnie. Jego silniki wyłączyły się, a sam statek zaczął dryfować, nadmiar złego został skutecznie namierzony przez myśliwce wroga, które oczywiście wykryły także obecność niewidzialnej przeszkody. Część z nich skierował się teraz na statek towarowy SG-1. Drużyna wstrzymała oddech spoglądając na Jacoba. Tok’ra włączył kilka kontrolek a następnie oddał swoje miejsce Teal’cowie.
- Musze przekierować moc do osłon, jeśli zaczną strzelać, przy obecnym ich stanie, nie mamy szans.- wyjaśnił generał, znikając w innym pomieszczeniu. Jack pobiegł za nim, a kiedy dotarł na miejsce ujrzał Jacoba na grzebiącego przy kryształach.
- Mamy przecież pociski nuklearne, nie możemy ich użyć?
- Jack, te pociski są okropnie stare, poza tym przewozimy je tylko dla Anise, aby mogła wydobyć z nich…
- Nam w obecnej sytuacji przydadzą się bardziej, niż jej.- przerwał mu pułkownik.- Sprezentuje wężowatej nowe, jak przeżyjemy.
Tok’ra skrzywił się, jednak po chwili przyznał mu racje. Skończył przestawiać kryształy, a następnie razem z O’Neillem załadowali dwa pociski do wyrzutni.
- T!- odezwał się głos Jacka, przez intercom statku, który wytłumaczył reszcie swój plan.
- Jesteś pewny, O’Neill?
- E… nie za bardzo, ale jak przeżyjemy to możecie mi postawić piwo. Za dobry pomysł!- dodał mężczyzna, wchodząc z Jacobem do sterowni. Daniel tylko westchnął, po czym oparł się o przednią szybę, aby móc lepiej obserwować przebieg planu przyjaciela.
Kiedy tylko myśliwce wroga zostały zniszczone przez pociski, w sterowni statku rozbrzmiały słowa uznania dla Jacka. Nikt nie zwracał uwagi na poszkodowany myśliwiec, który nadal dryfował w przestrzeni kosmicznej, dopóki nie usłyszeli wybuchu. Mężczyźni odwrócili się w stronę szyby i zobaczyli dymiący statek, a obok niego pozostałości po czymś, co kiedyś było silnikiem.
- Teal’c mógłbyś?
Jaffa wstał, aby oddać miejsce pilota, generałowi. W tym samym momencie owieczka myśliwca otworzyła się i wraz z powietrzem do próżni wydostał się pilot. Jacob chwycił stery i przesunął statek nad unoszące się ciało, aby umożliwić przechwycenie go poprzez pierścienie transportujące. Zanim otworzyli okno nadprzestrzeni, ujrzeli masywny wybuch, który pochłoną dwa hat’aki i nadal się rozprzestrzeniał.
Pierwszym, który wszedł do ładowni, gdzie chwilę wcześniej zmaterializował się wyciągnięty przez nich, pilot myśliwca, był Teal’c. Podszedł ostrożnie do nieprzytomnej postaci z przygotowanym do strzału, oczywiście w razie nagłej potrzeby, zat’em. Wyciągnął dłoń i przewrócił leżącego bokiem nieznajomego na plecy. Powoli ściągnął mu z głowy hełm i odłożył na bok, kiedy spojrzał na nieprzytomną osobę, zamarł.
TBC
#65
Napisano 06.11.2012 - |19:09|
Świetnie napisane i zgrane z poprzednim fragmentem. Tylko znowu trzeba czekać... Teraz to dopiero będę się zastanawiać co dalej!
Pozdrawiam.
P.S.
Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin!
Dwie dyszki połamane. Jakiż to piękny wiek. Ach, czasem aż żal, że to już nie wróci.
Użytkownik cooky edytował ten post 06.11.2012 - |19:13|
Ten, który walczy z potworami, powinien zadbać, by sam nie stał się potworem.
Gdy długo spoglądamy w otchłań, otchłań spogląda również na nas.
F. Nietzsche
#66
Napisano 06.11.2012 - |20:14|
Pozdrawiam
#67
Napisano 04.12.2012 - |16:24|
Pozdrawiam
#68
Napisano 04.12.2012 - |16:28|
- Podałam jej środki uspokajające i nasenne. Jest jeszcze zbyt słaba, aby normalnie funkcjonować, a te kilka godzin snu bardzo jej pomogą. Może być trochę zdezorientowana następnym razem, gdy się obudzi, więc proszę uważać i za wszelką cenę jej nie denerwować.- wytłumaczyła Janet, zanim oddaliła się do innych pacjentów, zostawiając Jacoba samego z córką.
Mężczyzna ujął dłoń nieprzytomnej blondynki, delikatnie ją głaskając. To był cud. Nigdy w całym swoim życiu nie wierzył w zjawiska boskie, nawet, kiedy ponownie wrócił do życia. Wolał powołać się na naukę, na determinacje jego córeczki, ale nie w siłę wyższą. Nie do teraz, kiedy po tylu miesiącach cierpienia, jego prośby zostały wysłuchane i po raz kolejny ją ujrzał. Sam. Sammy. Jego małą córeczkę. I mimo, iż leżała podłączona do tych wszystkich maszyn monitorujących jej stan, nie martwił się, że nie przeżyje. Była silna. Była bardzo podobna do matki, jego słodkiej Abbie. Ona także walczyła do końca, z śmiertelną chorobą, o której nigdy nie powiedziała dzieciom oraz kiedy leżała na intensywnej terapii zaraz po wypadku samochodowym, za który cały czas się obwiniał. Gdyby tylko nie zapomniał, wyjechał szybciej z bazy, Abbie nadal byłaby wśród żywych, siedziałaby teraz z nim czekając, aż Samantha wróci do zdrowia. Ale przede wszystkim była Carter, a oni nigdy się nie poddawali. Jacob uniósł się z krzesła, aby poprawić grzywkę, która przykryła jej oko, po czym pocałował kobietę w czoło i ponownie usiadł przy jej boku.
Janet weszła do małego pomieszczenia nad samym ambulatorium, z którego mogła obserwować swoją pacjentkę i przyjaciółkę. Kiedy zamknęła drzwi i odwróciła się, zorientowała się, że naruszyła czyjąś prywatność.
- Doktor Fraiser, proszę dotrzymać mi towarzystwa. Daniel Jackson wyszedł kilka minut temu, by spożyć kawę.- powiedział Teal’c. W tym samym momencie drzwi ponownie się otworzyły i do środka wszedł archeolog z kubkiem ciepłej herbaty, który podał przyjacielowi oraz kawą.
- Janet co z nią?
- Mam nadzieje, że z tego wyjdzie. Jej stan jest dość poważny. Boże.- usiadła na krześle i ukryła twarz w dłoniach.- Nadal nie mogę w to uwierzyć. Byłam tam, to ja badałam jej… to ja badałam zwłoki. Wszystko się zgadzało, a jednak Sam leży tam na dole i lada moment może się obudzić. Ona żyje, Danielu, żyje. A ja… przecież stwierdziłam jej zgon. To jest jakiś zły sen, z którego po prostu pragnę się obudzić.
Spojrzała w oczy ukochanego, który objął ją ramieniem.
- Wiem, że zabrzmię samolubnie, ale wiesz co może mi grozić za coś takiego!? Stwierdziłam zgon żołnierza, który żył. To największy błąd, jaki mogłam popełnić w swojej karierze. Nie, że się nie cieszę, że Sam żyje. To moja przyjaciółka, jestem uradowana jej powrotem, ale…
- Wiem moja droga, lecz pamiętaj nie możesz się obwiniać. Mutlos to zaplanował. Jeśli chcesz kogoś winić, wiń jego, nie siebie.- wytłumaczył spokojnym głosem, przyciskając ja do swojej piersi i czule całując głowę.
- Gdzie pułkownik? Szczerze, znając ich wspólną historię, spodziewałam się, że będzie pierwszą osobą, którą będę musiała siłą wyrzucić z ambulatorium, a tymczasem to wy i generał Carter stawialiście największy opór.
- O’Neill opuścił bazę bez słowa zaraz po odprawie. Nie życzył sobie naszego towarzystwa ani rozmowy.- powiedział spokojnym głosem Teal’c.- Generał Hammond udzielił nam krótkiego urlopu, zakładam, więc, iż pułkownik O’Neill udał się na ryby.
- No tak, jej pojawienie skomplikuje mu życie. Ehm…- westchnęła, zastanawiając się, co będzie dalej. W końcu przyjaźniła się z dwoma kobietami, które Jack O’Neill szczerze kochał, nawet, jeśli w przypadku Sam próbował zaprzeczać tym uczuciom. I wiedziała, że prędzej czy później jedna z nich odejdzie ze złamanym sercem z życia Jacka, z życia całego SGC oraz jej. Wiedziała, że będzie musiała wybrać między karierą, a przyjaźnią z Sam lub Gertrude. Wiedziała, że zegar tyka i od tej chwili dzielą ją tylko godziny, w najlepszym przypadku dni. Wiedziała też, że musi interweniować, zrobić coś, aby decyzja Jacka nie skłóciła SG-1 oraz ich ekipy. Och miała plan, musiała jak najszybciej skomunikować się z pułkownikiem. Może, jeśli szczerze z nim porozmawia uniknie tego, czego bała się najbardziej: utraty rodziny, jaką dla niej było SG-1 oraz Gertii.
Czarny SUV zatrzymał się na podjeździe. Jack zgasił silnik, jednak nie wyszedł z samochodu. Rozsiadł się wygodnie w fotelu, przecierając twarz dłonią. Myśli nadal krążyły wokół wydarzeń minionego dnia. Misji, zniszczenia statków, pokonaniu tych przeklętych wężowatych oraz kobiety, pięknej, blondwłosej kobiety, dla której jego serce biło mocniej, a krew w żyłach stawała się gorąca. Pokochał ją od momentu, w którym pojawiła się po raz pierwszy w sali odpraw i w miarę upływu czasu, uczucie to nie zanikło. Fakt, że każdego dnia musiał je ukrywać gdyż, jako jej przełożony nie mógł tak po prostu się z nią związać, a poza tym miał swój honor i nigdy nie zmusiłby jej do czegoś wbrew jej oraz własnej woli. Jednak teraz, mimo iż nadal coś do niej czuł, sytuacja się zmieniła. On nie był samotnym oficerem, ale miał Gertii. Kobietę, która była jedynym światłem nadziei, kiedy Sam zaginęła, przyjaciółką, kochanką.
Przerwał swoje rozmyślenia, gdy drzwi wejściowe do domu otworzyły się, a z nich wybiegł siedmioletni rudy chłopczyk z trzyletnią dziewczynką. Jack uśmiechnął się. To było coś, o czym zawsze marzył, rodzina. Wprawdzie wiedział, że jego dziewczyna nigdy nie da mu dzieci, a i on sam nie był pewien czy po Charliem chce wychowywać kolejne, ale widząc jak chrześniacy Gertii: Mike i jego młodsza siostra Abbie biegną ku niemu po całym dni pracy, poczuł to dawno zapomniane uczucie, jak to jest mieć rodzinę. Wyszedł z samochodu i zanim zamknął drzwi, dwójka szkrabów przytuliła się do jego nóg. Pułkownik wziął dziewczynkę na ręce, a następnie objął chłopaka, który entuzjastycznie opowiadał mu o swoim meczu hokejowym i skierował się z nimi do stojącej na progu Gertrude. Pocałował ją w usta, zanim cała czwórka weszła do domu.
- Mike daj wujkowi złapać oddech. Dopiero wrócił do domu i pewnie chce odpocząć.- powiedziała biorąc od Jacka swoją siostrzenicę.
- Wcale nie jestem zmęczony, a poza tym nie widziałem tego małego szkraba...- rozczochrał mu włosy, na co Mike zaraz się skrzywił.-… tyle czasu… No i jak tam ostatni mecz? Wybacz, że nie mogłem przyjść, ale musiałem na trochę wyjechać.
- Tajna misja?
- Tak, tajna misja.
- Super. Jak dorosnę chce być taki jak wujek i jeździć na tajne misje.- odparł zadowolony, wyglądając przez okno.- Mogę iść się pobawić? Denis i chłopaki grają w hokeja. Proszę, proszę, bardzo ładnie proszę ciociu.
- Idź młody, tylko uważaj na siebie.- powiedział Jack. Ucieszony chłopak chwycił za swój kij hokejowy i rolki, po czym wybiegł na podwórko. Gdy tylko zamknęły się za nim drzwi, pułkownik podszedł do tymczasowego kojca, w którym bawiła się mała Abbie i pocałował główkę dziewczynki.- Do kiedy zostają?
- Do końca tygodnia. Eddie nadal jest w Chicago zajmuje się ojcem po wypadku, a Sue musiała wyjechać do Paryża na kilka dni. Prowadzą tam jakąś wielką fuzję i była potrzebna. Wczoraj podrzuciła dzieciaki zanim pojechała na lotnisko. Nie masz chyba nic przeciwko?
- A skądże. Wiesz jak bardzo je uwielbiam.
Jego ręce oplotły kobietę w pasie, a jego usta zaczęły badać dobrze mu znaną szyję. Gertrude uśmiechnęła się i zanim zdążyła coś powiedzieć, Jack zamknął jej usta słodkim pocałunkiem.
- Tęskniłam za tobą.- wyszeptała.
- Ja za tobą też.-pocałował ją po raz kolejny, a kiedy chciał zrobić to ponownie zadzwonił telefon. Kobieta z trudem wyrwała się z jego uścisku, aby sięgnąć po komórkę.- Nie odbieraj to pewnie nic ważnego, mam lepsze plany.- odparł przygryzając jej ucho.
- To Sue. Musze odebrać kochanie. A ty idź zjedz obiad zanim ci wystygnie. Co do twoich planów, mamy przed sobą jeszcze wieczór i całą noc. A teraz sio!- odparła i zanim Jack zdążył zaprotestować, odebrała telefon.
TBC
#69
Napisano 04.12.2012 - |21:41|
Domyślam się, że to dopiero początek miłosnych rozterek naszych bohaterów. Ach, jak ja to lubię!
Pozdrawiam.
Ten, który walczy z potworami, powinien zadbać, by sam nie stał się potworem.
Gdy długo spoglądamy w otchłań, otchłań spogląda również na nas.
F. Nietzsche
#70
Napisano 19.12.2012 - |16:51|
Jej ciekawość na temat, co się stało z pułkownikiem została zaspokojona kilka dni później, kiedy Janet pozwoliła jej na krótki spacer. Daniel ochoczo zaproponował, że się nią zajmie i tak po kilku minutowej wymianie zdań z panią doktor, na temat bezpieczeństwa oraz obowiązkowej przekąski, archeolog chwycił przyjaciółkę pod ramie i opuścił z nią ambulatorium. Przeszli głównym korytarzem wprost do windy, która zabrała ich na piętro, gdzie znajdowały się ich laboratoria oraz biura.
- A więc Daniel, co tam u ciebie?- zapytała po dłużej chwili niezręcznej ciszy.
- Och nie wiem nawet, od czego zacząć. Tyle się dzieje. Mam zamiar oświadczyć się Janet, już nawet kupiłem pierścionek. Jack obecnie go przechowuje, bo znając mnie gdzieś by się zapodział miedzy artefaktami. Mam tylko nadzieję, że nie pomyli go ze swoim. Wspominałem już o tym, że on także ma zamiar się oświadczyć?
Sam zaniemówiła.
- Och. Życzę mu szczęścia. Pułkownik zasługuje na kogoś wyjątkowego.- powiedziała cichym, łamliwym głosem. To, że nigdy nie mogła z nim być, dać mu rodziny i powiedzieć jak bardzo go kocha, nie znaczyło, że wieści o jego szczęściu z inną nie bolały. Łamało jej to serce. Oczywiście pułkownik miał własne życie, a ona mogła tylko klnąc pod nosem, że nie jest jego częścią, jednak los tak chciał i co mogła na to poradzić? Rozbić ten związek? Tak oczywiście, to by tylko pokazało, jaka jestem hipokrytką. Jeśli nie mogę go mieć to cóż, niech uszczęśliwi go jakaś dobra kobieta.- Czy… czy ona jest dla niego dobra?
- Gertii? Tak, jest wspaniała…- Daniel zatrzymał się, a następnie przybierając dość żałosny wyraz twarzy, który aż krzyczał jak strasznie mu przykro, spojrzał na Samanthę.- Wybacz, oczywiście nie jest tak wspaniała jak ty, Sam, ale.. no cóż Jackowi był bardzo ciężko po tym jak, no wiesz… Gertrude była przy nim od początku.
- Nie winię cię, że pułkownik ułożył sobie życie. Przeciwnie z całego serca mu gratuluję. Żałuję tylko, że to nie ja jestem na jej miejscu. Wiesz przecież…- rozejrzała się dookoła, a gdy upewniła się, że korytarz jest pusty, wyszeptała jak bardzo kocha swojego byłego przełożonego.
- Spokojnie Sam. Możesz o tym otwarcie mówić, nie żeby wasze uczucia były jakąś tajemnicą w bazie, a poza tym prezydent nadał nam przyzwolenie na związki w tym samym łańcuchu dowodzenia. Przecież jesteśmy przypadkiem specjalnym i przepisy fraternizacji nijak do nas pasują.
- Tak istotnie, jednak to nie odpowiednie, jeśli pułkownik ma zamiar się ożenić z inną.- podsumowała wchodząc do stołówki. Podeszła po tacę i nałożyła sobie solidnego steka oraz kilka ziemniaczków, po czym usiadła przy pierwszym wolnym stole. Gdy daniel do niej dołączył z kawą i ciastkiem, wznowiła rozmowę. Bądź, co bądź interesowały ją losy O’Neilla.- Wiesz, jednego tylko nie rozumiem. Dlaczego pułkownik nie przyszedł mnie odwiedzić? W końcu jestem jego przyjaciółka, prawda?
- To fakt. Szczerze to sam chciałbym znać odpowiedź na to pytanie.
Nie tylko Samantha i Daniel zastanawiali się nad tym, dlaczego pułkownik, nie odwiedził Carter, dlaczego nawet na nią nie spojrzał, kiedy się odnalazła. To samo pytanie dręczyło Jacka od momentu, kiedy wrócił do domu kilka dni temu.
Fakt, iż zamierzał poślubić Gertrude (miał pierścionek, co prawda był to ten sam pierścionek, który przed całym tym galimatiasem pokazywał Danielowi), to dręczyło go poczucie winy. Carter była jego przyjaciółką od ich wspólnej misji, a od kilku lat nawet kimś więcej. Po jej zaginięciu był wrakiem człowieka, bo jakże miał się czuć inaczej, skoro ukochana została pogrzebana pod ziemia, a mu przyszło prowadzić żywot bez jej obecności. Gertii okazałą się wtedy wspaniała pocieszycielką, owszem z czasem ją pokochał, lecz uczucie te było zaledwie mała iskierką, w przeciwieństwie do żaru namiętności, jakim obdarzył swoją podwładną. Wówczas przepisy zabraniały im być razem, ale teraz wszystko się zmieniło. I najwyraźniej on także, skoro Sam była na wyciągnięcie ręki, a on uciekał z podkulonym ogonem, jak tchórz.
Ponownie spojrzał na kartkę papieru, którą trzymał w ręce. Przeczytał kilka linijek, które co prawda znał już na pamięć.
„Wiem, że jest to nieodpowiednie, aby darzyć dowódcę uczuciem, jednak nie mogę nic na to poradzić…
…będę Ci zawsze przyjaciółką, chodź tak naprawdę wiesz, że pragnę być kimś więcej. Może nie jest nam pisane, aby być w tym życiu razem, jednak będę się modlić o to, aby może kiedyś tak się stało. Chciałabym tego z całego serca. Na razie będę Cię uwielbiać i kochać w tajemnicy przed wszystkimi, nawet przed Tobą. Proszę nigdy nie myśl, że Cię opuszczę, bo nawet, jeśli umrę (a pewnie tak się stało, dlatego czytasz teraz ten list), to przenigdy nie przestanę o Tobie myśleć, mój najdroższy. I wiedz, iż mimo wszystko zawsze będę Cię kochać.
Twoja na zawsze
Samantha Carter”
Westchnął. Kochała go, pytanie tylko czy nadal tak jest. Minęło trochę czasu, mimo to, on nigdy nie przestał jej kochać. To uczucie było dla niego jak trucizna, gorzko słodka trucizna. Miłość, która nigdy nie mogła zostać spełniona, teraz nagle ma szanse, bo ona jest obok.
- A co z Gertii? Mam ją tak po prostu zostawić, dla marzenia, zwykłej mrzonki? Tak nie można. To nie przystoi oficerowi. Gertii jest wspaniałą kobieta, nigdy w życiu nie mógłbym jej czegoś takiego zrobić. Darzę ją pewnymi uczuciami, jednak czy to, aby na pewno jest miłość? Czy jestem w stanie pokochać ją, tak jak kocham Sam?
Jack spojrzał fotografię stojącą na stoliku nocnym, a następnie wstał z łóżka. Podszedł do szafy i z samego jej dna wyciągnął karton. Otworzył go i schował list, wtedy jego uwagę przykuło małe czerwone pudełko, wykładane aksamitem, na którym leżał platynowy pierścionek wysadzany dużym szafirem.
- Czy jestem w stanie pokochać Gertrude i zapomnieć o Sam?- zapytał siebie, po czym głęboko westchnął.- Nie. Nigdy nie zapomniałem o Sam i nigdy tego nie zrobię. Zawszę będę ją kochać.
Wyciągnął pierścionek z pudełka i zamknął go w dłoni. Wstając zamknął kartonowe pudełko i włożył je do szafy, następnie odwrócił się i spojrzał na drzwi, w których stała Gertii.
TBC tak myślę, że już zbliżamy się ku końcowi
#71
Napisano 20.12.2012 - |22:12|
Ten, który walczy z potworami, powinien zadbać, by sam nie stał się potworem.
Gdy długo spoglądamy w otchłań, otchłań spogląda również na nas.
F. Nietzsche
#72
Napisano 21.01.2013 - |20:38|
- Wystarczająco długo Jack, wystarczająco długo.- powiedziała załamanym głosem. Jej zaróżowione policzki świeciły się od zeschniętego potoku łez.
- Przepraszam.- odparł, podchodząc do niej.- Ja… ja… nadal ją kocham, chyba nigdy nie przestałem. Nadal kocham Sam. Przepraszam.
Podeszła do pułkownika, kładąc mu palec na wargach, uciszyła go na kilka sekund. Gdy była już pewna, że da jej chwilę, aby coś powiedzieć, powoli odsunęła palec i zastąpiła go swoimi ustami.
- Jack rozumiem i nie winię cię. Od początku wiedziałam, że jestem tą drugą w twoim życiu. Łudziłam się nadzieją, że może jednak, że może kiedyś mnie pokochasz, tak jak ją. No cóż, żyłam w błędzie. Idź póki jeszcze możesz, spróbuj. Jeśli naprawdę jest tak wyjątkowa, to nie będzie się wahać, aby przyjąć twoją miłość.
- Gertrude…
- Jack proszę, nie utrudniaj tego jeszcze bardziej. Kocham cię, dlatego pozwalam ci odejść. Nie było nam pisane być razem. Nie mogę wymagać od ciebie, że ze mną zostaniesz, skoro mnie nie darzysz takim samym uczuciem. Szczerze to nawet nie chce, abyś był ze mną, jeśli nie możesz mi się w stu procentach poświęcić.- dotknęła jego policzka uśmiechając się smutno.- Nie oszukujmy się. Kochasz Samanthę Carter, nie mnie.
- Przepraszam, ja nie chciałem cię skrzywdzić Gertii. Czy kiedykolwiek zdołasz mi wybaczyć?
- Jack, najdroższy już nic nie mów. Nie mam ci, czego wybaczać. Wiedziałam, na co się piszę, a teraz no cóż to koniec. Dziękuję, że byłeś ze mną szczery.- powiedziała robiąc krok w tył.- Mam tylko jedną prośbę, czy możemy z naszym rozstaniem poczekać, aż Sue odbierze dzieci? Nie chcę, aby znalazły się w środku zamieszania. To jeszcze dwa dni, Jack. Czy możesz poczekać dwa dni? Proszę.
- Oczywiści. Dzieciaki nie powinny być świadkami rozpadu związku. Poczekam.
Posłała mu ostatnie spojrzenie, a następnie wyszła z ich dotychczas wspólnej sypialni, pozostawiając O’Neilla samego. Wybiegła z domu, zatrzymując się dopiero przy swoim samochodzie. Otworzyła drzwi i wsiadając do pojazdu, uruchomiła go. Nie odjechała jednak spod domu. Poczekała chwilę, aż się uspokoi, aż wyschną jej łzy, po czym sprawdzała makijaż w lusterku, a następnie wycofała auto z podjazdu i udała się do pobliskiego ośrodka sportowego, gdzie jej siostrzeniec Mike miał właśnie trening hokejowy. Nie minął nawet kwadrans, a Jack wstał z łóżka i schował pudełko z pierścionkiem do kieszeni w swoich spodniach i udał się do salonu, gdzie w przenośnym kojcu, spała mała Abbie. Mężczyzna spojrzał na nią ze smutnym uśmiechem na twarzy, delikatnie głaszcząc jej główkę, następnie podszedł do kanapy i usiadł. Chwycił do ręki bezprzewodowy telefon, który leżał na stoliku do kawy i wybrał numer Daniela. Po dwóch krótkich sygnałach odezwał się głos nie jego przyjaciela, lecz Janet.
- Słucham? Pułkowniku wiem, że to pan.- powiedziała lekarka, kiedy Jack zamilkł.- Wyświetla się numer. Pułkowniku?
- Eee… Janet dzwoniłem do Daniela, dlaczego więc rozmawiam z tobą?
- Bo Daniel obecnie zabrał Sam na spacer, a przy okazji zapomniał telefonu. A więc Jack, w czym mogę ci pomóc?
- W sumie to chciałem porozmawiać z Danielam, ale jeśli już rozmawiam z tobą… i tak się dowiesz, że rozstałem się właśnie z Gertrude.
- O mój boże! Z powodu Sam?- zaczęła, a pułkownik wytłumaczył jej całą sytuację.
Kiedy skończył Janet tylko westchnęła. W końcu podjął decyzję, szkoda jej było tylko Gertii, z którą się zaprzyjaźniła. Wymienili jeszcze kilka miłych słów, po czym zakończyli rozmowę. Janet wróciła do swoich obowiązków, natomiast Jack zaczekał, aż Gertrude wróci do domu, po czym ruszył w kierunku bazy. Miał pewną bardzo długo odkładaną rozmowę do przeprowadzenia. W prawdzie nie wiedział jeszcze co ma dokładnie powiedzieć Sam, ale coś w końcu musiał. Darzył ją uczuciami od bardzo dawna, a teraz, kiedy on był wolny i kiedy prezydent zmienił przepisy dotyczące związków w bazie, miał pole do działania. Pytanie tylko brzmiało czy i Sam czuje do niego to samo.
Wbiegł do bazy nie zwracając uwagi na żadnych znajomych, których mijał, podążał szybkim krokiem przed siebie. Najpierw zajrzał do laboratorium Sam, a później do biura Daniela. Jednak nigdzie ich nie znalazł. Mężczyzna uderzył pięścią w ścianę klnąc cicho pod nosem, a następnie udał się na dalsze poszukiwania. Znalazł przyjaciół dopiero kilka minut później w stołówce. Zanim Samantha go zauważyła miał chwilę, aby nacieszyć się jej widokiem. Była piękna, nawet teraz, kiedy ciało pokazywały oznaki więzienia Goa’uldów. Jack nabrał powietrza w płuca i podszedł bliżej stolika, przy którym siedzieli.
- Daniel, zostawisz nas na chwilę samych, chciałbym porozmawiać z Carter- powiedział nie odrywając wzroku od jej błękitnych oczu. Kobieta posłała przyjacielowi sekretny sygnał, aczkolwiek zrobiła to dość niepewnie, jakby obawiała się tego spotkania i rozmowy, z drugiej jednak strony była zbyt ciekawa, aby odmówić sobie dowiedzenia się, o co chodzi.
- Jesteś pewna Sam?
- Tak. Pułkowniku, ma pan do mnie jakąś sprawę, sir?
- A tak.- poczekał aż Daniel zostawi ich samych, po czym usiadł naprzeciwko niej i nerwowo zaczął uderzać palcami w stół. Zbierał się w sobie na odwagę, aby coś powiedzieć, coś więcej niż tylko mile powitanie czy wydanie jakiegoś rozkazu. To było coś bardziej osobistego, widziała to w jego oczach. Uśmiechnęła się próbując przełamać lody i jakimś sposobem wymusić na nim konwersację, której tak bardzo bał się teraz podjąć, jednak nawet to nie pomogło.
- Sir? Czy wszytko w porządku? O czym chciał pan porozmawiać?
- Może się przejdziemy, co? Trochę tu dużo ludzi.- zaproponował.
Carter rozejrzała się po stołówce. Oprócz nich i dwóch kucharek, przy stoliku w rogu siedział jedynie pielęgniarz, który był bardziej pochłonięty jedzeniem drugiej galaretki, niż podsłuchiwaniem. Jednakże dla komfortu psychicznego pułkownika, zgodziła się. Nie od dziś wiedziała, że jest on człowiekiem czynu, a słowa, szczególnie wydobywające się z jego serca przychodzą mu ciężko. Wstała od stołu i zanim skierowała się z nim do wyjścia, odniosła tacę na swoje miejsce i podziękowała kucharce za podanie jej ulubionych steków. Wolnym krokiem podeszli do windy i zaczekali, aż przyjedzie. Jack włożył ręce do kieszeni i zaczął przyglądać się migającemu światełku przy przycisku.
- Sir? Czy mogę zadać panu jedno pytanie?
- Właśnie to zrobiłaś Carter.
- Tak, wiem. Przepraszam, a więc?
- O co chodzi?- W tym momencie drzwi do windy otworzyły się, a ich spojrzenia spotkały się. Jack przepuścił kobietę przodem, po czym wszedł za nią do transportera i nacisnął przycisk odpowiadający piętru numer jedenaście. Samantha zmarszczyła brwi.
- Sir, nie mam pozwolenia na wyjście na powierzchnię.
- Już masz. Załatwiłem je z Georgem.- uśmiechnął się.- Poza tym przyda ci się trochę słońca i świeżego powietrza, siedzisz zamknięta w bazie od dość dawna z tego, co mi wiadomo.
- Tak jest, sir.- kiwnęła głową. Gdy dotarli do poziomu jedenastego, zmienili windę na kolejną, a kilka minut później rozkoszowali się śpiewem ptaków i słonecznym dniem w odpowiedniej odległości od głównego wejścia do bazy, zapewniającego im prywatność. - Sir, wracając do mojego pytania. Dlaczego przez ten czas, kiedy byłam w bazie nie przyszedł pan mnie odwiedzić, co więcej zamienić słowa, tylko zwyczajnie mnie pan unikał, pułkowniku?
- To trochę skomplikowane. Znaczy ja… Carter ja… chcę ci powiedzieć, że jesteś dla mnie ważna, bardzo ważna.
- Jesteśmy przyjaciółmi, sir. Pan też jest dla mnie ważny.
- Nie. Sam, ja przez długi czas nie potrafiłem się pogodzić z twoją rzekomą śmiercią. To, to bardzo mnie dotknęło. Powodem, dla którego cię nie odwiedzałem był fakt, że nie byłem na to gotowy. Nie wiedziałem jak mam zareagować. To całe „rozmawianie o uczuciach” nie jest naprawdę w moim typie. Nie wiem jak mam ci powiedzieć…- plątał się w wypowiedzi. Sam przystanęła i położyła mu palec na ustach, po czym słodko się uśmiechnęła.
- Jack nic nie mów. Pokaż mi.- wyszeptała.
Pułkownik chwycił jej dłoń i przełożył ją na swoją pierś, następnie przyciągnął Sam do siebie. Jego ciepły oddech delikatnie musnął skórę na jej szyi oraz ucho. Kobieta lekko odchyliła głowę tak, aby jej usta mogły znaleźć się kilka milimetrów od pułkownika. Mężczyzna uśmiechnął się, odgarniając kosmyk jej blond włosów, zanim nachylił się i ją pocałował.
Na początku musnął jej wargi, delikatnie, jakby chciał sprawdzić na ile może sobie pozwolić. Kiedy zdziwiona kobieta poczuła jego usta na swoich ogarnęła ją niepewność czy, aby dobrze robi pozwalając mu na pocałunek, co więcej ciesząc się z niego, jednak w miarę upływu czasu, wszystkie jej wątpliwości odpłynęły, gdy poddała się chwili. Uchyliła trochę wargi, przylegając w tym samym czasie bliżej do jego ciała, czym zachęciła Jacka, by posunął się ciut dalej. Pułkownik nie zwlekał długo, pogłębił pocałunek, przekazując jej w nim wszystkie jego uczucia, wszystko, o czym chciał jej powiedzieć.
Kiedy oderwali się od siebie, ich czoła połączyły się. Nie był to ich pierwszy pocałunek, ale zapewne jeden z najlepszych, bo w końcu byli oboje wolni, by zrobić to, o czym oboje marzyli od bardzo dawna- być razem.Sam westchnęła, a Jack pogłaskał jej włosy, zanim jego ręka znalazła się na jej policzku. Kobieta uśmiechnęła się w jego stronę.
- To chyba zmieni kilka rzeczy, prawda sir?
- Naprawdę? Nadal masz zamiar nazywać mnie sir, Samatho?- Jack zmarszczył brwi.
- Tak jest, sir!
- Oh kobieto! Najwyższy czas, abyś się tego oduczyła.
- Jeśli tak uważasz, sir.- słodko zatrzepotała rzęsami.- Jak mam to zrobić? Sir!
- Chyba znam pewien sposób…- wyszeptał zanim ponownie ją pocałował.
TBC
#73
Napisano 22.01.2013 - |21:44|
Niby od początku wiem, że wszystko dobrze się skończy, ale i tak czekam na to z niecierpliwością. Taka to moja ukryta romantyczna natura.
Ten, który walczy z potworami, powinien zadbać, by sam nie stał się potworem.
Gdy długo spoglądamy w otchłań, otchłań spogląda również na nas.
F. Nietzsche
#74
Napisano 27.01.2013 - |22:04|
Czas upływał coraz szybciej i zanim się zorientowali stali w małej kapliczce w odświętnych strojach, czekając, aż organy zagrają im marsz weselny. Gertrude odeszła z ich życia na dobre, chociaż od czasu do czasu Janet, a co za tym idzie reszta ich paczki, nadal się z nią widywali, w końcu byli przyjaciółmi i nawet Samantha musiała to zaakceptować. Życie płynęło dalej, Daniel i Janet w końcu się zaręczyli, a w oczekiwaniu na ślub urodził im się potomek, którego nazwano na cześć dziadka doktora Jacksona. Malec był uroczy i oczywiście rozpieszczany, szczególnie przez swoich chrzestnych Sam i Jacka, którzy starali się spędzać z małym jak najwięcej czasu, oczywiście wtedy, kiedy nie byli zajęci sobą. Po ich ostatniej rozmowie sprzed kilkunastu już miesięcy, zaczęli się ze sobą spotykać, co nie było dla nikogo zaskoczeniem, nawet dla ojca Sam, co więcej emerytowany generał podobno wygrał sporą sumkę pieniędzy w zakładach Ferettiego dotyczącego jego córki oraz pułkownika. Pieniądze te tak, jak im obiecał, przeznaczył na organizację wesela.
- Tu jesteś Sam. Wszędzie cię szukałem. Gotowa?- zapytała Janet wchodząc do pokoju panny młodej z synem na rekach oraz Cassandrą za plecami.
- Uff… nigdy nie myślałam, że będę tak zdenerwowana. W końcu to Jack, znam go od bardzo dawna, kocham go. Chyba nie powinnam się stresować, prawda?
- Kochanie.- powiedziała sadzając syna na podłodze wśród zabawek, a następnie podeszła do lustra, przed którym stała Sam w prostej, śnieżnobiałej sukni. Poprawiła jej upięte w kok włosy, po czym powoli przyczepiła do nich welon.- To normalne, że się denerwujesz. Ja także się denerwowałam, kiedy wychodziłam za Daniela, to normalne. Martwimy się, że coś może pójść nie tak, ale prawda jest taka, że wszystko będzie dobrze. Ceremonia została szczegółowo zaplanowana, Jack nie wywinie żadnego numeru, obcy także nie, więc głowa do góry i przypadkiem nie rozmaż sobie makijażu. Nie mamy czasu na jego poprawę.
W tym momencie rozległo się pukanie, a chwilkę później drzwi otworzyły się, a w nich stanął generał Hammond wraz z ojcem panny młodej.
- Sammy, córeczko, wyglądasz przepięknie.
- Dziękuję tato.
- Gotowa? Jack umiera z niecierpliwości.- dodał Hammond.
Sam chwyciła dłoń ojca i dała się wyprowadzić z pokoju, wprost na korytarz. Tam zatrzymali się, dając przejść reszcie, po czym ruszyli szarym korytarzem w kierunku szarych, przesuwanych drzwi. Tam zatrzymali się ponownie. Jacob ucałował Sam w oba policzki, zanim zakrył twarz córki welonem, następnie nacisnął duży czerwony przycisk po swojej lewej stronie i drzwi się otworzyły. Mężczyzna wprowadził pannę młoda do pomieszczenia wrót, które oświetlone zostało tylko przez niebieską taflę gwiezdnych wrót oraz setki białych świec. Samantha uśmiechnęła się, gdy z głośników rozległ się dźwięk marszu weselnego, a wszyscy zgromadzeni w pomieszczeniu wstali ze swoich krzeseł. Spojrzała na twarze znajomych, kolegów z laboratorium oraz swoich przyjaciół. Każdy, kto coś dla niej znaczył był właśnie tu i teraz, obecny na najważniejszym wydarzeniu jej życia. Ostania osoba, na której zatrzymała wzrok, był jej ukochany, Jack O’Neill . Ubrany w swój odświętny mundur, w którym wyglądał tak twarzowo, a którego tak bardzo nie znosił, stał na rampie na tle tafli horyzontu wrót, uśmiechając się w jej stronę.
Wolnym krokiem Sam, prowadzona przez ojca, skierowała się w stronę narzeczonego. A kiedy się przy nim zatrzymała, Jacob odwrócił ja do siebie i odsłonił welon z jej twarzy, następnie pobłogosławił, zanim oddał jej rękę pułkownikowi i wrócił na swoje miejsce wśród gości. Jack i Samantha odwrócili się w stronę wrót, gdzie przed nimi zmaterializował się znajomy im Asgardczyk.
-Możemy zaczynać?- zapytał Thor.- Zebraliśmy się tutaj, aby połączyć tych dwoje, major Carter i pułkownika O’Neilla związkiem małżeńskim. Czy ty, Samantho Carter bierzesz sobie za męża obecnego tutaj Jonathana O’Neilla, ślubując mu miłość, wierność oraz uczciwość?
- Tak.
- Czy ty, Jonathanie O’Neill bierzesz sobie za żonę obecną tutaj Samanthę Carter, ślubując jej miłość, wierność oraz uczciwość?
- Tak.- odpowiedział, po czym tak jak wcześniej Sam, podniósł złoty pierścionek ze czerwonej poduszki, która podała mu Cassie i włożył na palec oblubienicy, mówiąc- Przymnij te oto obrączkę, na znak mojej miłości i wierności.
- W świetle nadanej mi władzy przez najwyższą rade Asgardu oraz przymierze czterech ras ogłaszam was mężem i żoną.- oznajmił.
- Mogę już ją pocałować?- zapytał Jack, na co Sam tylko westchnęła, widząc jak bardzo mu się spieszy do ich pierwszego pocałunku.
Nie czekając na żadne potwierdzenie, sama przybliżyła się do małżonka i złożyła na jego ustach ognisty pocałunek. Gdy się od siebie oderwali Thor, zaraz przed swoim zniknięciem, przedstawił ich, jako majora i pułkownika O’Neill oraz złożył gratulacje w imieniu swoim oraz całej rady Asgardu. Para młoda, korzystając z zamieszania, jakie powstało wśród gości, przeszła przez gwiezdne wrota, rozpoczynając kolejną podróż w ich życiu.
KONIEC
#75
Napisano 27.01.2013 - |22:47|
No i koniec!
Chlip... chlip... Fajne było, szkoda, że się skończyło.
Mam nadzieję, że nie spoczniesz na laurach i niebawem zaskoczysz nas czymś równie wciągającym. Czego sobie i innym zyczę.
Ten, który walczy z potworami, powinien zadbać, by sam nie stał się potworem.
Gdy długo spoglądamy w otchłań, otchłań spogląda również na nas.
F. Nietzsche
#76
Napisano 03.02.2013 - |21:37|
Koniec... aż łezka kręci się w oku . Nadrobiłam zaległości w czytaniu - cieszę się, że wszystko skończyło się dobrze. Czekam na kolejne opowiadania i mam nadzieję, że sama też coś w końcu dodam .
Użytkownicy przeglądający ten temat: 1
0 użytkowników, 1 gości, 0 anonimowych