Skończyłam kolejny fragment. Coraz więcej czasu mi to zajmuje.
Wypadła na kamienne schodki i zatrzymała się zdumiona. Na planecie panowała noc. Jedynie wokół gwiezdnych wrót unosiła się migotliwa, srebrzysta poświata rzucana przez horyzont zdarzeń. Kiedy ten pękł niczym bańka mydlana, znalazła się w zupełnej ciemności. Nisko wiszące chmury zasłaniały nawet najjaśniejsze gwiazdy. Wyciągnęła ręce przed siebie i chwiejnym krokiem ruszyła naprzód. Wymacała stopą trzy stopnie, potem jej buty zapadły się w miękkiej, mokrej trawie. Po kilku krokach wpadła na DHD. Zawahała się. Co dalej? Było zbyt ciemno, by mogła poprawnie wbić adres Ziemi. Nagle uświadomiła sobie, że przecież nie ma nadajnika, który zwykle nosiła zamocowany na przedramieniu. Straciła więc możliwość przesłania do bazy kodu identyfikacyjnego. Nie otworzą dla niej przesłony. Została uwięziona. Zakręciło jej się w głowie. Wsparła się na urządzeniu, aby nie upaść. Starała się oddychać równo i spokojnie. Na pewno zaraz coś wymyśli. Jeszcze raz przeanalizowała całą sytuację. Mężczyzna, który uwolnił ją z celi, powiedział wyraźnie, że ma tu wrócić. Tylko co dalej? Powinna chyba pójść do osady. Czy trafi w tych ciemnościach? W każdym razie musi oddalić się od wrót. Wkrótce strażnicy zorientują się, że zniknęła i ruszą w pościg. Głupio byłoby teraz dać się złapać. Ustaliła w myślach kierunek marszu, po czym ruszyła przed siebie. Uszła zaledwie kilka kroków, gdy za plecami usłyszała kobiecy głos.
- Samantho!
Odwróciła się w miejscu, celując w intruza z zata. Poślizgnęła się na mokrej trawie, zaplątała w okrywającą ją szatę i runęła jak długa na ziemię. Broń wypadła jej z ręki.
- Spokojnie, to ja! - Ciemna postać pochyliła się tuż nad nią. - Kalia. Czekałam na ciebie.
- Kalia? - Spytała podejrzliwie, szukając po omacku upuszczonego zata. Zacisnęła palce na rękojeści i wyprostowała się, celując w stojącą przed nią kobietę. - Jesteś sama?
- Posłuchaj, gdybym chciała cię skrzywdzić, już bym to zrobiła. - Sam niechętnie musiała przyznać jej rację. Opuściła broń, nie zwalniając jednak uścisku. - Czekałam na ciebie. Już się bałam, że nie przyjdziesz.
- Kalia, do cholery! - Wyrwało się Carter. - O co tu chodzi? Wytłumaczysz mi w końcu to wszystko, co się wydarzyło?
- Czy jesteś ranna?- Kalia nie dała się zbić z tropu.
- Nie. - Bąknęła. - Nic mi nie jest. Powiedz mi tylko…
- Wszystko ci wyjaśnię. - Głos dziewczyny był spokojny i rzeczowy. - Teraz jednak musimy się ukryć. W każdej chwili mogą pojawić się tu ludzie Olokuna, a ja mam ci dużo do przekazania. Chodź! Zaprowadzę cię tam, gdzie będziesz bezpieczna.
Oszołomiona pozwoliła poprowadzić się w nieznane. Nie skierowały się w stronę wioski, lecz poszły zupełnie w bok. Kalia zręcznie omijała kępy krzewów i niespodziewanie głębokie wykroty. Oczy Carter zdążyły już przyzwyczaić się nieco do ciemności. Na wszelki wypadek jednak położyła dłoń na ramieniu dziewczyny. Miała w ten sposób większą pewność, że nie złamie sobie nogi w jakimś dole. Próbowała sobie przypomnieć, co znajduje się na końcu ich drogi. Chyba las, ale nie była do końca przekonana. Wkrótce musiały na chwilę zatrzymać się, bo miała problemy ze złapaniem oddechu. Czuła, jak jej nogi drżą z wysiłku. Kalia zrozumiała widocznie, że jej towarzyszka jest w nie najlepszej formie, bo wyraźnie zwolniła. Niebawem do ich uszu doleciał charakterystyczny szum. A więc jednak miała rację. Zbliżały się do skraju lasu. Zwarta kolumna drzew wyrosła przed nimi szeroką, czarną ścianą. Kalia zatrzymała się, uważnie nasłuchując. Po chwili ruszyła naprzód. Gdy zanurzyły się pomiędzy drzewa, ogarnęła je ciemność idealna. Coś kliknęło cicho i nagle najbliższe pnie drzew zostały zalane światłem. Carter przymknęła powieki i odruchowo zasłoniła oczy dłonią. Z niemałym zdumieniem przyglądała się trzymanej przez dziewczynę latarce. Dziwnie znajomej latarce. Dokładnie takie same miały na wyposażeniu wszystkie drużyny SG.
- Na otwartej przestrzeni światło byłoby doskonale widoczne. - Wyjaśniła Kalia przepraszającym tonem. - Nie mogłam ryzykować, że zostaniemy dostrzeżone.
Teraz już było łatwiej. Po niezbyt długim marszu doszły wreszcie do szerokiego wykrotu. Naturalne obniżenie terenu dość skutecznie osłaniało płonące na jego dnie niewielkie ognisko. Carter z ulgą usiadła na leżącej obok ogniska skórze i ukryła twarz w dłoniach. Jej ciałem wstrząsały dreszcze, wywołane nie tylko chłodnym, leśnym powietrzem.
- Powiedziałaś, że nie jesteś ranna. - Odezwała się z wyrzutem Kalia. Dopiero teraz przyjrzała się uważniej Sam. - Powinnam najpierw cię obejrzeć.
- Gdzie jest reszta mojego zespołu? - Sam zignorowała tę uwagę. W jej uszach narastał powolutku coraz głośniejszy szum. Potrząsnęła głową. Trochę pomogło. - Czy wiesz, co się z nimi stało?
- No dobrze. - Dziewczyna westchnęła. - Twój dowódca i ten młodszy…
- …Daniel. - Podsunęła uczynnie Sam.
- …I Daniel zostali odesłani do kamieniołomów. Z tego co mi wiadomo, obaj żyją, choć są ranni. Jared, mój mąż także tam przebywa… - Urwała i milczała chwilę. Zaraz jednak opanowała się. - Jaffa został uwięziony w pałacu. Niestety, jest zbyt dobrze strzeżony. Nikomu z nas nie udało się do niego dotrzeć.
- Widziałam go. - Tym razem Carter miała drobne problemy z mówieniem. - Był nieprzytomny, zakrwawiony. Myślałam nawet, że nie żyje. Jestem jednak przekonana, że pokazali mi go celowo. Chcieli, żebym tak myślała.
- Wiem, że Kaleb cię przesłuchiwał. A ty niczego nie zdradziłaś.
- Nie. - Potwierdziła. - Czy dlatego pomogliście mi w ucieczce?
- Owszem, dlatego też. - Wyjaśniła dziewczyna. - Pojawiliście się w naszej osadzie dość niespodziewanie. Nie wiedzieliśmy, na ile można wam zaufać. Olokun wszędzie ma swoich szpiegów. Musieliśmy mieć pewność, że nimi nie jesteście.
- Nie jesteśmy. My naprawdę chcieliśmy wam pomóc.
- Wciąż możecie. Szczerze mówiąc bardzo na waszą pomoc liczymy. Zjedz coś. Musisz być głodna.
Wręczyła jej dzban z wodą, płaski, nieco czerstwy chleb, kawałek zimnego mięsa i kilka niewielkich owoców. Carter nie trzeba było dwa razy zachęcać. Od razu zabrała się do jedzenia. Kalia dorzuciła do ognia kilka kawałków drewna i usiadła po drugiej stronie ogniska, wyciągając dłonie w stronę płomieni. Jej twarz była poważna. Nie przypominała już tej beztroskiej dziewczyny, śmiejącej się i tańczącej na swoim weselu. Teraz wydawała się znacznie starsza, bardziej doświadczona i zmęczona.
- Musieliśmy was wydać. - Zaczęła. - Ludzie Olokuna przybyli do nas wcześniej, bo wiedzieli o waszej wizycie.
- Skąd mogli wiedzieć? - Wymamrotała Carter z pełnymi ustami. - Przecież nie od nas, do diabła!
- Nie. Ktoś z otoczenia Olokuna musiał podejrzewać, że na naszej planecie działa ruch oporu. Jego ludzie bacznie nas obserwowali, choć my nie zdawaliśmy sobie z tego sprawy. Nie wystawialiśmy straży koło wrót, bo sądziliśmy, że korzystali z nich jedynie słudzy Olokuna, kiedy przychodzili po nowych niewolników, a oni niepostrzeżenie nas obserwowali. Teraz widzę, jak bardzo byliśmy nieostrożni. W noc naszego wesela musieli po raz kolejny przejść przez wrota i zobaczyli w osadzie was. Czekali na naszą reakcję. Wydaliśmy was, czym kupiliśmy sobie trochę czasu.
- To Kaleb. - Mruknęła Sam. - To on za tym stoi. Jest przekonany o waszej winie, tylko brakowało mu bezpośrednich dowodów. Teraz jednak je uzyskał. Wyciągnęliście mnie z więzienia. Domyśli się, że to wasza robota.
- Nie. Ruch oporu jest duży i obejmuje wiele planet. Dopóki nie znajdzie cię na miejscu, nie będzie miał pewności, kto tak naprawdę ci pomógł.
- Będzie mnie szukał. Jestem pewna, że wkrótce tu przybędzie.
- Też tak uważam. Tu jednak jesteś bezpieczna. Nie martw się. Ktoś już zadbał o to, by zatrzeć ślady twojego przybycia. Ja muszę zaraz wrócić do osady, żeby nie dać czcigodnemu Kalebowi kolejnego powodu do podejrzeń. Byłoby źle, gdyby w środku nocy nie zastał w osadzie wszystkich członków rady.
- Należysz do rady osady? A Teneth, twój ojciec?
- Nie żyje. - Powiedziała cicho Kalia. - Nie żyją wszyscy z dawnej rady.
- Przykro mi.
- Samantho, straciłam ojca i przyjaciół. Wciąż jednak mogę odzyskać męża. Ty i twoi ludzie możecie nam pomóc w pokonaniu Olokuna. Tym samym uratujesz wasz zespół i swojego dowódcę.
- Co mam zrobić?
- W tej chwili musisz zaczekać. Niebawem wrócę i zaprowadzę cię z powrotem do wrót. Ja, albo ktoś z zaufanych ludzi. Przez ten czas spróbuj trochę odpocząć.
Z ciemności rozległ się cichy gwizd. Kalia poderwała się na nogi.
- Muszę się pospieszyć. - Powiedziała nerwowo. - Czekaj na mnie.
Rzuciła Carter pokrzepiające spojrzenie, po czym zniknęła wśród drzew. Kobieta została sama. Jej ciałem wstrząsały niekontrolowane dreszcze. Przysunęła się bliżej do ogniska, ciesząc się ciepłem, jakie dawały niezbyt wysokie płomienie. Dokończyła posiłek i czekała. Nie miała innego wyjścia. Musiała zaufać Kalii. Musiała też wierzyć, że dziewczyna wkrótce wróci cała i zdrowa, i wreszcie wyjaśni jej całą tę intrygę. Otoczyła kolana ramionami i wsparła na nich głowę. Była śmiertelnie zmęczona, nie chciała jednak zasypiać. Nie teraz, gdy Kaleb wypuścił na nią swoje psy. Być może jest tu naprawdę bezpieczna, ale nie zamierzała dać się przyłapać śpiąca i całkowicie bezbronna. Jeśli coś pójdzie nie tak i Kaleb ją wytropi, przynajmniej będzie mogła się bronić.
Ognisko zaczęło powoli dogasać, lecz nie zawracała sobie tym głowy. W górze, pomiędzy koronami drzew mrok nocy powoli wycofywał się, robiąc miejsce szarości poranka. Nawet tutaj, pomiędzy drzewami zrobiło się nieco jaśniej, choć do wschodu słońca zostało zapewne jeszcze kilka godzin. Miała wrażenie, że siedzi tak całą wieczność, gdy w końcu z oddali dobiegł ją odgłos kroków. Osoba, która przedzierała się przez las, robiła to wyjątkowo cicho. Żadnego trzasku gałęzi, jedynie szelest opadłych na ziemię liści. Wstrzymując oddech, wycelowała w przybysza zata. Zastanawiała się przez chwilę, czy nie spróbować się schować, ale zrezygnowała z tego pomysłu. Na pewno narobi mnóstwo hałasu. Co z tego, że intruz jej nie zobaczy, skoro na pewno ją usłyszy. Z pomiędzy drzew wyłoniła się znajoma postać. Carter odetchnęła z ulgą i opuściła broń. Kalia uśmiechnęła się porozumiewawczo.
- Wszystko w porządku. - Powiedziała. - Do osady przybył cały oddział Jaffa, nie znalazł jednak żadnych śladów twojej obecności. Przeszukali dokładnie całą wioskę i w końcu odeszli. Zapewne wrócą, ale zdążymy wysłać cię do domu.
- Poczekaj… - Sam poczuła, że robi się jej gorąco. - Ja nie mogę wrócić bezpośrednio na swoją planetę. Potrzebuję do tego pewnego urządzenia. Bez niego nie zostanę w ogóle wpuszczona do bazy.
- Sprawdź, może to któreś z tych? - Kalia wskazała ręką na ciemny worek leżący na ziemi nieopodal ogniska. Jego barwa niemal zlewała się z podłożem. Nic dziwnego, że Sam wcześniej go nie dostrzegła. - Pozbawiliśmy cię niektórych przedmiotów, zanim pokazaliśmy cię Jaffa. Przypuszczaliśmy, że mogą okazać się istotne. Broń oczywiście zostawiliśmy, ale ukryliśmy kilka mniejszych sprzętów. To również należy do ciebie. - Dodała podając jej latarkę. - Bardzo przydatna rzecz. O wiele bardziej poręczna od pochodni.
Carter już kucała i zaglądała ciekawie do worka. Drżącymi rękami wyjęła z niego wreszcie niewielki prostokątny przedmiot. Swoją przepustkę do domu. Podniosła wzrok na dziewczynę.
- Skąd wiedziałaś?
- Nie wiedziałam. Zaryzykowaliśmy i ukryliśmy część twojego wyposażenia. Liczyliśmy na to, że Jaffa nie zwrócą uwagi na ich brak. Udało się. Zainteresowani byli głównie bronią. Zabrali również wasze bagaże.
- Powinnam jak najszybciej zameldować się w bazie. - Wstała trochę zbyt szybko. Poczuła zawroty głowy. Zachwiała się, lecz szybko odzyskała równowagę. - Muszę też w końcu poznać całą prawdę o ruchu oporu i o tym, co dzieje się na planecie Olokuna. To bardzo ważne. Jeśli mamy wam pomóc, musimy zostać we wszystko wtajemniczeni.
- Zgadzam się. - Kalia pokiwała głową. - Bardzo zależy nam na waszym wsparciu, dlatego chcemy, by ktoś ci towarzyszył. To jeden z naszych przywódców. Jest jedyną znaną mi osobą, której udało się uciec z niewoli Olokuna. Poza tobą oczywiście. Zna doskonale nie tylko macierzystą planetę Olokuna, lecz także kilka innych, pozostających pod jego panowaniem. Jeśli zgadzasz się na takie rozwiązanie, możemy wracać do gwiezdnych wrót. On już tam na nas czeka.
- Jesteś pewna, że akurat jemu można zaufać? - Sam zerknęła na dziewczynę z powątpiewaniem.
- To brat mojego ojca. Jedyna rodzina, jaka mi pozostała. Bez wahania powierzyłabym mu własne życie.
Carter gorączkowo starała się przemyśleć całą sytuację. Powinna jak najszybciej opuścić tę planetę, a wciąż nie posiadała żadnych istotnych informacji. Jeśli misja ratunkowa miała się powieść, potrzebowali kogoś takiego jak Barran. Kogoś, kto może poprowadzić ich pomiędzy ludzi Olokuna. No i Kalia mu ufała… Tylko czy to wystarczy? W końcu stwierdziła, że nie ma w tej chwili innego wyjścia. Schyliła się, by podnieść z ziemi worek z resztą sprzętu. Najważniejszy był teraz nadajnik, który ściskała kurczowo w dłoni.
- Jestem gotowa. - Oświadczyła.
Pomimo szarówki poranka posuwały się bardzo powoli. Sam niemal słaniała się na nogach. Dodatkowo marsz utrudniała jej szata kapłana, którą wciąż miała na sobie. Ściągnęła ją przez głowę, zwinęła i wcisnęła do worka. Coś podpowiadało jej, że brązowy strój może jeszcze być przydatny. Zbliżały się już do gwiezdnych wrót. Carter wytężała wzrok i rozglądała się dookoła, nigdzie jednak nie dostrzegała oczekującego na nie człowieka. W pewnym momencie Kalia zatrzymała się, a przed nimi pojawiła się wysoka postać. Mężczyzna dosłownie wyrósł jak spod ziemi. Był w średnim wieku. Dobrze zbudowany i zapewne niesamowicie silny. Kiedy zbliżył się jeszcze bardziej, Carter wreszcie mogła obejrzeć jego twarz. Pierwszą rzeczą, jaka rzuciło jej się w oczy, była ciemna blizna biegnąca przez cały policzek od skroni aż do żuchwy. Podobne widniały na jego nagich ramionach. Poczuła dreszcz, przebiegający jej po plecach.
- Witaj Samantho. - Skłonił lekko głowę. Głos miał mocy i głęboki. - Jestem Barran. Żałuję, że spotykamy się w takich okolicznościach.
- Ja również żałuję. Kalia powiedziała, że jesteś gotów mi towarzyszyć. Moi zwierzchnicy zapewne chcieliby zadać ci mnóstwo pytań. Szczerze mówiąc, ja także.
- Odpowiem na wszystkie w miarę moich możliwości. Teraz jednak powinniśmy już ruszać. Pozostając tu dłużej narażamy siebie, lecz przede wszystkim Kalię. Powinna jak najszybciej wracać do osady. Jej dłuższa nieobecność może wzbudzać podejrzenia.
Carter kiwnęła głową i bez słowa podeszła do DHD. Wbiła adres Ziemi. Z radością obserwowała formowanie się horyzontu zdarzeń. Uświadomiła sobie, że z całych sił ściska brzeg sterownika. Rozluźniła palce, czując, że ziemia zaczyna lekko wirować, a kolana wyraźnie drżą pod jej ciężarem. Przymknęła na moment powieki powtarzając sobie, że musi się zdobyć na ten jeszcze jeden wysiłek.
- Powodzenia. - Kalia wyglądała na zdenerwowaną. - Mam nadzieję, że wkrótce zobaczymy się ponownie.
- Jasne. - Weszła po schodkach, zatrzymała się przed samym horyzontem zdarzeń. Barran trzymał się pół kroku na nią. - Trzymaj za nas kciuki.
Wystukała kod identyfikacyjny jedynki. Wzięła głęboki oddech i zanurzyła się w błękitnej poświacie. Jeszcze zanim otworzyła oczy, poczuła znajomy, choć trudny do zdefiniowania zapach i wiedziała, że wróciła do domu. Zatrzymała się gwałtownie, odruchowo unosząc ręce w górę. Wokół rampy stało kilku żołnierzy z karabinami maszynowymi gotowymi do strzału. Zamrugała, bo sala wrót zaczęła się trochę rozmywać. Usłyszała szczęk broni i zdumiony głos generała Hammonda.
- Major Carter! Na litość boską, co się pani stało? Gdzie reszta zespołu?
- Sir, zostaliśmy pojmani. Mnie udało się wydostać.
- Kim jest ten człowiek?
- Sir…
Szum w uszach znów przybrał na sile. Zatoczyła się. Stojący za jej plecami Barran podtrzymał ją, a potem delikatnie ułożył na rampie. Próbowała protestować, ale na wiele się to nie zdało. Po prostu nie miała już siły. Odszukała wzrokiem postać dowódcy. Hammond pochylał się nad nią, a w jego oczach wyraźnie widziała niepokój.
- Sir, musimy ich ratować…
Język zaczął się nagle plątać, zrezygnowała więc z dalszej mowy i kompletnie wyczerpana przymknęła powieki. Generał zerkał nerwowo to na nią, to na towarzyszącego jej człowieka. Nieznajomy klęczał, przytrzymując głowę kobiety na swoich kolanach. Dopiero gdy do Sali wrót wpadł zespół medyczny, Barran powoli wstał i uniósł w górę obie dłonie.
- Nie jestem waszym wrogiem - Powiedział. - Przyszedłem tu razem z Samanthą, żeby prosić was o pomoc. Życie wielu ludzi zależy od tego, czy mnie wysłuchacie.
C.D.N.
Użytkownik cooky edytował ten post 17.06.2012 - |20:28|