NADZIEJA UMIERA OSTATNIA
Dzień był wyjątkowo piękny. Błękitne niebo bez śladu nawet najmniejszej chmurki. Ciepły wiatr niósł ze sobą zapach jakichś egzotycznych kwiatów i wilgoci. Otaczała ich łąka pełna różnokolorowych traw. Liczne, choć drobne krzewy obsypane były drobniutkimi bladoróżowymi kwiatkami. Pojedyncze drzewa szumiały kojąco. O`Neill wystawił twarz ku słońcu, oparł dłonie na biodrach i odetchnął pełną piersią.
- To jest to! - Powiedział entuzjastycznie. - Po tylu nieprzyjaznych planetach, nareszcie trafiliśmy do raju. Czemu nie przyszliśmy tu od razu?
- Sir. Nie było przecież tak źle. - Carter spojrzała na niego znad swojego laptopa. - Na ostatniej planecie było tylko trochę… sucho. - Dokończyła niezręcznie.
- Na litość boską! Toż to była prawdziwa pustynia. - Żachnął się Jack. - Sahara do kwadratu. O mało nie spaliło nam tyłków. Ale skoro mówisz, że nie było źle…
- Owszem, było bardzo gorąco, ale za to zebraliśmy dużo niezwykle interesujących obiektów.
- Obiektów? Więc nadal nie wiecie, do czego służą?
- Nie, sir. Ale cały czas nad tym pracujemy. - Pochyliła się nad klawiaturą. - Za chwilę skończę obliczenia. Muszę tylko skonfigurować wszystkie posiadane przez nas dane z pomiarami dokonanymi już na miejscu.
- Proszę się nie spieszyć. Nie mam nic przeciwko nieco dłuższemu pobytowi tutaj. Po ostatnich naszych misjach, to prawie jak wakacje.
- O`Neill. - Teal`c obserwował horyzont przez lornetkę. - Chyba znalazłem jakąś osadę. Widzę spory ruch.
- Pokaż. - Dołączył do Jaffa i przez dłuższą chwilę obaj wpatrywali się w dal. Rzeczywiście na horyzoncie majaczyło skupisko niskich domów. Ludzie z tej odległości wyglądali jak mrówki. Dało się jednak zauważyć wzmożony ruch pomiędzy zabudowaniami.
- Wygląda obiecująco. - Stwierdził po dłuższej chwili. - Rzeczywiście dużo ludzi. Może trafiliśmy na jakieś lokalne święto? Danielu, co o tym myślisz?
- Myślę, że dowiemy się wszystkiego, jeśli tylko pójdziemy do nich i zapytamy.
- Świetny plan Danielu. - Jack uśmiechnął się szeroko. Był dzisiaj w naprawdę świetnym nastroju.
- Skończyłam. - Zakomunikowała Carter. Zapakowała laptopa do plecaka, a ten zarzuciła na ramiona. - Możemy ruszać.
- Świetnie. - Ucieszył się O`Neill. - A więc drużyno, naprzód marsz!
Carter parsknęła śmiechem, Jackson wzruszył ramionami. Przywykli już do takiego zachowania swojego dowódcy. Teal`c zmarszczył brwi. Rozumiał doskonale sens słów, ale nie potrafił odgadnąć, czemu u jego towarzyszy wywołują takie rozbawienie. Jack ruszył pierwszy. Pozostali ruszyli za nim, czujnie rozglądając się po okolicy. Raj, nie raj, ale rutyna wzięła nad nimi górę. Nie raz już przyjazna, na pierwszy rzut oka, planeta okazywała się pułapką, z której trudno było się wyzwolić.
W miarę jak zbliżali się do wioski, nabierali coraz większego przekonania, że są świadkami jakiegoś podniosłego wydarzenia. Mieszkańcy osady tłumnie wylegli przed domy. Wszyscy ubrani byli w wyszukane, bogato przystrojone, zapewne odświętne ubrania. Jeden po drugim znikali pomiędzy drewnianymi domami. Nikt na razie nie zauważył przybycia niespodziewanych gości. Intruzi niepostrzeżenie dostali się aż na skraj wioski. Ostrożnie zagłębili się w plątaninę uliczek i zaułków. Kierowali się w głąb wioski, w ślad za coraz to głośniejszą muzyką i radosnymi śpiewami. W samym centrum osady znajdował się sporych rozmiarów owalny plac, na którym zgromadzili się wszyscy mieszkańcy. Poprzez głowy stojących ludzi trudno było dostrzec, co znajduje się po drugiej stronie i niewątpliwie przykuło uwagę wszystkich tu obecnych. O`Neill wysunął się z cienia, rzucanego przez stromy dach najbliższego domostwa. Broń wciąż miał zawieszoną na szyi, lecz obie dłonie uniósł teraz w górę i najzwyczajniej w świecie, jakby znajdował się nie na obcej planecie, lecz na meczu baseballowym wykrzyknął:
- Halo! Czy ktoś mógłby mi powiedzieć, co dzisiaj świętujemy?
Daniel zdążył jedynie pokręcić głową zniesmaczony, a Carter zdusiła w sobie chęć parsknięcia śmiechem. Młoda kobieta, stojąca najbliżej nich, odwróciła powoli głowę w ich stronę. Na jej twarzy wyraźnie malował się szok, który stopniowo przeszedł w przerażenie. Mimowolnie nabrała powietrza w płuca i zaczęła krzyczeć. Równie nagle zamilkła, zakrywając sobie usta dłońmi i cofnęła się o kilka kroków, nie spuszczając wzroku z przybyszów. Muzyka umilkła. Wszyscy, jak na komendę spojrzeli w tę stronę. Rozległo się wiele innych okrzyków strachu. Ludzie zaczęli cofać się, ale nikt nie próbował uciekać. Patrzyli tylko z przerażeniem i wyraźną niechęcią, jak czwórka obcych powoli zmierza w ich kierunku.
- Może się mylę, ale oni najwyraźniej się nas boją. - Szepnął O`Neill w stronę Jacksona.
- Nie mylisz się. - Odszepnął Daniel. - Pytanie tylko: dlaczego?
Wyszedł przed swych towarzyszy unosząc w górę obie dłonie. Starał się wyglądać możliwie przyjaźnie. Nie było to proste zadanie, zważywszy na broń zwieszającą się z jego ramienia i trójkę uzbrojonych po zęby marines. Zatrzymał się kilka kroków przed przyglądającym mu się nieufnie tłumem.
- Witajcie. - Powiedział głosem spokojnym i opanowanym. - Jestem Daniel Jackson, a to moi towarzysze: major Samantha Carter, pułkownik Jack O`Neill i Tealc. - Każde z nich uniosło rękę w geście pozdrowienia. - Nie obawiajcie się nas. Z naszej strony nie grozi wam żadne niebezpieczeństwo. Przybywamy w pokoju. Chcielibyśmy poznać wasze społeczeństwo, waszą kulturę, wasz świat. O ile oczywiście wyrazicie na to swoją zgodę. To wszystko. Obiecuję, że nie zrobimy wam krzywdy.
Urwał i z uwagą przyjrzał się zwróconym ku niemu twarzom. Byli nieufni. W ich oczach bez trudu dostrzegał strach. Wielki, odbierający niemal rozum. Było coś jeszcze. W sposobie, w jaki pochylali głowy, w opuszczeniu ich ramion, wyrażającym niemą rezygnację. Bali się, a jednocześnie godzili się na to, co według nich miało zaraz nastąpić. Daniel zaczął mieć złe przeczucia. Bardzo złe przeczucia. Co lub kto zastraszył tych ludzi do tego stopnia, że bezwolnie zgadzali się na każdy los, jaki miał ich spotkać?
Ktoś stojący z tyłu krzyknął i naraz tłum się rozstąpił. Poprzez lukę wolno szedł starszy mężczyzna. Zatrzymał się tuż przed Danielem. Obrzucił go badawczym spojrzeniem od stóp do głowy. To samo zrobił z pozostałą trójką przybyszów. Nieco dłużej zatrzymał wzrok na Teal`cu. W końcu spojrzał ponownie na archeologa.
- Przyszliście po nas? - Jego głos był opanowany, ale można było wyczuć w nim leciutkie drżenie. - Chcecie znowu zabrać ze sobą moich braci?
- Nie… - Daniel zaczynał powoli rozumieć dziwne zachowanie tych ludzi. - Nikogo stąd nie zabierzemy. Jak już mówiłem, przybywamy w pokoju. Chcielibyśmy poznać bliżej twój lud.
- Poznać nas? - Mężczyzna był wyraźnie zdumiony. - Jeszcze nigdy wysłannicy naszego pana Olokuna nie zachowywali się w ten sposób.
- Nie służymy żadnemu z Goa`uld. - Archeolog uśmiechnął się nerwowo. - My nie porywamy ludzi. My staramy się nawiązywać z nimi współpracę.
- Jeśli nie Olokun was tu przysłał, to kto? - Starszy człowiek spoglądał na nich sceptycznie. - Kim zatem jesteś przybyszu? Nigdy nie widziałem takiego stroju. - Dodał wyciągając rękę i dotykając kamizelki kuloodpornej na piersi Jacksona.
- Jestem Daniel Jackson. Pochodzę z planety, którą my nazywamy Ziemią. Dla was może bliższa będzie nazwa Tau`ri.
- Tau`ri. To mit. - Mruknął mężczyzna.
- Zgadza się. A my jesteśmy istotami mitycznymi. - Wtrącił zza pleców Daniela Jack, co wywołało kolejne zdziwienie starszego człowieka.
- Nie, nie. Posłuchaj. - Daniel poczuł się w obowiązku, by wszystko dokładnie wyjaśnić. - Ta planeta istnieje naprawdę. Dawno, dawno temu ludzie wyzwolili się spod władzy panującego tam wówczas Ra i zakopali wrota. Przez całe tysiąclecia ziemia pozostawała poza władzą jakiegokolwiek Goa`uld. Stąd zapewne wzięła się legenda o mitycznym, zapomnianym świecie. Ale my istniejemy i nadal potrafimy przeciwstawić się Goa`uld. Walczymy z nimi. To my pokonaliśmy ostatecznie Ra i my przyczyniliśmy się do upadku Apophisa.
- On jest przecież sługą Apophisa. - Mężczyzna wskazał ręką na Teal`ca. - Jest Jaffa. Jak może występować przeciwko swojemu panu?
- Nie jestem niczyim sługą. - Teal`c wyprostował się dumnie i podszedł do Jacksona. Uwadze archeologa nie uszedł fakt, że starszy człowiek odruchowo skulił ramiona i pochylił głowę. Szybko się opanował, ale wrażenie pozostało. Strach był w tych ludziach naprawdę głęboko zakorzeniony. Teal`c również musiał to dostrzec, bo zrobił pauzę i czekał, aż mężczyzna podniesie na niego wzrok. Dopiero wtedy kontynuował. - Wyrzekłem się fałszywego Boga, za jakiego chciał uchodzić Apophis. Jestem wolnym Jaffa i jestem sojusznikiem tych ludzi. Odwiedziliśmy razem już wiele planet. Z wieloma światami nadal utrzymujemy kontakty. Handlujemy. Wymieniamy się wiedzą i technologią.
Z tłumu wyszła młoda kobieta. Na jej długich, jasnych włosach spoczywał upleciony z wielobarwnych kwiatów wianek. Podeszła do stojącego z przodu mężczyzny i położyła rękę na jego ramieniu.
- Ojcze. - Zaczęła melodyjnym, lecz pełnym niepokoju głosem. Była widocznie zdenerwowana. - Czy obecność tych ludzi oznacza, że będziemy musieli pożegnać niektórych z naszych braci?
- Postawmy sprawę jasno. - O`Neill zirytowany wysunął się naprzód. - Jestem dowódcą tego zespołu. Daję wam uroczyste słowo honoru, że nie przybyliśmy tu w celu uprowadzenia kogokolwiek. Chcielibyśmy jedynie bliżej was poznać. Taką mamy pracę. Zwiedzamy nowe światy i staramy się nawiązać nić porozumienia. Jeśli poznacie nas bliżej, na pewno dojdziecie do wniosku, że wcale nie jesteśmy straszni. Może nawet się zaprzyjaźnimy?
- Nie chcieliśmy was przestraszyć. - Dodał szybko Jackson. - Zdaje się, że nasze pojawienie się, zakłóciło jakąś uroczystość?
- To rzeczywiście ważny dzień dla naszej społeczności. - Starszy mężczyzna wciąż był niezdecydowany. - Jeśli więc nie jesteście sługami Olokuna…
- Nie jesteśmy. Ani żadnego innego Goa`ulda. - Wtrącił Jack.
- I chcielibyście zapoznać się z naszą kulturą. - Ciągnął człowiek, w ogóle niezrażony tym, że pułkownik niespodziewanie mu przerwał. - To macie teraz ku temu bardzo dobrą okazję. Dzisiaj właśnie, moja córka Kalia połączy się ze swym wybrankiem. Zostaną zjednoczeni już na zawsze.
- Zjednoczeni? - Umysł Jacksona pracował teraz na najwyższych obrotach. - Więc trafiliśmy akurat na ceremonię zaślubin?
- Tak. Jeśli wasze intencje są rzeczywiście czyste Danielu Jackson, bądźcie mymi gośćmi na tej podniosłej uroczystości.
- Będziemy zaszczyceni. - Ucieszył się archeolog. - To naprawdę dużo dla nas znaczy.
- Nazywam się Teneth. Myślę, że najwyższa pora rozpocząć ceremonię. Kalio, to twój wielki dzień - Zwrócił się do córki, która spuściła skromnie oczy i oblała się uroczym rumieńcem. A potem odwrócił się do pozostałych mieszkańców wioski i głośno krzyknął. - Nie lękajcie się. Przybysze nie chcą zabierać nikogo z wioski. Pragną natomiast uczestniczyć w ceremonii zjednoczenia. Są moimi gośćmi.
Odpowiedział mu zbiorowy pomruk. Ludzie wciąż wyglądali na nieufnych. Powoli jednak z ich twarzy znikał wyraz strachu. Dziewczyna i jej ojciec odwrócili się i pomaszerowali poprzez tłum. Pozostali ludzie czekali aż drużyna również za nimi podąży. Rozległy się, nieśmiałe z początku, lecz przybierające na sile, śpiewy. Rozbrzmiała muzyka.
- Mam dzisiaj prawdziwego farta. - Mruknął O`Neill do pozostałych, zacierając ręce. - Wpadliśmy dokładnie na wesele.
- Nie wiedziałam, że lubi pan śluby. - Zagadnęła go Carter.
- Pani major. - Jack uśmiechnął się szelmowsko. - Ja za nimi wręcz przepadam.
C.D.N.